2013-06-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów po raz czwarty (czytano: 1321 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.powolniak.Bloa.pl
Szlakiem Wygasłych Wulkanów po raz czwarty
Po emocjach naładowanych dodatnimi i ujemnymi ładunkami związanymi ze świętojańskim półmaratonem wrocławskim, miałem tylko zaledwie kilka godzin snu przed wyruszeniem do jednej z moich najbardziej ulubionych krain – Krainy Wygasłych Wulkanów. Prawie 100 kilometrów autostradą A4 w złotawej poświacie wschodzącego słońca gnałem na zachód do miasta dawnych poszukiwaczy złota. Złoto dla zuchwałych – wulkany dla wytrwałych.
Tradycją tego biegu jest to, że nikt z zawodników tak naprawdę nie wie, co spotka na trasie. Tu nawet dystans podawany jest „na oko”. Jedno jest jednak już zawsze pewne: wody, błota, piachu, bagna i skarp stromych będzie aż nadto.
Opustoszałe jeszcze zaspane ulice Złotoryi i szemrzący nurt Kaczawy prowadziły mnie wprost nad zalew i tu rozczarowanie….zalew jest pusty. Wody nie ma. Kąpieli po biegu w nim nie będzie.
Miałem na sobie koszulkę z wczorajszego I Półmaratonu Świętojańskiego i w biurze zawodów dziewczyny gratulowały mi udziału w biegu, którego nie było. Powiedziałem im, że jednak był bieg, tylko, że dziki tj. nielegalny. Przy załatwianiu formalności wyczuwałem jednak napiętą atmosferę. Coś tu było nie tak. Nikt się nie uśmiecha, wszyscy rozmawiają o jakimś wypadku i dopiero po chwili zauważyłem, że z głośników płynie muzyka raczej poważna aniżeli „rozrywkowa”. Za jakiś czas spiker wyjaśnił wszystko. Sobotni, niestety śmiertelny przypadek zawodnika na mecie biegów eliminacyjnych o mały włos nie skreślił z biegowego kalendarza i tej imprezy. Ostatecznie postanowiono, że zawody się odbędą, ale zmieniona zastanie ich oprawa. Nie ma rokowej muzyki, nie ma inscenizacji bitwy historycznej, nie ma fanfar, a nagrody rzeczowe będą przeznaczone dla rodziny Krzysztofa. Cała biegowa społeczność ustawiona już w boksach startowych przyjęła to ze zrozumieniem i akceptacją. Pamięć Krzysztofa uczczono minutą ciszy.
Do startu było jeszcze sporo czasu. Wędrowałem więc sobie wzdłuż wyznaczonej trasy obserwując przeszkody do pokonania, i nagle podchodzi do mnie dziewczyna, można powiedzieć koleżanka biegowa i zwraca się do mnie ze słowami, że „z Krzyśkiem jest już lepiej”. Musiałem przejść dłuższą chwilę konsternacji i usilnego skojarzenia o kogo chodzi, aż do mnie dotarło. Mój przesympatyczny kolega z biegowych tras nagle zachorował i to poważnie. Jest w szpitalu. Ta wiadomość dobiła mnie już do reszty. Nawet przez moment odechciało mi się biegać. Nie wiem, czy to możliwe, ale chciałbym, aby Krzyś powrócił do biegania. To silny zawodnik. Będę na niego czekał na trasie…..
Dym na starcie jednak był, ogień też. Tradycja wulkanów dotrzymana. Pierwszy kilometr to jakby rozgrzewka przed tym, co miało za chwile nadejść. Niewinny skok przez rurę, czołganie w betonowej rurze i skok przez wrak samochodu. Twardy beton rury pozdzierał mi kolana i łokcie. Po raz czwarty zapomniałem skombinować sobie jakieś ochraniacze. Przy wspinaczce na wóz wyładowany drewnem kilka drzazg boleśnie wbiło się w dłonie. Po raz czwarty zapomniałem rękawic, choćby takich roboczych. Powalone rozsypane stare opony zawsze powalają mnie na kolana. Pełznę przez nie „na czworaka”, ale za to nie ryzykuję skręcenia nogi. No i wreszcie zaczyna się: wspinaczka ostrym zboczem powyżej 60 stopni nachylenia. Pomaga tu zwisająca lina. Trzeba mieć krzepę nie tylko w nogach, ale i w rękach. Niedawny deszcz stworzył błotnistą i śliską powłokę na wzniesieniach. Moje buty ślizgały się jakbym szedł po maśle. Tylko dzięki tej linie nie zjechałem na dół, ale w chwilę później trzeba było jednak zjechać na czterech literach z tego zbocza, bacząc pilnie, by nie wylecieć z trasy i wylądować na dole w całości, bo wystające konary i kamienie mogą przynajmniej facetów pozbawić pewnych istotnych organów. Niestety na trasie biegu czekało mnie jeszcze jedno takie podejście, ale tym razem bez liny. To właśnie tam straciłem najwięcej czasu. Tam dosłownie wbijałem się pazurami w ziemię chwytając choćby resztek tkwiących w niej korzeni i gryzłem ziemię szukając jakiegokolwiek oparcia dla stóp w wyślizganej nawierzchni. Tam przelałem „siódme” poty, które sprawiły, że naprawdę poczułem się „solą tej ziemi”. Dziewczyna, która wspinała się przede mną zgubiła buta. Pyta się mnie, czy go gdzieś nie widzę. Rozglądam się i nagle z zadowoleniem dostrzegam zgubę zagrzebaną w pęku konarów. Biorę buta i rzucam nim w jej kierunku. Myślałem, że usłyszę słowo „dziękuję”, ale ona odrzuca buta do mnie z powrotem i mówi, że to nie jej.
- No to co z tego – odpowiadam – przecież lepiej jest iść dalej w dwóch różnych butach, niż tylko o jednym. Dziewczyna zastanawia się i po chwili mówi:
- ma pan rację, czy mogę poprosić o rzuceni mi go jeszcze raz.
- jasne – odpowiadam i z trudem sięgam po raz kolejny po trepa. Nagle trzasnął konar, którego trzymałem się jedną ręką, straciłem kontakt z podłożem i zjechałem na brzuchu prawie na sam początek wzniesienia. Brzuch zdarty po raz czwarty. Po raz czwarty obiecałem sobie, że muszę go zgubić do następnej edycji biegu, o ile uda mi się przeżyć tę bieżącą. Obtarcia na brzuchu nie były jedynym doznaniem. Zgrzytanie piachu w zębach uświadomiło mi właśnie fakt, że poznałem smak kaczawskiej ziemi.Buta jednak nie puściłem. Przywiązałem go sobie do spodni i ruszyłem ponownie na forsowanie błotnistego wzniesienia. Dziewczyna czekała na szczycie, tym razem podziękowała, a nawet przeprosiła za to, że tę górę zaliczyłem tak boleśnie i aż dwa razy.
Najczarniejszy dla mnie koszmar Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów, to przejście przez kanał Młynówki ciągnący się wzdłuż stadionu i boisk nieopodal zalewu. Sinoczarna smolista breja stawia silny opór. Dno kanału jest nierówne, pofałdowane, raz idzie się po kostki w błocie i nagle wpada w jamę po pas. Trzeba stąpać ostrożnie, ale i tak nie można uniknąć wpadki po dziurki w nosie. Bagno lepi się do skóry i do ubrania. Teraz, oprócz siebie, targam na sobie kilogramy błota, które włazi dosłownie wszędzie. Znowu czuję jak smakuje ziemia.
Drugim koszmarem jest bagienno szuwarowe rozlewisko samej rzeki Kaczawy. Tam również dno jest nierówne, ale dodatkowo jeszcze usłane powalonymi belami drzew, plątaniną konarów i korzeni, a nawet głazów i kamieni. Woda jest tak mętna, że tego nie widać. Ci, co idą przed nami starają się nas ostrzegać przed niebezpieczeństwem. Często jednak za późno. Tu leżące na dnie belki konary i kamienie kilka razy skosiły mnie doszczętnie zmuszając mnie do totalnego zanurzenia. Podczas jednego z tych upadków wydawało mi się, że połknąłem kijankę. Ktoś jednak wyraził odmienna opinię mówiąc, że to nie była kijanka.
- A co? Spytałem zaniepokojony.
- Raczej jakaś przywra, albo nicienie. – odpowiedział czyjś głos. Po raz czwarty wychodzę z tego bagna poobijany. Po raz czwarty przeklinałem sam siebie, że nie założyłem jakiś ochraniaczy na kości podudzia, lub, jak podpatrzyłem u innych zawodników, nie owinąłem sobie nóg bandażem.
Jest jeszcze inna taka przeszkoda, która sprawia mi trudność raczej techniczną. To metalowa belka zawieszona pomiędzy dwoma kontenerami na wysokości ok. 2.5 metra. Wiem, że to niewiele, ale to już mi wystarczy do poczucia leku wysokości. Dla mnie za wąsko. Zawsze pokonuję ją jak kot na czterech łapach. Z zazdrością patrzę na innych, jak po prostu i prosto po niej przebiegają, a nawet ,o zgrozo pomagają dziewczynom w pokonaniu tej przeszkody przeprowadzając je za rękę sami idąc tyłem.
Wędrówka nurtem Kaczawy w tę i we w tę, czyli z prądem i pod prąd oraz zjazd na wodnej zjeżdżalni po wale zalewu to jest raczej wielka przyjemność aniżeli przeszkoda. Jak dla mnie to był relaks. Polubiłem te rzekę. Woda bystra i czysta, a do tego nie głęboka i chyba nawet cieplejsza niż prysznice na mecie.
Do mety biegłem sam. Nie było moich sympatycznych znajomych z Warszawy. Szkoda, tym bardziej, że w ubiegłym roku z Piotrem biegło mi się znakomicie. Było nawet śmiesznie.
Trasa biegu kilka razy przebiega okolicami zalewu, gdzie zawsze można liczyć na doping kibiców. Ta wrzawa naprawdę pomaga. Wielokrotnie, właśnie miedzy innymi tutaj w Złotoryi mogłem się o tym osobiście przekonać. Oklaski i okrzyki niosą jak na haju.
Ludzie mieli dodatkową atrakcję patrząc jak się myjemy pod prysznicem polowym na mecie, jak ściekające błoto z naszych sylwetek upodabnia je do ludzkiego wyglądu. Ubranie tradycyjnie w całości do wyrzucenia. Uratowałem jedynie buty i skarpetki.
Zawsze, po każdej edycji tych zawodów powtarzam sobie, że był to mój ostatni występ na takiej imprezie, że ta zabawa, to już raczej nie dla mnie, że jestem po prostu tutaj za stary. Może i tak, bo startujących było około siedem setek, a panów w mojej kategorii dokładnie 21. Po raz czwarty żegnam się w myślach z tą imprezą, ale jak znam siebie znowu zimową porą, kiedy pojawi się anons o kolejnej edycji „Wulkanów”, zacznę myśleć inaczej, że może jeszcze raz spróbować, jeszcze raz to przeżyć, jeszcze raz powąchać ziemię Pogórza Kaczawskiego. A może uda mi się kiedyś przyjechać tu na dwa dni? Bo tutaj tak można. Dzień wcześniej można wziąć udział w trasie nordic – walking „Na Wulkan Marsz”, który w tym roku też nie należał do najłatwiejszych, uczestniczyć w „Festynie Podróżnika”, gdzie za parę groszy można zwiedzić wszystkie atrakcje Złotoryi, a wieczorem po krótkim szkoleniu stanąć do rywalizacji w nocnym płukaniu złota z piasku Kaczawy przy palących się drewnianych polanach. Dzieci też mogą zdobyć swój medal w prawdziwych zawodach „Mały Zdobywca Wulkanów”. Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów to rodzinna dwudniowa impreza, która z roku na rok niesie coraz więcej atrakcji i za każdym razem dostarcza tyle wrażeń, że pamięta się je przez wiele miesięcy, a niektóre z nich pozostaną w nas na zawsze.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |