2011-06-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wyszehradzka życiówka (czytano: 2600 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://connect.garmin.com/activity/93748253
Ostatnio w bieganiu słabo mi się wiodło. Od wrześniowego Maratonu Warszawskiego przytyłem, czasy na dychę spadły z 45-50 min na 55-60 min. Trochę się z tym pogodziłem uznając, że pewnie tak już zostanie. Jak każdemu, lat mi przecież przybywa. Po zapisaniu się na Maraton Gór Stołowych rąbnąłem się w czoło - co ja wyprawiam. Przecież to jest już raczej bieg ultra. Z drugiej strony - co mi tam, jak się w limicie czasu nie zmieszczę to najwyżej zejdę z trasy (chociaż ciekawi mnie jak to się robi na szlaku). Postanowiłem więc robić swoje. Pomyślałem też, że skoro już nic tu nie nawojuję wywalę w czorty te wszystkie plany treningowe i zacząłem biegać tylko tak jak lubię, lekko. Co drugi dzień 10 - 13 km z kilkoma przebieżkami na koniec i w niedzielę 2-2,5 godzinny biegu.
Zająłem się też swoimi stawami skokowymi bo od kilku miesięcy miałem je sztywne i bolesne. Ortopeda, fizykoterapia. Chłodzenie w zimnej wodzie po biegu. Kupiłem wałek (Stick) i od kiedy zacząłem go stale używać uważam, że jest rewelacyjny w automasażu.
Szósty Maraton Wyszehradzki był moim piątym (nie zaliczyłem drugiej edycji) a w ogóle siedemnastym maratonem. Wprawdzie to bieg po asfalcie, ale liczne podbiegi nie wspominając o sławetnym pięciokilometrowym na Vabec czyni z niego wcale nie łatwą wyrypę. Po marcowym Krakowie który mnie kompletnie wykończył, a w którym ledwo zmieściłem się w pięciu godzinach zaplanowałem tempo 6 min. Pochmurne niebo zapowiadało deszcz. Bardzo dobra dobra temperatura ok 15 stopni. W terenie górskim utrzymanie stałego tempa jest oczywiście trudne i nieefektywne. Zacząłem więc raczej na tętno starając się by owe 6 min/km wypadało średnio. Pierwsze 12 km mimo pofałdowanej drogi to w sumie spadek. Tętno ustaliło się u podstawy drugiego zakresu. W międzyczasie niepostrzeżenie zaczęło padać. Najpierw mżawka potem regularny deszcz. Nie zauważałem go. Na pętli Starej Lubownej po raz pierwszy stwierdziłem, że dobrze się trzymam. Nadbiegający z przeciwka po okrążeniu rynku w miasteczku dali mi odczucie że widzę szybszych biegaczy w porównaniu do mojego zeszłorocznego biegu. Z radością pozdrawialiśmy się mijając. Na rynku jak zwykle miły akcent – speaker pozdrawiający każdego z biegaczy po nazwisku, nawet sporo kibiców, kelner we fraku z dzwonkiem zapraszający do restauracji…
Zaczął się podbieg na Vabec. Postanowiłem biec cały czas. Już od pewnego czasu zauważyłem, że mój nawet najwolniejszy trucht męczy mnie mniej a jednocześnie jest i tak szybszy niż marsz. Wyszło około 7:30 min/km nadal przy tym samym tętnie. Podbieg dłużył się niesamowicie. Mimo teoretycznie znanej mi drogi ze dwa razy się oszukałem, że to już ostatni zakręt, że to już najwyższy punkt. Wyprzedziłem kilku biegaczy. Podbiegali wyprzedzając mnie po czym szli, wtedy ja wyprzedzałem ich, po czym definitywnie zostali z tyłu. Na szczycie punkt z wodą i Mał-gosia ze swoim aparatem i jak zwykle żywiołowym dopingiem. Zaczął się zbieg. Zeszłoroczny skończył się potwornym bólem mięśni czworogłowych. Tym razem zbiegałem świeżo nauczonym długim krokiem sunąc płasko nad ziemią, bez skakania i uderzania piętami o ziemię. Półmetek. Czas 2:09. Słyszałem jak Krok z Piną umawiali się by półmetek osiągnąć w drugiej godzinie a później „się zobaczy”. Ja też zobaczyłem. Dobrze zapowiadało. Wprawdzie do trzydziestki jeszcze kawał drogi, ale ja już czułem że może być dobrze. Tempo na zbiegu wzrosło do 4:50 – 5:05. Świadomie podniosłem tętno w górną część drugiej strefy. Po asfalcie spływały strugi wody. Starałem się by zanadto nie przemoczyć butów, nie doprowadzić do chlupania. Chropowaty asfalt mocno trzymał bez oznak poślizgów. Biegłem od zakrętu do zakrętu po prostych maksymalnie skracając drogę. Przejeżdżające samochody tylko z rzadka psuły tę strategię. Gdzieś pomiędzy Kremną i Hranicznem zobaczyłem nagle Monikę. Wow. Zaczynała podbieg na Vabec gdy ja dopiero wbiegałem do „Starej Miłosnej”. Monia od pewnego czasu była po za moim zasięgiem a tu proszę. Tym razem to ona miała gorszy dzień. Zacząłem odczuwać zmęczenie i ból w udach. Dobrze, że przed startem wziąłem podwójną dawkę naproxenu. Ortopeda doradził. Ból osłabia a naproxen jest dość bezpieczny, nie narobi dziur w żołądku…
Zaczęła się najtrudniejsza część biegu. Nie na darmo się mówi, że maraton zaczyna się od trzydziestego kilometra. Po zbiegu z okolic Mniszka, nieprzyjemna kostka brukowa przed Piwniczną, potem uciążliwe podbiegi i zbiegi. Duży i obojętny ruch samochodowy, ale i współczująca starsza pani „ależ wam się trafiła pogoda”. Wkładałem już duży wysiłek w utrzymanie tempa. Na punkcie z wodą za Piwniczną po raz pierwszy na kilkanaście sekund przeszedłem do marszu. Znów się zaczęło dłużyć. Długi podbieg i w dół. Kolejny i w dół, a następny jeszcze wyższy i stromy już widać. Ale za nim już ten nowy most przez Poprad na wjeździe do Rytra… i rozczarowanie. Kolejny podbieg… Wreszcie jest. Niebacznie wbiegłem na chodnik mostu, który okazał się posypany jakimś luźnym żwirkiem. Ostatni długi odcinek do wyboru kostki brukowej lub płyt chodnikowych. Ostatni punkt z wodą. Całą trasę przebiegłem korzystając tylko z wody (raz wypiłem izotonic) i żeli którymi poratowała mnie Monia bo sam zapomniałem kupić a nadzieja, że na starcie zaopatrzę się na Expo spełzła na niczym. Poupychałem je do tylnej kieszonki i pod czapkę a jeden trzymałem w ręce. Kalkulator w głowie – może da się ukończyć w 4:10? Już od pewnego czasu dałem się nieść (prawie) euforii. Na zbiegu z Piwnicznej przeliczałem nawet (trochę przez pomyłkę) 4:05.Ostatnie dwa kilometry i cieszący się złą sławą podbieg. Zbocze z wyciągiem, górujące nad Perłą Południa zdawało się być na wyciągnięcie ręki. Zacząłem finisz, ale wyższe tempo utrzymałem tylko kilkaset metrów. Figa. Zmęczenie już zbyt duże. Został trucht na poziomie podbiegu na Vabec. Mimo to nawet wyprzedzałem innych. Najgorsze, że ciągle nie słychać głośników i gwaru mety. Wreszcie jest echo. Potem w oddali zgromadzenie samochodów. Ostatnie kilkadziesiąt metrów po trawiastym boisku. Z radości uniosłem ręce naprawdę wysoko. 4:13:43. Nowy Wyszehradzki rekord. Jeszcze się nie skończyłem. Jeszcze pobiegam. Kiedy wolontariusze skakali wokół mnie wieszając na szyi medal, zdejmując chip i podając wodę czułem się naprawdę szcześliwy.
Być może w przyszłym roku nie pójdzie mi równie dobrze, ale tu wrócę…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Isle del Force (2011-06-28,09:25): Trenuj po swojemu, a efekty same przyjdą. Marfackib (2011-06-30,10:38): Gratulacje Andrzejku. Byłeś na mecie godzinę przede mną :-)))
|