Witamy naszych czytelników w cyklu wywiadów prowadzonych pod hasłem „Lyprinol: Ocean Biegaczy”. W ramach tego cyklu prezentujemy biegaczy, maratończyków, amatorów - tych, którzy byli lub są znani nam wszystkim z biegów ulicznych. Biegaczy, których znamy często tylko z twarzy. Postaramy się
wraz z patronem cyklu, firmą Biovico – producentem preparatu Lyprinol wspomagającym wydolność organizmu i chroniących przed licznymi kontuzjami – przybliżyć Wam te szalenie interesujące sylwetki, ich życie, ich pasje sportowe, ich osiągnięcia. Osiągnięcia biegaczy – amatorów. Takich samych zawodników jak my wszyscy.
Bohaterką kolejnego wywiadu jest Gabriela Kucharska, bardziej znana jako mamusiajakubaijasia. Wywiad szczery do granic możliwości. Zabawny i jednocześnie mobilizujący. Rozmawiamy o tym jak bieganie może być częścią życia nie tylko z aspektów sportowych. O połączeniu biegania z rodzinnymi obowiązkami, o słynnej już RGO, przyjaźniach, sukcesach… a także o dobrej książce, winie, śpiewach, słynnej szarlotce i … migotaniu.
Zapraszam do lektury.
P.B – Piotr Bętkowski
G.K – Gabriela Kucharska
P.B: Nie ukrywasz wątpliwości w sens przeprowadzania z Tobą wywiadu, Sądzisz, że są one zarezerwowane dla zawodowców?
G.K: Nie, nie sądzę tak:) Z dużym zainteresowaniem przeczytałam wywiad z Tusikiem, który zawodowcem nie jest, ale jest ciekawym człowiekiem. Więc niekoniecznie zawodowcy. Chyba odpowiem Ci tak, jak odpowiedziałam dwa lata temu Mirkowi (adamusowi) na pytanie dlaczego nie jestem w TEAM’ie (wtedy jeszcze nie byłam). Otóż…ja nie jestem specjalnie ciekawym człowiekiem. Jestem zwykłą truchtającą mamusią, a w tym portalu jest sporo ludzi naprawdę ciekawych, którzy w dodatku są dobrymi sportowcami. Ja tylko truchtam…
P.B: W ciągu trochę ponad dwóch lat od początków Twojego biegania stałaś się bardzo popularna w naszym portalu jako mamusiajakubaijasia. Napisz coś o sobie.
G.K: Z tą popularnością to żart oczywiście? O sobie…? Hmmm… Jak już wspomniałam jestem zwykłą truchtającą mamusią. Ale przede wszystkim jestem KOBIETĄ ze wszystkim, co ten stan ze sobą niesie. Z jednej strony empatią i (mam nadzieję ciepłem), a z drugiej z humorami.
Zresztą odnoszę wrażenie, że popularna (jeżeli już) stałam się dzięki mojemu blogowi a nie bieganiu na przykład. W blogu nie ukrywam tego, jaka jestem rzeczywiście. Tam znajdziesz wszystko, co składa się na postać pod tytułem mamusiajakubaijasia – radość, szczęście, empatię, ale i humory, dołki, czasem złość, wspomnienia, marzenia, doświadczenie ludzi, których było mi dane spotkać na swojej drodze, i którym wiele – w ten czy inny sposób – zawdzięczam.
To jest niesamowite, ale stosunkowo często zdarza mi się poznawać ludzi, których widzę pierwszy raz w życiu, a oni znają mnie już dobrze, bo, jak się okazuje, śledzą mój blog. Niesamowita sprawa:)
P.B: Nick to imiona Twoich dzieci, jednak wiem, że masz ich trójkę. Czy Jerzyk nie jest pokrzywdzony, że nie ma go w nicku?
G.K: Mogłabym Ci powiedzieć: „spytaj Jerzyka”, osobliwie w sytuacji, kiedy go znasz:) , ale nie powiem. Nie wiem, czy nie jest pokrzywdzony – nie wykazuje objawów pokrzywdzenia, owszem zapytał mnie kiedyś o to, i wtedy, zgodnie z prawdą, mu odpowiedziałam. A prawda jest taka, że to mój stary nick powstały na samym początku mojej przygody z internetem jako takim; mamusiąjakubaijasia (na zasadzie nawiązania do mamusi Muminka) zostałam sześć lat przed rejestracją na Maratonach Polskich. Jerzyka nie było wtedy jeszcze w planach:)
P.B: Tworzycie bardzo biegowa rodzinę. Mąż, trójka dzieci, Ty… jak sobie radzicie z domowymi obowiązkami?
G.K: Wiesz, radzenie sobie z domowymi obowiązkami w rodzinie wielodzietnej (a za taką uznaje nasze państwo już te z trójką potomstwa) w ogóle nie jest łatwe. Pomijając finansowy (wcale niebagatelny) aspekt takiego stanu rzeczy, pozostaje „tylko” wychowanie dzieci na prawych ludzi. A żeby to zrobić dobrze, trzeba sobie dobrze ułożyć i zorganizować codzienne życie – jedna szkoła, druga szkoła (dwaj nasi starsi synowie chodzą oprócz zwykłej szkoły również do szkoły muzycznej, której siedziba, jak się nietrudno domyślić, nie mieści się w naszej wsi, więc trzeba z nimi do tej szkoły jeździć), przedszkole, odrabianie zadań, ćwiczenie na instrumentach, dopilnowanie, by chłopcy, którzy wchodzą pomału w wiek (upiorny nieco) kiedy chcą już sami o sobie decydować, nie zrobili sobie rzetelnej krzywdy.
Czasem bardzo poważne rozmowy, pranie, sprzątanie, gotowanie, zakupy, remont starego domu na wsi, sad, ogród, grządki, krzewy owocowe, na jesieni robienie przetworów (robię przetwory; jestem tradycjonalistką i z jednej strony to lubię, a z drugiej uważam, że nie należy marnować darów Bożych), słowem wszystko to, co określa się mianem „podtrzymywania ogniska domowego”, nie jest to wcale takie łatwe a wykonać to trzeba. Ja nie jestem przesadnie dobrze zorganizowana. Zdarza mi się zapomnieć kupić masła czy mleka, zdarza mi się zagapić i nie zdążyć ugotować obiadu.
Zdarza się (psiakość, za często!), że gościom idącym do toalety wręczam paczkę chusteczek, bo „papier wyszedł”, a ja zapomniałam go kupić. Dawniej robiłam z tego dramat, a teraz wiele rzeczy odpuściłam. Po prostu uważam, że nie warto. Wiem, że Piotrka – mojego męża - doprowadza to czasem do szału, ale nie staram się z tym już walczyć. W życiu jest wiele ważniejszych rzeczy niż papier toaletowy (możesz mnie cytować. Piękna „maksyma Gorkiego” mi wyszła:))
A tak na poważnie, to uważam, że dla dzieci, męża, dla rodziny po prostu ważniejsze jest, żeby matka była osobą szczęśliwą, niż zarobionym wołem roboczym, który ze zmęczenia pada. Ja wołem nie jestem, w bardzo dużej mierze dzięki Piotrkowi, który pomaga mi w wielu sprawach i który nie ma nic przeciwko mojej pasji, jaką stało się bieganie.
Szczerze mówiąc to wszystkie obowiązki związane z życiem codziennym mamy bardzo konkretnie podzielone: Piotrek to ogród, sad i remonty, wożenie dwa razy w tygodniu dzieci do szkoły muzycznej, ćwiczenie z nimi na instrumentach. Ja to zakupy, pranie, sprzątnie gotowanie, jeżdżenie do szkoły muzycznej raz w tygodniu, przedszkole, wizyty u lekarzy i wszelkie funkcje reprezentacyjne (typu akademie i występy w przedszkolu i szkole), czytanie Jerzykowi bajek - to akurat sama przyjemność. Naprawdę nic niezwykłego nie robię, Piotrek też nie. My po prostu pchamy nasz wózek:)
I jeszcze jedno...
Siedem lat temu zrezygnowaliśmy zupełnie z telewizji. Mamy w związku z tym mnóstwo czasu, bo nie oglądamy seriali, durnych programów publicystycznych, nie stresujemy się wiadomościami i innymi złodziejami czasu:)
P.B: Czyli bieganie jako forma czego? Odtrutki? Odstresowania? Ucieczki od domowych obowiązków?
G.K: Chyba wszystkiego po trochę.
Gdzieś tam kiedyś przeczytałam, że żadna złość nie trwa dłużej niż pięć kilometrów:) Nawał obowiązków, a przede wszystkich świadomość tychże, która nie opuszcza mnie nigdy, są ogromnie stresogenne. Trzeba się czasem zrelaksować. Ja nie piję wódki, więc się nie upiję, nie pójdę do klubu, nie wyszaleję się wśród ludzi, ale... zawsze mogę pobiegać. I choćbym nie wiem jak była wściekła, to po pięciu kilometrach ta wściekłość rzeczywiście zamienia się w spokój, czasem w radość. Pewnie – to jest krótkotrwałe, ale…do następnego treningu starcza:) No i w czasie biegania mam rewelacyjną okazję, żeby sobie porozmawiać sama ze sobą, pewne rzeczy ułożyć w głowie, przetrawić pewne emocje; jest mi to po prostu potrzebne.
Oprócz tego są wyjazdy na zawody. A to jest zawsze coś na kształt małego święta. Pakowanie, jazda, najpierw biegi dziecięce – staramy się wybierać takie biegi, których organizatorzy zapewniają coś dzieciom: przedszkole dla dzieci biegaczy, biegi dziecięce…cokolwiek. Wiesz, to jest straszna sytuacja, kiedy ja sobie dwie godziny biegnę a Piotrek czeka na mnie na mecie z dziećmi, które z nudów są zdolne zacząć żuć trawę; potem mój start i obłędny doping własnych dzieci, kiedy wbiegam na metę. Nieważne, że na samym końcu stawki. Dla nich ważne jest to, że mama ukończyła!
P.B: Biegi dziecięce. Kiedyś dużo o tym mówiłaś. Uważasz, że to ważne, że to ma sens?
G.K: Oczywiście, ze tak. Jak sam zauważyłeś, jestem osobą bardzo konkretnie uwarunkowaną rodzinnie. Pewnie gdyby było inaczej nawet nie zwracałabym na to uwagi. Wiem, że Ty, jako – z całym szacunkiem – młody człowiek nie obarczony rodziną, możesz tego w ogóle nie zauważać, ale uwierz, że biegacze to nie są samotne wyspy. Ci biegacze mają żony, mężów, dzieci, które jeżeli tylko nie podzielają pasji biegającego tatusia czy biegającej mamusi, zostają w domu. Tym samym sezon biegowy jest czasem – z punktu widzenia rodziny – bardzo niefajnym. Bo to ten czas kiedy tatuś/mamusia w tygodniu pracuje, a w czasie weekendu wsiada w samochód czy pociąg i jedzie na bieg. Wraca zmęczony i szczęśliwy, a w poniedziałek znów idzie do pracy. I tak aż do późnej jesieni, a i to tylko dlatego, że w zimie jest mniej startów. Możesz mi wierzyć albo nie, ale ja naprawdę przez te dwa lata mojego biegania naoglądałam się wielu kryzysów w związkach, które wynikają z tego właśnie, że jedno biega a drugie nie.
Czasem, tak jak u mnie, niebiegający mąż (częściej niebiegająca żona) jedzie ze swoją połówką na zawody i czuje się dziwnie, czasem znajdzie dla siebie niszę w postaci robienia zdjęć. Ale to są wyjątki. Z dziećmi sprawa ma się jeszcze gorzej. U mnie na przykład często jest tak: mama biegnie, tata z dziećmi czeka na mecie, dzieci się nudzą. Ale w sytuacji, kiedy te dzieci przed startem mamy wzięły udział w biegu dziecięcym, ich nuda maleje w oczach. To jest fascynujące, ale oni naprawdę jakiś (z naszego punktu widzenia) nieważny bieg na 200 czy 400 metrów przeżywają dokładnie tak, jak my przeżywamy dyszkę czy półmaraton. I możesz się z tego śmiać, ale medal na szyi wydatnie skraca nudę.
Na szczęście istnieją wspaniałe biegi, które oferują coś również dla dzieci; w mojej okolicy to Skawina, Skotniki, Niepołomice, pewnie kilka innych.
P.B: I biegi dla dzieci wystarczą?
G.K: Często tak:) Oczywiście ideałem jest możliwość zostawienia dzieci w tzw. „przedszkolu dla dzieci biegaczy”. Wtedy mogą pobiegnąć oboje rodzice. W sytuacji biegających małżeństw z dziećmi (a jest ich coraz więcej) - wspaniała sprawa. Takie przedszkola oferują imprezy organizowane przez Bohdana Witwickiego. (Półmaraton 4energy – nieistniejący już niestety, a szkoda, Silesia Marathon), Półmaraton Ślężański, Półmaraton Marzanny, Półmaraton Dąbrowski, Bieg w pogoni za Żubrem, oświęcimska piętnastka… Mnie to bardzo cieszy, bo co prawda to są dopiero jaskółki, ale ktoś już zaczął zauważać, że to jest – bywa potrzebne.
Nie będę ukrywać, że dzięki temu, że mam przyjemność znać kilka osób z biegowego światka, parę razy udało mi się pobiegnąć z własnym mężem mimo braku biegowego przedszkola. Po prostu organizator (najczęściej sam posiadający dzieci w wieku niepoważnym i wiedzący, jaki to problem w czasie biegu) angażował w opiekę nad moimi chłopcami swoja rodzinę. Tak zrobił Janusz Szafarczyk w Dobrodzieniu, tak zrobił Jacek Chudy w Blachowni. Bardzo im za to dziękuję:)
P.B: Mówisz o biegających małżeństwach. Twój mąż biega. Kto biegał pierwszy?
G.K: No, ja:) Zaczęłam biegać, potem zaczęliśmy jeździć na zawody i bardzo Piotrka do biegania zachęcałam, a on nie chciał i nie chciał. Ale…w końcu postanowił spróbować i kiedy okazało się, że on biegnąc pierwszy raz w życiu bez żadnego treningu, w dżinsach, koszuli sztruksowej zapiętej pod szyję i w skórzanych półbutach (sic!) ma czas taki sam, jaki osiągam ja po roku treningów, uwierzył, że to nie jest wielki problem i biegać zaczął. Owszem, ja startuję częściej, ale chyba tylko dlatego, że mi bardziej zależy:) Ale i Piotrek ma bodaj pięć półmaratonów na koncie. Miałby zapewne więcej, ale ma biegającą żonę – hehe. Tak naprawdę to wciąż jeszcze jest niewiele biegów, na których moglibyśmy powierzyć dzieci opiece organizatorów.
Piotrek kiedyś napisał o tym ciekawy artykuł.
Ale... nie jesteśmy jedyni. Dokładnie ten sam problem mają Beatka i Grzegorz z Rudawy, Renia i Krzyś z Oleśnicy, Krysia i Radek i pewnie wiele innych rodzin, których nie znam z nazwiska. Wiem doskonale od samej Krysi, że czasem ma wielki problem natury emocjonalnej z wyjazdem na bieg, kiedy widzi podkówkę na buzi swojego Jacusia, spowodowaną tym, że rodzice znów jadą na bieg, a on znów zostaje z ciocią. Uwierz, że dla mamy to nie jest łatwy wybór: bieg do którego się przygotowywało i smutek dziecka, które musi zostać w domu, czy radość spędzenia całej niedzieli z dzieckiem i smutek z powodu odpuszczenia biegu, do którego się przygotowywała. I w ten sposób znów wróciliśmy do mojego konika, czyli „przedszkoli dla dzieci biegaczy”.
P.B: Mieszkacie w Rudawie, która zasłynęła w dużej mierze dzięki Tobie, z RGO czyli Rudawską Grupą Ogniskową. Opowiedz coś o tym.
G.K: Niepotrzebnie robisz ze mnie legendę, bo prawda jest nieco inna:)
Dwa lata temu, w przeddzień Półmaratonu Jurajskiego spotkaliśmy się w gronie ludzi, którzy do tej pory znali się głównie z internetu, na ognisku poprzedzającym bieg. Wiadomo, że ognisko lubi kiełbasę z patyka – tę zapewnił Andrzej Bukowczan – organizator jurajskiej połówki. Ale ognisko lubi także gitarę, jeszcze bardziej dwie, a najbardziej trzy:) W czasie pierwszego ogniska jurajskiego po prostu towarzyszyłam Grzesiowi (Elkanah) i Leśnemu w grze na gitarze. Przy czym oni grali, a ja brzdąkałam. Bez większych kompleksów, za to z ogromnym przekonaniem. To bardzo integruje, jak wiesz:)
Na następny dzień był bieg, który pokonywaliśmy wspólnie, wspaniale się przy tym bawiąc. No, co tu dużo mówić – polubiliśmy się po prostu. Do tego stopnia, że po zakończeniu półmaratonu wciąż jeszcze chcieliśmy ze sobą gadać o wszystkim i o niczym. Admin portalu określił nas wdzięcznym mianem RGO (czyli Rudawska Grupa Ogniskowa właśnie) i tak już zostało. W tym naprawdę nie ma mojej zasługi.
P.B: Stwarzacie wrażenie bardzo związanej ze sobą grupy. Czy wobec tego otwarci jesteście na nowych ludzi?
G.K: Oczywiście, że tak. RGO nie jest jakimś elitarnym klubem, do którego można wstąpić tylko za poręczeniem i tak dalej. Wystarczy chcieć z nami gadać i to wszystko. Wiem, że niektórym może się to wydać zgoła nieprawdopodobne, ale na początku RGO Jerzy Matuszewski wcale z nami nie rozmawiał – on pojawił się później. Również później pojawił się Tytus, Jasiek, Iwona (Shadoke), Dalia… Sądzę, że istotą RGO jest właśnie otwartość. My – i owszem – rozmawiamy ze sobą w sieci, ale też spotykamy się na żywo w sytuacjach niekoniecznie biegowych.
Jeździmy razem w góry (słynna wyprawa Mirka, Tytusa i Roberta zakończona zimowym zdobyciem Koziego Wierchu – najwyższego szczytu Tatr leżącego w całości po stronie polskiej), spędzamy czasem razem Sylwestra (Beatka i Grzegorz , Tusik, Straszek z Krysią ), razem jeździmy na biegi – najczęściej Grzegorz dba o transport Tusika, zaś przed większością maratonów Mirek dzwoni do mnie pytając czy mam z kim jechać. W zeszłym roku sporą pięcioosobową bandą gościliśmy u Marysieńki w Borowym Młynie, a w tym trzyosobowym składem u TREBORUSA w Rzeszowie. Stało się małą tradycją, że w noc poprzedzającą Półmaraton Jurajski Dalia śpi u nas, a przed samym półmaratonem spotykamy się w większym gronie u nas w domu na śniadaniu:)
Wiesz, RGO to grupa mocno nieformalna; organizujemy sobie co prawda Zimowe Mistrzostwa RGO w czasie Biegu ku Rogatemu Ranczu, gdzie nagrodą jest zrobiony przeze mnie tort, który zwycięzca od razu dzieli i częstuje nim wszystkich, jeżeli tylko mają ochotę go spróbować, ale myślę, że dobrze będzie tu zacytować punkt regulaminu Mistrzostw: „W mistrzostwach RGO jest brany pod uwagę KAŻDY, kto chociaż raz zabrał głos na wątku RGO”.
To chyba właśnie jest otwartość na nowych ludzi i brak hermetyczności. Myślę, że „Bieg ku Madonnie”, który jest sztandarową imprezą RGO, też niezgorzej świadczy o naszej otwartości.
P.B: No właśnie, opowiedz coś o „Biegu ku Madonnie”. Tradycją staje się już organizacja biegów przez pasjonatów biegania. Ty również wzięłaś sprawy w swoje ręce i organizujesz swój bieg.
G.K: Po słynnym ognisku jurajskim dwa lata temu i po wspaniałym wspólnym biegu, jaki miał po nim miejsce, stwierdziłam, że chciałabym coś takiego jeszcze raz przeżyć. Zaczęłam szukać w kalendarzu, ale niczego takiego nie znalazłam. Wtedy doszłam do wniosku, że jeżeli nie ma, a bardzo mi na tym zależy, to muszę zorganizować to sama. A ponieważ kilka rzeczy już w życiu organizowałam z niezgorszym skutkiem, więc nie przerażało mnie to. W ciągu niespełna miesiąca opracowałam pomysł, regulamin, stronę biegu (no nie...stronę, to akurat napisał Piotrek. Ja tam tylko teksty wstawiałam i wpisywałam gotowce według banalnych wzorów w HTML’u, którego nie znam i sama nie napisałabym nic), potem było ręczne (sic!) malowanie koszulek, robienie medali, nerwy, stresy i w końcu...pierwszy „Bieg ku Madonnie” w moim ukochanym Beskidzie Niskim doszedł do skutku. Ta trzydniowa impreza scementowała, chyba mogę tak powiedzieć, RGO. W tym roku odbędzie się jej trzecia edycja.
Nie ukrywam nawet, że jestem z tej imprezy dumna. Ludzie, którzy na niej byli, na ogół mówią o niej dobrze i wspominają ją z sympatią.
Na marginesie...to najfajniejsza forma spędzania urodzin, jaką udało mi się w życiu wymyślić i zorganizować
P.B: A czemu „ku Madonnie”?
G.K: Bieg odbywa się po przeszło 26 kilometrowej pętli, na trasie której mijamy jedną z najpiękniejszych kapliczek Beskidu Niskiego. Właśnie Madonnę z Nieznajowej. Zresztą... zapraszam na stronę Biegu ku Madonnie, tam można obejrzeć zdjęcia, poczytać relacje z biegu, i poćmiać się przy lekturze regulaminu.
P.B: Właśnie – zorganizować. Powiedziałaś, że „kilka rzeczy już w życiu organizowałaś”. Jakieś biegi?
G.K: A skąd?! Długo i bardzo aktywnie działałam kiedyś w harcerstwie, które mnie zresztą mocno ukształtowało. Po prostu organizowałam obozy i zimowiska harcerskie.
P.B: Słyniesz również z przepysznej szarlotki… Sama o sobie piszesz „dostarczycielka szarlotki”.
G.K: I znów wychodzi kwestia otwartości.
Mianowicie mając czterech mężczyzn w domu (jak i znając niezgorzej kilku „niedomowych”), wiem, że mężczyźni lubią słodycze (nie protestuj! Wiem, że nie lubicie, ale przecież....lubicie). Poza wszystkim innym nic tak dobrze nie robi spotkaniu koleżeńskiemu jak wspólne pochłonięcia blachy ciasta. Ja bardzo lubię szarlotkę, a ponadto dwa lata temu miałam nieprawdopodobny wysyp jabłek w sadzie. Przerobienie dwóch ton jabłek jest zadaniem nieco ponad siły. Nawet dla pięcioosobowej rodziny, w której wszyscy lubią jabłka.
No więc piekłam te szarlotki na każdą okazję i jeździłam z nimi na biegi. I tak przyzwyczaiłam siebie, jak i biegowych znajomych do tego, że szarlotka (bądź sernik) jest zawsze, że kiedy ostatnio nie zdążyłam niczego upiec, usłyszałam: „Rób tak dalej, a będziesz podróżować sama pociągiem”. Lubię podróżować w towarzystwie i samochodem, więc chyba nie mam wyjścia:) Uwierz, to upieczenie szarlotki nic mnie nie kosztuje, a wszystkim sprawia przyjemność. A ja lubię kiedy jest miło:)
P.B: Co ważniejsze: ściganie czy dobra zabawa na trasie z przyjaciółmi?
G.K: Zdecydowanie zabawa z przyjaciółmi, ale myliłby się ten, kto sądziłby, że zawsze w czasie biegów wygłupiam się i bawię. Są biegi – wcale nie tak mało – do których podchodzę bardzo poważnie; to te biegi, których się boję. I w przypadku takich biegów nie ma mowy o wygłupach. Wtedy biegnę zupełnie na poważnie i walczę sama ze sobą. Wiem oczywiście, że w wielu osobach moje ulubione tempo sześć i pół minuty na kilometr może budzić uśmiech politowania, ale dla mnie utrzymanie tego tempa w czasie maratonu na przykład wciąż jest rzeczą absolutnie nierealną. Może to się kiedyś zmieni – nie wiem.
Co do zabawy.
Lubię biegać z kimś. Oczywiście nie z każdym i nie zawsze. Podstawowym kryterium idealnego towarzysza biegowego jest to, czy ta osoba umie rozmawiać w sposób naturalny i czy w równie naturalny sposób umie milczeć. Istnieją dwa takie skarby: Maciek i Rafał. Z każdym z nich biegnie się inaczej, ale obaj potrafią i rozmawiać, i milczeć. I jeszcze Zulus...ale z nim nie milczę. Z nim gadam:)
A tak w ogóle to chyba nie najlepsze przykłady na zabawę. Bawię się tylko w czasie Półmaratonu Jurajskiego, a ten z kolei zawsze pokonuję w większym gronie:)
P.B: Piszesz w wizytówce „rekordy” – życiówkę 2:59:07, ale w półmaratonie. Z dopiskiem „idealnie z założeniami”. Jakie są twoje prawdziwe rekordy?
G.K: Słabiutkie:)
4:56 w maratonie
2:15 w półmaratonie
1:02 na dziesięć kilometrów
Życiówki z piętnastki nie pamiętam.
I sporo wody w Wiśle upłynie, zanim te rekordy poprawię. Dyszka może jeszcze wchodzi w rachubę, maraton może też, ale połówka jest wciąż poza moim zasięgiem.
A najgorsze jest to, że mnie to w ogóle nie martwi. Jestem beznadziejnie niereformowalnym przypadkiem, który biega dla biegania, a nie dla poprawiania życiówek (a i tak najwłaściwsze byłoby tu słowo: truchta)
A może na pytanie o rekordy powinnam powiedzieć inaczej? Mam na koncie 10 maratonów, 18 półmaratonów, 12 godzinny Bieg Sztafetowy w Bochni, nadgryzionego Rzeźnika i troszkę biegów na krótszych dystansach.
Powiem jeszcze, dlaczego to 2:59:07 było idealnie zgodne z założeniami, bo moim zdaniem to piękna historia. Otóż rzecz miała miejsce w czasie Półmaratonu Jurajskiego (tego inicjującego RGO).
Umówiliśmy się wtedy, że każdy z nas (a czworo nas było) biegnie swoim tempem, ale spotkamy się na trasie pod sklepem w Bolechowicach, gdzie napijemy się piwa (ja, dziecię naiwne, potraktowałam to picie piwa w czasie biegu jako żart – nic bardziej mylnego. Rzeczywiście piliśmy). Dobiegliśmy, piwo zostało spożyte, dokooptowaliśmy jeszcze Darka (więc było nas już pięcioro) i ruszyliśmy dalej na trasę, wspólnie żartując, wygłupiając się, po prostu dobrze się bawiąc. Dla moich kolegów to było spacerowe tempo, w którym zapewne mogliby iść na grzyby, gdyby to był wrzesień a nie czerwiec, a dla mnie to tempo było wszystkim na co było mnie stać. I kiedy tak biegliśmy rozgadani i roześmiani, bez wysiłku zaczęliśmy mijać ludzi, którzy rozpaczliwie walczyli sami ze sobą.
Ale oni nie walczyli o życiówki. Oni walczyli o to, by w ogóle ukończyć ten bieg i ta ich walka była rozpaczliwa. Zaczęliśmy o tym rozmawiać a ja powiedziałam im, że ja też tak zawsze dogorywam na końcu i że dla mnie ten widok, który właśnie oglądamy, jest dosyć powszedni w sytuacjach biegowych. Dla nich ten sam widok był szokiem i nowością. I wtedy ktoś – nie pamiętam już kto – powiedział, że każdy biegacz, każdy ścigacz powinien chociaż raz pobiegnąć na końcu stawki, żeby zobaczyć, jaka rozpaczliwa walka ma miejsce właśnie na końcu. W ślad za tym padła propozycja, żebyśmy ten bieg ukończyli jako ostatni w ostatniej minucie limitu. Grupą – tak, jak teraz biegniemy. I tak też się stało.
W związku z tym stwierdzenie: „2:59:07 idealnie zgodnie z założeniami”, należy traktować bardzo dosłownie:) Rok później idea Ekipy Ostatniej Minuty było kontynuowana, a w miniony weekend miała miejsce kolejna jej odsłona:)
P.B: Co oznacza „lubię Migotanie” zapisane w twojej wizytówce?
G.K: Nawet nie wiesz, jak bardzo osobiste pytanie zadałeś:)
„Migotanie” to parafraza „Lśnienia”. Jest taka książka Stephena Kinga, na podstawie której Stanley Kubrick nakręcił film pod tym samym tytułem. Tam mianem „lśnienia” właśnie nazywano taki specyficzny rodzaj duchowego kontaktu – również na odległość i to znaczną. Jakąś zdolność do magii, do rzeczy paranormalnych (to chyba nienajgorsze określenie), do wyczuwania czyichś emocji.
„Migotanie” to po prostu taki rodzaj rozmowy z drugim człowiekiem, kiedy nie trzeba wszystkiego dopowiadać do końca, bo ta druga osoba wyczuwa to, co chciałabym powiedzieć, a ja wyczuwam to, co chciałaby powiedzieć ona. Czasem wystarczy słowo-klucz i już wszystko wiadomo. W kontakcie osobistym czasem wystarczy spojrzenie. To jest coś szalenie intymnego i bardzo niewiele osób to potrafi, ale...zdarzają się wyjątki. Oczywiście jako kobieta najbardziej lubię „migotać” z mężczyznami.
P.B: Największa przygoda biegowa.
G.K: Bezwzględnie Maraton Karkonoski! Był dla mnie spełnieniem marzenia i połączeniem dwóch pasji: miłości do Karkonoszy i miłości do biegania. To bardzo trudny maraton, z bardzo trudna trasą – totalnie niebiegową, ale zorganizowany przez grupę pasjonatów (Gudos, jesteś wielki!) na bardzo wysokim poziomie. W dodatku w zeszłym roku spotkała się tam grupa ludzi z biegowego amatorskiego parnasu, mnóstwo ultrasów, którzy na ogół przy osobistym poznaniu okazują się normalnymi, skromnymi ludźmi, którzy absolutnie nie dają odczuć słabszym zawodnikom swojej wyższości.
Piękny, piękny bieg.... Chciałabym tam móc wracać co roku. Póki co zaś, już siódmego sierpnia zmierzę się z nim ponownie i ponownie z tym samym partnerem. I ta wizja jest po prostu fajna:)
P.B: Powiedz, co bieganie zmieniło w Twoim życiu?
G.K: Wiesz...odkąd biegam, a właściwie to odkąd ukończyłam pierwszy maraton, moja wiara w siebie niepomiernie wzrosła. Jakoś tak uwierzyłam, że jeżeli mi na czymś bardzo zależy, to nawet jeżeli jest to bardzo trudne, jestem w stanie to osiągnąć. No bo jeżeli zapamiętała czytelniczka, kawożłopka i typ skrajnie antysportowy może biegać maratony... To już chyba wszystko może. Jeżeli tylko się uprze.
P.B: Bieganie jednak to nie całe Twoje życie. Jakie są inne Twoje pasje?
G.K: Kobiety, wino i śpiew!
Żartowałam:)
Czytanie, pisanie, ludzie.
Nasz portal daje mi możliwość zaspokajania dwóch spośród tych moich pasji, czyli pisania i ludzi. Lubię pisać, chyba zawsze lubiłam. Kilka lat temu pisałam bajki; no, może raczej powinnam powiedzieć „powiastki prawie że filozoficzne” - zupełnie nie dla dzieci. W zamierzeniu dla czytelnika dorosłego, czyli dla mnie.
Oczywiście pisałam je do szuflady i całkiem było mi z tym nieźle. Ale odkąd rozpoczęłam pisanie bloga – właśnie na naszym portalu, wciągnęło mnie to zupełnie. To jest niesamowite, że piszę sobie, o czym mi aktualnie w duszy gra, a tu okazuje się, że ktoś to czyta, ktoś to komentuje, że ktoś myśli podobnie, albo zupełnie na odwrót, ale że to kogoś sprowokowało do przemyśleń. To jest fantastyczna sprawa:)
Tak sobie myślę, że ta „popularność”, o której wspomniałeś na początku naszej rozmowy, w dużej części bierze się właśnie z mojej pisaniny. Dzięki pisaniu (a nie bieganiu) poznałam Jerzego Skarżyńskiego, którego ogromnie lubię.
I ludzie... W zasadzie mogłabym powtórzyć za Diogenesem „SZUKAM CZŁOWIEKA”, ale że to raczej dosyć obrzydliwy typek był (no i straszliwy cynik), więc nie powtórzę:) Ale to rzeczywiście działa tak, że ja lubię ludzi, do niektórych ludzi lgnę, a niektórzy ludzie lgną do mnie. Wiem, że to niepopularne stwierdzenie (bo trąci z lekka pychą), ale lubię być lubiana. Dzięki Maratonom Polskim poznałam bardzo wielu ludzi i sporo z nich polubiłam. Z jednymi kontakt – bliski i serdeczny - trwa już od dwóch lat, z innymi słabnie, jedni odchodzą, inni przychodzą – to jest naturalne. Ale ja rzeczywiście lubię ludzi.
Czytanie. Bez czytania chyba nie potrafiłabym żyć.
I jeszcze lubię śpiewać. Ale to chyba żadna tajemnica:)
P.B: Mówisz o swojej znajomości z Jurkiem Skarżyńskim. Jak bliska to znajomość i czy Jurek nie namawia Cię przypadkiem do bardziej efektywnego biegania?
G.K: To nie jest jakaś bliska znajomość – nie stwarzajmy dziwnych pozorów. Poznaliśmy się dzięki mojemu pisaniu, a widujemy się przy okazji maratonów. Zawsze zamienimy ze sobą kilka słów. Jurek zawsze pyta co u mnie, ja pytam co u niego. To ten typ znajomości.
Zaś co do namawiania...może Cię zaskoczę, ale Jerzy, który niewątpliwie jest profesjonalistą według którego planów treningowych i podręczników biega spora część polskich biegaczy amatorów, jest człowiekiem bardzo realnie stąpającym po ziemi. On zawsze mówi mi: „Baw się bieganiem, dopóki cię to cieszy. Nie sil się na wyniki, jeżeli cię to nie nęci. Większy sens ma zabawa bieganiem niż mordowanie się na treningach a w konsekwencji zniechęcenie i znienawidzenia biegania”. Ma o wiele więcej zrozumienia dla mojego truchtania, niż spora część moich kolegów biegaczy-amatorów.
P.B: Czego można Ci życzyć na przyszłość?
G.K: Pięknego życia pełnego miłości.
I zdrowia.
P.B: Dziękuję za rozmowę.
G.K: Również Ci dziękuję:)
To była przyjemność...
|