2019-10-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| „Ku ... Nigdy Więcej !!!” (czytano: 715 razy)
Hyundai ultra Maraton Bieszczadzki.
Kolejne wyzwanie biegowe traktowałem niezwykle poważnie, zdecydowałem się nawet na skorzystanie z pomocy trenera. Parę miesięcy treningów pod okiem specjalisty i sumienne wykonywanie zaleceń miało zaowocować tym, że moje kolejne Ultra bieganie będzie „przyjemnością”, a nie „karą”. Życie niestety lubi płatać figle i zamiast ostatnich szlifów w dopracowaniu formy było doprowadzanie się do ładu po chorobie i antybiotykach. Jechałem więc na mój najważniejszy start w sezonie, bez hura optymizmu i pełen obaw czy dam radę. Na szczęście mam przy sobie Agnieszkę, która robiła wszystko żebym jak najmniej myślał o biegu. Wydłużyliśmy sobie pobyt w Cisnej meldując się już w czwartek, mieliśmy więc czas na wycieczki na zachód słońca (niestety bez efektu, bo pogoda się zepsuła), a i na wschód następnego poranka. Tu pomimo lekkiego przymrozku na połoninie dzień powitał nas pięknym wschodem słońca. Warto było wstać. Po południu rekonesans trasy (pojechaliśmy w parę miejsc) upewniliśmy się, że na punkt w Roztokach będzie można dojechać. Ucieszyło nas to, że Aga będzie mogła bezpiecznie dojechać na punkt kibicować i robić zdjęcia. Wieczorem witamy resztę ferajny (a było nas tam sporo) i „lulu”. Poranek rześki, ale nie zimny, idealny do biegania.
Start punktualnie o 7.00 i już nie ma odwrotu. Na szczęście „głowa na miejscu”, nie ma myślenia, że nie podołam. Początek po asfalcie na spokojnie i wbiegamy w góry. Do pierwszego punktu na 12 km spokojne równe bieganie w dobrym tempie, buziol od Agi i dalej w drogę. Nie zatrzymuję się na punkcie, bo mam wszystko czego potrzeba (żele, batony, wodę cytrynową) szkoda mi czasu zatrzymywać się bez potrzeby. Czas włączyć kijki do walki, bo zaczyna się prawdziwe górskie bieganie. Zmęczenie po pokonanych podejściach ustępuje patrząc na widoki jakie rozpościerają się na szczytach (pogoda zrobiła się piękna, choć wietrzna). Niestety nie można się rozpływać nad krajobrazami, bo kawał drogi przede mną. Trasa idealnie opisana, każdy km oznaczony ile do mety zostało, nie dało się zabłądzić. Spoko (myślę sobie) do 30 km trasa nie jest bardzo trudna, więc jest dobrze, no i tu pojawia się niespodzianka podejście 515m. Niby do kolejnego punktu w Roztokach Górnych już tylko 8km, lecz czas jakoś „dziwnie” zaczął mi umykać, a trzeba dodać, że limit czasu na punkcie to 6h. „Targam” z góry, lecz ostrożnie, bo ślisko, mała nerwówka, tik ... tak … czas umyka, już słychać muzykę z punktu. Ooooo Aga weszła do lasu i strzela foty. Potrzebujesz coś woła? „Co Ty tu robisz? przecież nie wyrobię w limicie, daj magnes z potasem proszę, bo skurcze dokuczają” odkrzykuję. Spokojnie, to już tylko parę metrów, zdążysz (odpowiada) i zdążyłem 6 min przed limitem uff ... Na punkcie tankuję colę, zjadam banana i w drogę - „Dasz radę Kochanie” woła za mną mój Skarb. Teraz trochę asfaltu, więc ostro marszem NW do przodu (nawet nie zdawałem sobie sprawy jak mi dobrze idzie marsz NW), wyprzedzam parę osób i kolejny kierat z 600 metrowymi przewyższeniami. Na punkcie w Roztokach pomyślałem - 14km w 3h - to na spokojnie przejdę, lecz widząc to co przede mną ... Pojawiły się też kolejne kłopoty ze skurczami, na szczęście poza jednym momentem gdzie „wyglebiłem” (co prawda nie groźnie, lecz potrzebowałem pomocy jednego z uczestników biegu, bo przy próbie wstania „ścieło” mi łydki i trzeba mi było naciągnąć mięśnie, żebym wrócił do „żywych”) i ten cholerny kaszel, który mordował mnie przez całą drogę:0( Po 45 km już tylko w dół, lecz wcale nie jest to sielanka, kolana dostają niezły „łomot”. Przepuszczam kilka osób gnających ostro z góry (skąd oni mają jeszcze siły?) 7h 30min biegu i pada bateria w zegarku. Pojawia się stresik ile czasu jeszcze mi zostało? Na szczęście wzorcowo opisana trasa i komórka pomaga w lokalizacji. Nie obyło się bez nerwowej końcówki, bo przeoczyłem gdzieś oznaczenie z 2,km i myślałem, że mi braknie czasu do limitu 9h. Ostatnia przecinka między lasem, pytam kogoś kto tam odpoczywa - „ile jeszcze?” - „spokojnie jeszcze 1km”. Uff ... teraz wiem, że zdążę, bo mam trochę zapasu. Już słychać muzykę, więcej, już widać metę, a tu jeszcze błoto i strumień. (Tu pojawia się Jarek z aparatem zagrzewający mnie do walki na ostatnich metrach, dzięki Jarku) O żesz ku... kto to wymyślił na koniec! a do tego jeszcze bardzo wąskie podejście, a z mokrymi butami po błocie to trzeba uważać, żeby nie spaść do rzeki. Ostatnie podejście (nasyp kolejowy), już prawie koniec, kibice mobilizują mnie do walki. Widzę „naszych” (Ania, Olga, Marta, Wojtek, Rafał, Kris, Piotr) ostro mnie zagrzewają do finiszu (Dzięki Kochani) :0) A ja przebiegając obok krzyczę „Ku..... Nigdy Więcej!!!” Tuż przy mecie z aparatem w ręce oczywiście, czeka na mnie moja ukochana z 27 letnim stażem małżeńskim Agnieszka :0) Powtarzam również do niej moje „Nigdy Więcej” na co odpowiada mi przechodzący obok zawodnik „no do następnego razu”. Pewno coś w tym jest. Uśmiecham się szeroko, dałem radę mimo przeciwnościom losu 8h 43min. Honor uratowany limit osiągnięty, lecz na razie naprawdę mam dosyć biegania. Teraz odpoczynek totalny reset organizmu a czas pokaże co dalej.
p.s. Aga daje mi czas do 13 listopada a potem... aż się boję co wymyśli :0)
Paweł
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu BornToRun (2019-10-30,08:36): To podejście po 30km potrafiło zniszczyć człowieka. Jak już się wdrapałem to miałem problem by ruszyć się dalej, nogi zamurowane :)
|