2016-08-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nowy poziom biegów przeszkodowych – 6. Pogrom Wichra (czytano: 1058 razy)
Pogrom – tradycyjnie, w znaczeniu słownikowym tyle co „zadanie komuś klęski”, „rozgromienie” (np. wrogich wojsk – chyba grupy biegaczy), „unicestwienie”, „wybicie”. Bywa uogólniane jako wszelki grupowy akt przemocy skierowany przeciw jakiejś grupie (np. biegaczy)
Wicher - gwałtowny wiatr o prędkości pomiędzy 17,2 a 20,7 m/s (60-75 km/h), o sile 8 stopni w skali Beauforta. A może to po prostu pseudonim organizatora Pogromu Wichra?
W sobotę 20 sierpnia po raz szósty zorganizowano Oleśnicki Biegu Błotny „Pogrom Wichra”. Trasa mierzyła 8 km i prowadziła przez błoto, brudna wodę, trzęsawiska, zarośla, przeszkody naturalne i sztuczne. Do tego przez cały bieg trzeba było transportować dębowy klocek o wadze 6 kg dla pań i 7 kg dla panów. W tym roku organizator przeszedł sam siebie i wprowadził nowym poziom trudności w biegach przeszkodowych. który chyba jest poza wszystkimi szczeblami drabinki trudności.
Na bieg przyjechałem z znajomymi. W bojowym nastawieniu ale też z małą nutką strachu ze względu na informację o wadze dropsa wichra. Została ona dźwignięta o 1 kg w stosunku do zeszłego roku. Po głowie krązył też ostatni wpis z fanpage"a imprezy, by lepiej ubrać długi rękaw, zabezpieczyć nadgarstki. Było też zdjęcie tajemniczej konstrukcji. Tyle niewiadomych przed samym startem wprowadziło strach między uczestników.
Sprawnie odebraliśmy pakiety i poszliśmy pobrać „dropsa” - naszego wiernego towarzysza trasy. W zeszłym roku wybrałem krótki szeroki klocek i stwierdziłem, że w tym roku zrobię tak samo. Przysposobiłem nawet uchwyt, a i potrenowałem trochę z obciążeniem w rękach. Zatem byłem przekonany o słuszności swojego wyboru.
Ok. Czas się przebrać, zawiązać i okleić buty taśmą – tak dla pewności, że nie zostaną w błocie. W głowie jednak dalej kłębi się myśl długiego rękawa, do którego wszyscy namawiają. Twardo jednak wybieram krótki rękaw, a na zabezpieczenie nadgarstków mam rękawice ogrodowe. Oczywiście obklejone taśmą.
Zmierzamy powoli na start. Widzimy już, że robi się kolejka. Jest i nasza niespodzianka, chyba nieprzypadkowo wyśniona na dzień do startu.
Zostajemy zakuci paskami ściągającymi!
Ciągle nie dowierzam. To się dzieje naprawdę! Skrepowane ręce i 7-kilogramowy klocek przez cała trasę!? Jak to złapać ? Jak to nieść? Jak z tym biec? Jak z tym pokonywać ekstremalne przeszkody? Nosz k**** jak!?
Skrępowani stoimy na starcie i słuchamy ostatnich słów organizatora. Sławek informuje nas, że ręce będziemy mieć skute przez 7 km, aż do tajemniczej przeszkody ze zdjęcia. Tam zostaniemy rozkuci przez służby biegu.
Widziałem strach w oczach uczestników. Nikt się tego nie wyprze. Osobiście przerażała mnie perspektywa transportu klocka. Cóż, nie było odwrotu...
3,2,1…. Ruszamy.
Półtora okrążenia po stadionie z przeszkodami do przeskoczenia. Potem, jeszcze na stadionie przeszkoda wodna i wybieg w teren przy hukach petard i zapachu siarki.
Pierwsze odcinki zasadniczej trasy to walka z zaroślami, gałęziami, upalnymi łąkami i wieloma stromymi podbiegami i zbiegami. Tutaj wziąłem sobie na cel wypracowanie przewagi i zajęcie dobrej pozycji w czołówce. Ze względów strategicznych było to dla mnie bardzo ważne. Udało się!
W pierwszych fragmentach trasy chyba każdy się przewrócił. Każdy doznał oparzeń od pokrzyw, które były większe od nas. Każdy rzucił tu pierwsze bluzgi.
Kolejny etap trasy to już rzeki i bagna, na przemian z zaroślami. Porozcinane ciało w kontakcie wodą i błotem nieźle mnie wykręciło. Ale tylko na chwile - adrenalina pompowała!
Na trasie oprócz klocka towarzyszy mi cały czas jeden z uczestników - co jakiś czas sobie pomagamy. Teraz mamy do pokonania linową pajęczynkę rozłożona nad rzeką. Zastanawiamy się jak ja pokonać. Mój towarzysz biegu rzuca się plecami i zaczyna się turlać. Nie czekając zrobiłem to samo. W chwili nieuwagi przyturlałem się za blisko kolegi i gdy on wychodził z pajęczynki, zamoczył się w błocie. Odmachując nogą zrzucił całą maź na moja twarz. Zaśmiałem się tylko głośno i ruszyliśmy dalej.
Kolejna przeszkoda to zasieki w błocie. Tu mała kolejka, ale poszło w miarę szybko. Po tej przeszkodzie towarzysz zostaje już za mną. Udaje mi się trochę uciec. Po chwili trafiam na kolejne zasieki. Ale i bonus. Na końcu są kłody, pod którymi trzeba się przecisnąć. Jedyna opcja to całkowite zanurzenie w błocie. Pamiętam tę przeszkodę z zeszłego roku - teraz została wydłużona do 3 metrów!
Lekko wystraszony nabieram głęboki oddech i rzucam się w bagno. Dzieje się niespodziewana dla mnie rzecz - dokładnie w tym momencie łapie mnie skurcz. W głowie kłębią się kosmiczne myśli - chyba zaraz tu utonę. Tu, w tym g*****!
Ostatecznie udaje mi się opanować emocje i drugą noga znajduje podłoże, od którego udaje się odbić i dotrzeć na powierzchnię. Wyskok z błota automatycznie hamuje jednak głowa, która wbija się w kolejne zasieki. Największy problem był z oczami - kompletnie nic nie widziałem. Nie wiedziałem co się dzieje, dlaczego nie mogę się bardziej dźwignąć.
Gdzieś mój klocek zapodział się w tym bagnie. Szukam po omacku. Z pomocą przychodzi wolontariusz, który oblewa mi twarz woda. Jak pięknie jest znów ujrzeć kolory!
A zatem brnę dalej w błocie. Po pas. Doganiam znana mi osobę - to Sebastian, mieszkaniec Oleśnicy. Pamiętam go z zeszłego roku. Od fotografa na trasie dowiadujemy się, że jesteśmy gdzieś 4-6 miejscu. Zszokowany tą wiadomością przyśpieszam, a Sebastian za mną. Po chwili nasz entuzjazm gaśnie - powtarza się kropka w kropkę ta sama sytuacja co w zeszłym roku. Wciągające błoto przed nami jest nienaruszone, a brzegi rowu są całe rozdeptane. Oznaczało to tylko jedno - czołówka przed nami wykorzystała brak obstawienia trasy przez służby i pobiegła poza taśmami omijając mozolne i bardzo męczące błotne przeszkody. - Widzisz Seba? O tym właśnie pisałem w zeszłym roku.
Za plecami usłyszałem tylko: „no kur…”, „ja pie...” - jak tu z takimi teraz walczyć? Co mieliśmy zrobić?
Rzuciliśmy się w wir walki. Etap błotnisty zamieniamy na etap rzeczny i kolejne zarośla. Zaczynam odczuwać spor ból w plecach. Klocek leżący na moich rękach niemiłosiernie ciągnie w dół, biegnę bardzo pogarbiony. Ale duch walki mnie nie opuszcza. Przecież walczę z miejscowym liderem! Sebastian ma fantastyczny doping na rzecznych odcinkach, wszyscy go tutaj znają i kibicują. Ciągle tylko słyszę „wyprzedź go”, „on już słabnie”. Seba jednak twardo trzyma się obok.
Po chwili słyszę „tato, dawaj!!. Oczywiste, że ten doping nie jest skierowany w moją stronę. To córka miejscowego lidera zagrzewa go do walki. Kawałek dalej znów słyszę „tato biegnij!”. I kolejny raz - „tato szybciej”. Mówię – Seba, ile ty masz tych dzieci!? Ten się tylko zaśmiał i odpowiedział, że dwójkę. Córka cały czas jechała na rowerze obok i zagrzewał do walki. Przepiękny gest. To była dla niego - jak myślę - mega motywacja. Kto wie może też będę miał kiedyś taki skarb?
Przeskakujemy tamę z rzeki, a za nią dwie równoważnie na łańcuchach. Kibice wołają, byśmy rzucili klocki bo wszyscy tutaj rzucili. Odkrzyknąłem tylko „ale my nie jesteśmy wszyscy” - w regulaminie wyraźnie było napisane, że nie wolno rzucać klockiem i że ma on nam towarzyszyć cała trasę. W odpowiedzi usłyszeliśmy tylko gromkie brawa!
Walczymy dalej w rzece. Ramię w ramię dobiegamy do kanału, który okazuje się... dłuższy niż w zeszłym roku! Dla mnie to był straszny fragment, poprowadzony w całkowitych ciemnościach, na kolanach, które zdzierane były do żywej krwi. Przydeptuje paski, którymi mamy skute ręce i dociągam je na maksa. Sycze z bólu - moje ręce były związane do takiego stopnia, że nie mogłem nimi kompletnie poruszyć. Złapanie i przepchnięcie klocka było teraz nie lada wyczynem.
Sebastian twardo za mną. Udaje się dobrnąć do wyjścia z kanałów. Wychodzimy gdzieś na środku asfaltowej drogi. A z niej prosto na łąki. Tam niesamowite ilości podbiegów i zbiegów. Walczymy z Sebastianem łeb w łeb. Mój oddech jest tak głęboki że mam wrażenie że zaraz wyzionę ducha. Zmęczenie sprawia, że potykam się już o własne nogi. Klocek ciąży co raz bardziej.
Dobiegamy w końcu jednak do miejsca, gdzie nasze „kajdany zostają zerwane”. Służba biegu rozcina nasze paski. Do pokonania mamy tajemniczą przeszkodę ze zdjęcia. Jest to dosyć ciekawa konstrukcja, zbudowana z rusztowań, na sporych wysokościach. Ale strach w tym miejscu już dla mnie nie istniał.
Znów ramię w ramię z Sebastianem pokonujemy przeszkodę. Zaraz za nią udaje mi się uciec. I mimo że naprawdę oddycham już tak głośno, że sam się tego boje, biegnę dalej.
Znów kilka wzniesień i dobieg po asfalcie do stadionu. Na obiekcie jeszcze jedna równoważnia, przeskok przez walec i 50 metrów finiszu z okrzykiem i podniesionym klockiem nad głowę.
Meta… jakże upragniona, jakże zasłużona. A na niej Sławek, który wręcza mi pogromkę. W podziękowaniu uścisnąłem Sławka i szczerze powiedziałem na głos:
„Sławku jesteś po******. I za to Cię lubię!” w odpowiedzi usłyszałem: - I tak ma być!
Do mety dotarło 106 mężczyzn, z czego tylko 52 zmieściło się w 3-godzinnym limicie. Do tego 15 weteranów – 12 w limicie. A także 25 pań i tylko 7 w limicie.
Do czego doprowadził Sławek? Co chciał osiągnąć dźwigając aż tak bardzo mocno poziom trudności biegów przeszkodowych? O to musicie go zapytać już sami. Jak dla mnie odwalił kawał dobrej roboty!
Moim zdaniem, to kompletnie nowy poziom trudności. Związane ręce, 7 kg obciążenia w rękach w postaci wrzynającego się w każda część ciała klocka dębowego, Na 8-kilometrowej trasie, usłanej przeszkodami różnorodnego przekroju... To trzeba przeżyć! Tutaj przetrwają tylko twardziele!
Miejsce: 6.
Czas: 2:10:00h
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |