Szóstego czerwca (środa) na warszawskim Moczydle miały miejsce kolejne zawody w ramach Grand Prix Woli 2001. Tym razem zaskoczyła mnie wyjątkowo duża liczba uczestników. Okazało się że dziś, poza stałymi bywalcami imprezy, na Wolę trafiły także studentki i studenci (nie wiem jakiej uczelni) którzy także mięli wziąć udział w biegu. Z późniejszej postawy większości z nich na trasie wnioskuję, że nie trafili tutaj całkiem dobrowolnie, udział w biegu był dla nich być może warunkiem zaliczenia WF (lub coś w tym stylu). Imprezę uświetnili swoją obecnością znamienici goście: Irena Szewińska i nastoletni aktor będący drugim filmowym wcieleniem Stasia Tarkowskiego z "W pustyni i w puszczy".
Podobnie jak przed miesiącem nakłoniłem Szymka, mojego pięcioletniego syna, do udziału w biegu dziecięcym na 1250 m, poprzedzającym bieg główny na 5 i na 10 km. Biegłem oczywiście razem z nim, zagrzewając go do walki. Był to raczej marszobieg, ale w końcu udało mu się dotrzeć do mety. Powierzyłem wtedy syna małżonce, a sam udałem się na linię startu biegu głównego. Dowiedziałem się potem od Ani, że Szymek wylosował po biegu drobny upominek (maskotkę), którą wręczyła mu sama Irena Szewińska, a moment ten został uwieczniony przez prasowego fotografa, z którym niestety nie udało mi się dogadać na temat możliwości uzyskania zdjęcia. Później okazało się, że konsekwencją dużej frekwencji zawodów było wykluczenie uczestników biegu dziecięcego z grona osób uprawnionych do skonsumowania kiełbaski z grilla, choć było to standardem na wcześniejszych zawodach. Wpadka organizatorów i to, co wyszło później, nie jedyna.
Startujących w biegu głównym podzielono na dwie grupy wyruszające na trasę w dwuminutowym odstępie. Pierwsi wystartowali stali bywalcy imprezy a studencka młodzież po nich. Starterem, podobnie jak w biegu dziecięcym, była Irena Szewińska. Na początku drugiego okrążenia zobaczyłem, że znakomita większość studenckiej grupy nie traktuje biegu zbyt poważnie, pokonując trasę w tempie spacerowym. Tylko niektórzy robili to biegiem lub marszobiegiem. Kilkunastoosobowa ekipa młodych ludzi, wśród której przeważały podobne do siebie jak siostry tlenione blondynki, wypełniła zwężenie parkowej alejki akurat w momencie, kiedy chciałem je przebiec. Co chwila bąkając przeprosiny przedzierałem się przez przechadzający się tłumek. Właściwie przez cały bieg trzeba było lawirować wśród wolno poruszającej się młodzieży.
Jako że pogoda była niezła (słonecznie, ale niezbyt ciepło) biegło mi się dość szybko, mimo lekkiego zakatarzenia. Trochę się pościnałem z Edmundem Wałęgą, kilkakrotnie się wyprzedzaliśmy. Wreszcie finisz, na którym dopadłem Adama Flisaka. Dobiegam do tablicy z napisem "Meta" i nie widzę sędziów, którym mógłbym zameldować swoje przybycie. Pytam: "Gdzie meta?!" i dopiero po kilku sekundach widzę ręce wskazujące jedną z kilku grupek ludzi jakieś trzydzieści metrów dalej. Dobiegam do nich i podaję mój numer ewidencyjny, nieźle rozjuszony taką dezorganizacją. Nie dość, że postawiono mylący napis w miejscu, gdzie zwykle była meta, to nie oznaczono dalszej trasy do rzeczywistej mety. Nie było też osoby pokazującej drogę ani podającej wcześniej, ile zostało jeszcze do przebiegnięcia okrążeń, jak to bywało na poprzednich wolskich imprezach.
Ochłonąwszy sam stanąłem koło fałszywej mety i kilku zdezorientowanym podobnie jak ja zawodnikom kończącym bieg pokazywałem drogę do sędziów, klnąc przy tym głośno. Jak się okazało, nie była to ostatnia wpadka organizatorów. Stanąwszy w kolejce po posiłek i pewnym oczekiwaniu musiałem zadowolić się zimnym kawałkiem kiełbasy, którym podzieliłem się z rodziną, bez pieczywa, ketchupu, musztardy czy popitki, choć zwykle taki zestaw oferowano przy takim samym jak dzisiaj wpisowym (5 zł). Widać studenci już wyczyścili bufet. Można było co prawda podgrzać kiełbaskę na grillu, ale wiązało się to z dalszym czekaniem.
I wreszcie dekoracja z udziałem znakomitych gości. Z podniosłego nastroju jednak niewiele zostało, gdy zwycięzca biegu na 10 km Jacek Gardener, zapewne w proteście przeciw poziomowi organizacji biegu, nie pojawił się, by odebrać główną nagrodę. Po nagrodzeniu zwycięzców przyszedł czas na losowanie upominków wśród wszystkich uczestników. Większość z nich stanowiły płyty CD z muzyką disco polo, po które mało kto się zgłaszał, nawet jeśli jeszcze nie udał się do domu. Żenada. Sytuację ratowała godnie i z klasą cały czas zachowująca się mistrzyni olimpijska i sympatyczny młody aktor.
Nie bardzo wyszła ta impreza. Ściąganie na siłę ludzi do biegania i robienie sztucznego tłoku okazało się picem na wodę i bardzo wielu znajomych biegaczy i biegaczek wyrażało po biegu niezadowolenie z poziomu organizacji dzisiejszej imprezy. Także w ich imieniu prezentuję ten krytyczny raport.
Wyniki jak zwykle u Ziutka Woźniaka: www.republika.pl/zwozniak
|