2014-11-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rachunek sumienia - część II (czytano: 4590 razy)
Fach trenerski jest zajęciem trudnym i nieprzewidywalnym. Nigdy nie ma stuprocentowej pewności czy realizowane obciążenia „oddadzą” podczas startowej sprzedaży gromadzonych na przestrzeni procesu treningowego możliwości. Na co dzień zajmuję się instalacją motorycznych funkcji u trzech osobników – siebie i dwójki moich przyjaciół Mateusza i Jarka. Tych ostatnich otrzymałem w spadku od Taty. Wartość zawodnicza Mateusza to 30:32 na 10000m, Jarka – 31:01. Żeby nie było za pięknie podane wyniki na „dychę” są jedynie wartościowymi odpowiednikami rezultatów z ich koronnych dystansów. Chłopaki są emerytowanymi sprinterami. Mateusz biegał 100m w 10.92, Jarek 400m przez płotki w 55.65. Według tabel węgierskich to odpowiednio – 910 i 870 punktów co równa się powyższym wynikom na 10km.
Przed laty razem przeżywaliśmy sukcesy i porażki, dzieliliśmy treningowe dole i niedole i zazwyczaj kilkumetrowy pokój podczas zgrupowań sportowych. Jako, że jesteśmy niemal rówieśnikami spędziliśmy ze sobą setki stadionogodzin. Dziś jako ich trener przywołuję obrazki niemiłosiernej męki moich kolegów polegającej na przetruchtaniu dwóch stadionowych okrążeń na rozgrzewkę, nie daj Bóg 4-8-kilometrowego wybiegania w okresie zimowym. Po kilku latach rozbratu ze sportem chłopcy wymyślili sobie – „chcemy biegać, dużo biegać”. Nowina była radosną, bo każda chęć aktywności, zwłaszcza lekkoatletów w stanie spoczynku – cieszy. Mateusz przyszedł po czterech latach rozbratu ze sportem. Przyniósł ze sobą nieznaczny bagaż kilogramów i posiadaną wcześniej astmę, która nabrała zupełnie innego znaczenia w kontekście wysiłków o charakterze wytrzymałościowym. Jako, że aktywnie rzeźbił ciało na siłowni przebijał przez niego dawny sportowiec. Gorzej było z Jarkiem – uwięził niegdysiejszego lekkoatletę pod piętnastokilogramową zasłoną, przykrywając szczelnie kilkunastoletnim dymem papierosowym. Ze sportem od ponad dekady nie miał nic wspólnego.
Pierwsze kroki były chwiejne. Oboje wystartowali z podobnego pułapu – 48 minut na 10km. Upór, praca, pamięć o systematyczności i reżimie treningowym dały efekt w postaci dość szybkiego postępu. Nie wgłębiając się w szczegóły długodystansowej zabawy wspomnę jedynie, że Mateusz dobrnął po 19 miesiącach do wyniku 39:00, Jarek po okresie 9 miesięcy wskoczył na pułap 39:24. Nie mam pojęcia, w którym miejscu leży granica ich maksymalnych możliwości. Czas pokaże. Ostatnio panowie brali udział w Biegu Niepodległości. Mateusz zadzwonił do mnie jak mniemam zdać sprawozdanie. Zaczął rozmowę od – „nie chce mi się gadać”. Zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy - nie poszło, poza tym nie poszło po raz pierwszy. Nie przygotowałem chłopaków na porażkę! Mimo kilku lat kariery sprinterskiej porażki długodystansowej trzeba się nauczyć. Bo to ten stan kiedy od początku nie idzie, później nie idzie jeszcze bardziej, a za metą pada się nieżywym z wynikiem 3 minuty odbiegającym od życiowych osiągnięć. Przeanalizowaliśmy temat wzdłuż i wszerz wyciągając błędy zarówno zawodnika jak i moje. Trzy dni później podczas odnowy biologicznej Jarek chyba nieświadomie wywołał we mnie coroczną refleksję zawodniczą i konieczność obejrzenia się za siebie. „Jak to było ze mną? Ile było sukcesów? Ile porażek? Stawiam 50/50… Ile w ogóle miałem startów podczas 20 lat przygody ze sportem?”.
Zdjąłem z półki stos dzienniczków treningowych i zacząłem wrzucać start po starcie w tabelę. Swój zawodniczy żywot liczę od 14 sierpnia 1994 roku. Od tego momentu trening stał się rytuałem tak oczywistym i powtarzalnym jak śniadanie czy poranna toaleta. W ciągu 20 lat startowałem 286 razy na dystansach od ośmiuset metrów do maratonu. W latach 1995 – 2007 stawałem „na kresce” średnio 20 razy rocznie. W kolejnych czterech sezonach aktywność spadła do 8 startów, a na przestrzeni ostatnich trzech rywalizowałem zaledwie po trzy razy w roku. Z cyfr można wyczytać niewiele. Za nimi kryje się cała masa różnych okoliczności. Katastrofalny rok 2012 może wskazywać na to iż nie trenowałem wcale, albo biegałem mało. Nic bardziej mylnego. Wiosna: blisko 10 tygodni w reżimie objętościowym na poziomie 140-200km, opatrzone akcentami np. 15x1km po 3:13 na przerwie 200m w truchcie. Było bardzo dobrze, planowany maraton w Sztokholmie obstawiałem w ciemno na 2:28. 3 tygodnie przed startem okoliczności zrezygnowały ze mnie. Jesienią prawa stopa również zrezygnowała ze współpracy uziemiając mnie na 5 tygodni. Starty w tamtym okresie były podyktowane wyłącznie głodem rywalizacji. Jakże niesmaczne są jednak dania serwowane 15 czy 20 sekund wolniej na kilometrze niż zazwyczaj…
Jednym z ważnych czynników rzutujących na obniżenie aktywności startowej są moje dzieci. Od momentu kiedy jestem szczęśliwym posiadaczem pierwszego egzemplarza startuję rzadziej. Nie do końca rozumiem zależność, ale wiem że ona istnieje co potwierdziło pojawienie się drugiego.
Poza powyższymi powodami zjawiskiem zasadniczym było od zawsze rozsądne i oszczędne pojmowanie polityki startowej. Tak mnie nauczono – lepiej mniej, a dobrze. Chałtura wypacza sens każdej pasji. Jeżeli moim hobby jest poprawa wyników, startuję wówczas kiedy wiem, że na to mnie stać. W pewnym momencie stałem się jednak ofiarą wyznawanej przez siebie filozofii. Parcie na wynik i potrzeba konieczności wychodzenia z każdej biegowej potyczki „z twarzą” poprowadziły mnie na skraj chorobliwej zachowawczości.
Startowe skąpstwo szło również w parze z cyklem przygotowawczym do kolejnych maratonów. Zbrojąc się do królewskiego skupiałem się wyłącznie na treningu. Na 12 tygodni przed maratonem zdarzało mi się brać udział w jakimś biegu raz lub dwa. Efekty były, właściwie zawsze, na 12 maratonów tylko jeden okazał się niewypałem. Co do samych maratonów – kilka odpuściłem sądząc iż jestem niewystarczająco przygotowany. W jednym z tych „niepewnych” wystartowałem kończąc go w doskonałej dyspozycji i zadowalającym czasie 2:28:50. Być może, te które nie doszły do skutku - Berlin 2009, Limassol 2010 czy Budapeszt 2010 wpisałbym do dzienniczków równie błyszczącą czcionką co te 11 z dwunastu na koncie?
Ostatnią porcją wody gaszącą startowy piec jest relacjonowanie imprez dla portalu MaratonyPolskie.PL. Oczywiście mógłbym wziąć udział i robić zdjęcia równocześnie… W ten sposób postąpiłem w Gnieźnie. Sportowo wyszło bardzo zadowalająco jednak sam reportaż zubożał o kilkaset zdjęć.
Kończąc tłumaczenia średniej 14-tu startów rocznie w ciągu ostatnich 21 sezonów chciałbym móc powiedzieć, że nadgonię w pięciu – sześciu najbliższych, zapewne ostatnich. Ciągnące się od czterech miesięcy urazy biodra i kolana nabierają coraz głębszej czerni niż cokolwiek co do tej pory zasnuwało moje sportowe niebo.
Podstawowe pytanie: w jakim stopniu jestem zadowolony z 286 biegów, które zanotowałem na przestrzeni ostatnich 20 lat? Aby odpowiedź była przejrzysta podzieliłem starty na:
- zadowalające
- słabe
- nijakie
Kierowałem się pierwszym wrażeniem, które nawet po szczegółowej analizie wydaje się trafne.
55.6% startów cieszyło, 23.4% stanowiło gorycz porażki, 21% nie wzbudzało emocji. Uznaję ten wynik za przyzwoity. Najlepszymi sezonami są zdecydowanie dwa – 2000 i 2006. Przyczynił się do tego fakt dobrego rozkładu startowych emocji odpowiednio – sukces, porażka, stan zerowy: 16/1/5 w dwutysięcznym i 12/3/1 sześć lat później. Mimo iż rewelacyjnym pod tym względem wydaje się rok 2007 (13 sukcesów i 2 stany zerowe, porażek brak) to dokonane przełomy i bardzo stabilna forma w latach 2000 i 2006 są zdecydowanie najbardziej wartościowymi w całym dwudziestoleciu. Matematyczna analiza poszczególnych sezonów nie oddaje ich faktycznej jakości. Na przykład rok 2004 gdzie cieszyłem się 9 razy, 6-krotnie byłem sfrustrowany i 9-krotnie zobojętniały na wynik rywalizacji, był bardzo udany ze względu na ustanowienie kilku rekordów życiowych. Kolejny sezon dużo lepszy statystycznie (12/3/5) był znacznie mniej zadowalający. Najbardziej zaskoczyły mnie jednak wyniki zajętych miejsc. Najczęściej... wygrywałem, ku mojemu zdziwieniu aż 41 razy.
Porażki w przeróżny sposób działają na zawodników. Mnie bardzo szybko motywowały do dalszej pracy. Chwilowa frustracja błyskawicznie ustępowała krótkiej analizie, wyciągnięciu wniosków i planom na dalsze kilometry startowe. Każdy z tych blisko trzystu startów zbudował mnie pod względem sportowym. Jeżeli będą kolejne, zapewne będą miały wpływ na ostateczny kształt czynności, której już poświęciłem 60% życia.
Trochę statystyki ilościowej:
Miejsca startów:
- stadion: 110
- biegi uliczne : 115
- biegi przełajowe: 61
Odwiedzin na dystansach:
- 1000m - 17
- 2000m - 8
- 1500m - 38
- 5000m - 38
- 10000m - 32
- 15000m - 4
- 2000m prz - 5
- 3000m prz - 7
- Półmaraton - 9
- Maraton - 12
Miejsc na podium:
1 - 41 razy
2 - 35
3 - 32
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |