2015-07-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ultra kryzys? (czytano: 1127 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://eco-rafal.blogspot.com/2015/07/ultra-kryzys.html
Ultra kryzys?
Bieganie ultra związane jest nierozerwalnie z walką z dyskomfortem. Jak radzić sobie z kryzysami? Po pierwsze trzeba znać swój organizm, jego reakcje na pewne zdarzenia, jednak to i tak nic w porównaniu z doświadczeniem, jakie niesie za sobą przezwyciężenie każdej chwili słabości. Jeżeli raz już tego doświadczysz, każdą kolejną „wpadkę” pokonasz zdecydowanie łatwiej. Jednak warto pracować nad tym aby do takich kryzysów nie doprowadzać niepotrzebnie.
Wracając jednak do przyczyn to oczywiście pośród najważniejszych znajdują się: zmęczenie, kontuzje, problemy z własnym ciałem i psychiką, czy wreszcie odległość pozostała do upragnionej mety.
Zmęczenie
Ultra musi boleć, musisz być zmęczony, jeśli tak nie jest to znaczy, że nie pobiegłeś, nie walczyłeś. Stojąc na starcie mam jakiś plan, wynik do którego będę dążył, nie lecę na zaliczenie, nie interesuje mnie takie podejście, szkoda mi na to czasu.
Tylko pierwszy raz gdy nie ma sił trudno wstać, każdy kolejny tego typu kryzys pokonuje się bez wielkiego wysiłku. Jak sobie poradzić? Sposobów jest co najmniej kilka – rodzina która czeka na mecie, pojawiający się obok zawodnik, może ktoś równie zajechany jak ja – to działa. Jednak nie dla wszystkich myśl o mecie i uniesionych w geście radości rękach działa motywująco, gdy do upragnionej linii pozostaje powiedzmy 50 km. Co wtedy? Myślenie poprzez krótsze odcinki! Teraz Cooper – zobaczę jak mi wyjdzie na zmęczeniu walka przez 12 minut. Podział biegu na odcinki i bieg od punktu do punktu też zdaje egzamin. Wybiegając z przepaku nie lecę do mety odległej o 100-150 km ale lecę na kolejny punkt. Odległości po 10-20 km nie robią tak dużego wrażenia i biegnie się o wiele łatwiej.
Pomóż słabszemu bliźniemu! To działa, sam tego doświadczyłem dwukrotnie na maratonie. Raz gdy walczyłem kilka km przed metą po totalnym zajechaniu, gdy miałem już przespacerować się do mety. Zatrzymałem się i wyciągnąłem dłoń do siedzącej na trasie osoby. Momentalnie zapomina się o bólu i zmęczeniu. Wyciągając do kogoś pomocną dłoń nie wypada się poddać, przecież to „ja” jestem silniejszy, chociaż to nie zawsze oznacza, że tak jest w rzeczywistości. Innym razem z góry lecąc sobie na spokojnie zaproponowałem pomoc na ponad 20-kilometrowym odcinku. Działa, można oszukać głowę i nogi pogawędką, pomagasz i zapomina się o wszystkich bolączkach.
Czasem warto też złapać się za kimś silniejszym, ale nie zawsze to działa. Trzeba uważać aby z małego problemu nie uczynić ogromnego, a stoczyć się na sam dół jest łatwo. Jeśli nie masz sił odpocznij i za chwilę rusz dalej.
Ból/kontuzja
Śmieję się, że gdy nie ma otwartego złamania można napierać dalej. Coś w tym jest. W bieganiu po górach stale coś dolega. Bóle mięśniowe, zesztywniałe ciało, drobne i mniej drobne kontuzje to wszystko w pewnym momencie, jak na przepaku, ląduje na tobie w najmniej pożądanym momencie. Co wtedy? Przykładem może być ciekawa walka z pierwszymi pęcherzami. Wszystko dzieje się w głowie i to ta część nas decyduje czy jest wstanie nas to zatrzymać czy też nie. Co zrobiłem gdy pojawiły się duże, bolące pęcherze? Po prostu biegłem dalej i co ważne starałem się stawiać nogi jak dotychczas – to ważne. Podświadomie szukamy ulgi i stawiamy nogę tak aby bolało nas jak najmniej. Niestety takie działanie bardzo szybko kończy nasze staranie, gdyż za chwilę wysiada inna część ciała, bardziej obciążana przez taką ucieczkę od bólu.Uderzając mocno stopą mimo bólu i tak przez kilka kilometrów wysyłamy sygnał do mózgu, że to nic wielkiego i po pewnym czasie ten ból znika, ucieka gdzieś do środka.
Skręcona kostka, czy siniaki po upadkach to nic wielkiego, da się z tym żyć. Trzeba tylko trochę rozbiegać. Łatwo jest gdy startujemy na zawodach poradzić sobie z kryzysami tego typu, gdzieś tam ciąży nad nami wynik, rywalizacja itd. i to nasza lina ratunkowa. Zupełnie inaczej jest gdy biegnie się kilkadziesiąt kilometrów samodzielnie, gdy walczy się tylko z sobą i swoimi słabościami. Takich upadków miałem co najmniej kilkanaście gdy kończyłem BUTa. Wyszło mi z tego 160 km spędzonych w błocie, ale z uśmiechem na twarzy. Co pomaga? Czasem brak presji czasowej innym razem wirtualny doping znajomych, jeszcze innym razem napotkani po drodze ludzie, którzy dziwią się tego typu „wyczynom”, a dla mnie to jak paliwo lotnicze – zakładam uśmiech i lecę dalej.
Do tej samej grupy można zaliczyć wszelkie problemy z paznokciami. Pierwszy który tracimy to wydarzenie, kolejny witamy już bez entuzjazmu, a następne podsumowujemy krótkim „w biegach ultra paznokcie przychodzą i odchodzą”. Podczas biegu na 240 km gdzieś po 200 km wydawało mi się, że schodzący paznokieć wbija mi się w palec i... powitałem go kilkoma uderzeniami kijem, aby się dobrze ułożył. Wariactwo? Może, ale bałem się zdjąć buty, gdyż czułem, że nogi mam już w fatalnym stanie.
Żołądek/układ pokarmowy
Kolejna grupa problemów, która atakuje nas na biegach i powoduje, że padamy bez życia to wszystko związane w większym lub mniejszym stopniu z układem pokarmowym. Jednak czy na pewno jest to problem, który może nas zatrzymać? Litry płynów lane w siebie podczas biegu, do tego różnego rodzaju żele, batony, banany, arbuzy itp. to wszystko po pewnym czasie może zacząć nam bardzo przeszkadzać i zalegać w naszym wnętrzu. Oczywiście próbujemy mieszać smaki, ale nie wszystko da się wciągnąć i nie wszystko nam pasuje. Do tego jeszcze dochodzi czynnik zmęczenia, gdy nie ma apetytu i po prostu nie chce się jeść.
Zanim jednak o tym, jak sobie z tym radzę pewna zasada. Pić i jeść trzeba bez względu na wszystko! Stara, powtarzana jak zaklęcie, prawda – kiedy poczujesz pragnienie na biegu jest już za późno – sprawdziła się już nie raz. Warto o tym pamiętać, aby nie stać się zakładnikiem tego podstawowego błędu.
Pierwsza awaria żołądka? Pamiętam dokładnie – trening – 92 km, trasa Strzelin – Sobótka, dopadło mnie na wejściu na Ślężę. Leżałem na kamieniach, bez sił, umierałem i chciałem wtedy tam zostać. Leżałem kilkanaście minut i w końcu ruszyłem do schroniska na szczycie. Herbata i lody (te ostatnio podczas biegu i po biegu dają mi niezłego kopa) postawiły mnie na nogi. Wtedy po raz pierwszy tak odczuwalnie poczułem, co to znaczy podnieść się po kryzysie – byłem dużo mocniejszy!
Kolejne wypadki, a nie było ich dużo, witałem już spokojnie – Twardziel Świętokrzyski i wręczona na zamkniętym punkcie (przybiliśmy na 45 minut przed otwarciem) buła z serem i kostką margaryny wewnątrz może nie zabiłaby mnie po chwili, ale na wszelki wypadek pyszną strawę popiłem otrzymaną butelką wody gazowanej. No i oczywiście nie mogło się skończyć inaczej – torsje, ale 3 minuty później biegłem sobie spokojnie dalej i to silniejszy.
Czasem jednak i układ pokarmowy potrafi dać mocno we znaki, tak jak na zeszłorocznym Chudym Wawrzyńcu – tam kryzys dopadł mnie ze zdwojoną siłą. Z jednej strony zbyt krótka przerwa między biegami (240km ukończyłem 3 tygodnie wcześniej), co wiązało się ze zbyt dużym zmęczeniem, a z drugiej sporo wypitego izotonika i … katastrofa. W takim dole nie byłem nigdy wcześniej, ani później. Podnosiłem się przez godzinę, cały czas brnąc do przodu. Pomogło mi wsparcie Krzysztofa i wizja butelki coli w schronisku. Złapałem się tego jak tonący brzytwy. Nie wiem, na ile wymusiłem radość z wypitej pepsi, czy faktycznie tak było, ale wiem, że zadziałało – inny smak i... zmiana nastąpiła jak za pstryknięciem palcami. Do tego pozostało już chyba jedyne 10-15 km do mety, a wtedy nic mnie już nie jest wstanie zatrzymać. I tak było, uśmiech na twarzy, wizja mety i gnałem do przodu. Na metę pociągnąl mnie zapach palących się na mecie ognisk :P
Siła, a raczej, gdzie ona jest
Kolejne problemy w głowie pojawiają się gdy bieg nie idzie zgodnie z planami, gdy brakuje nam sił, czy to od początku czy na końcu, wtedy, gdy trudno mówić o zmęczeniu (początek biegu), czy też gdy to nie dystans, a prędkość jest problemem (maraton).
Zacznę od końca, czyli od maratonu, który podczas tegorocznego startu udało mi się pokonać w mniej niż 3 godziny. Czy byłem dobrze przygotowany? Nie! Mój plan rozsypał się w styczniu, gdy ze względu na oskrzela nie mogłem biegać szybkich treningów, interwały, sprinty, bieg w tempie to wszystko pozostało jedynie zamierzeniem, które musiałem porzucić i skupić się na sile i wybieganiach. Stanąłem na starcie i powiedziałem, że powalczę, ale jaki będzie wynik, to się zobaczy.
Niemoc dopadła mnie na 28-30 kilometrze (teoretycznie klasyczna "ściana"), nie miałem już sił do tak szybkiego biegu, problemem nie było te kilkanaście kilometrów (równie dobrze mógłbym zrobić drugi maraton), ale tu chodziło o coś innego, czyli prędkość. Każdy krok w tym tempie był walką. Oszukiwałem głowę, łapałem się myśli o rodzinie, o tym jak wpadam na metę, o kibicach i znajomych twarzach gdzieś migających w tle. wszystko to jednak za mało. Wtedy skupiłem się na drodze - biegłem od zakrętu do zakrętu – według rajdowej zasady „prawo tnij”, „prosto 5 lewo 4 ostro tnij”. Na 5 kilometrów przed metą dopadł mnie kaszel, prawie mnie zatrzymało, jednak walczyłem, wyryłem sobie gdzieś wewnątrz te 3h i leciałem.
Tuż przed metą, na 39km dopadli mnie pacemakerzy z balonami, na których widniało dumnie „3:00”. Tomek biegnący obok pomyślał "koniec", a ja przebiegłem wraz z nimi jakieś 200 metrów i... z ostatnim oddechem wyrwałem do przodu tak, że się kurzyło. Wiedziałem, że mnie nie dogonią, a sam zdziwiony mocą dałem się porwać wariactwu. Wbiegając na prostą do mety widziałem jak zegar wybija 2:58:00 wiedziałem, że już nic mnie nie zatrzyma, że padnie granica. Nie walczyłem już o sekundy, które teraz nie miały i tak znaczenia.
Skąd siła? O dziwo z treningów crossfitowych. Biegając bez trenera zdarza nam się nieco odpuścić, 4:00, a może 4:05 niby nie ma różnicy. Na crossie poznałem co to ból, gdy padałem przy piątym powtórzeniu słyszałem tylko Krzysztofa (mojego trenera): dajesz, po dwudziestym przerwa. Zaciskałem zęby i robiłem swoje. Te treningi wzmocniły mnie zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Poznałem, co to pokonywanie kolejnych granic i to bardzo przydaje się w biegach.
Tegoroczny start na 240km to nie była wycieczka, to była walka od początku. Pierwsze podbiegi i jakaś dziwna niemoc, dziwna, bo miesiąc wcześniej na Rzeźniku niszczyłem prawie każde wzniesienie – a teraz brak sił. Na czym się skupiłem? Nie patrzyłem w górę, oddychałem mocno i krok za krokiem sunąłem do przodu. Zawsze jest koniec wspinaczki i o tym warto wtedy pomyśleć. Jest bardzo ciężko? Możesz się zatrzymać, ale wiesz, że i tak ruszysz, bo nikt tej góry za ciebie nie pokona.
Źródła
Tak jak pisałem, trzeba jeść i pić, a jednak i tak na trasie spotykamy się z sytuacjami, gdy dostajemy taką dawkę energii, która potrafi nas w okamgnieniu postawić na nogi, czy też jedynie dodać odrobinę sił. Co to? Jak dla mnie to piękne widoki, które radują moją fotograficzną duszę, przebiegające przed oczami zwierzęta, budzące się do życia ptaki czy przypadkowe spotkania z ludźmi.
Tak było, kiedy ludziom, którzy zaoferowali pomoc, odpowiedziałem tylko: wszystko dobrze, czuję się świetnie, nie zgubiłem się – z pozoru banalne; jednak miejsce – górski szlak, gdzieś pod Kocierzą, pora – północ i wyścig z samym sobą nadały temu znaczenie. Pamiętam jak leciałem po tym przypadkowym spotkaniu, naładowany emocjami, że przecież mogłem pojechać z nimi, a jednak chcę to kończyć tak jak mówiłem, jak zapowiedziałem.
Walka z kryzysem... nie za wszelką cenę
Warto jednak pamiętać, że jesteśmy tylko ludźmi i dany start zazwyczaj nie jest pierwszym, ani też ostatnim. Nie warto za każdym razem iść na całość, gdyż nie każdy kryzys przechodzi niezauważony, a za pewne decyzje można zapłacić zbyt dużą cenę. Czasem potrzebujemy dobrego słowa z zewnątrz – jak np. podczas ŁUT, gdzie z gorączką próbowałem biec dalej i dopiero wylany na głowę kubeł wody przez Mikiego ostudził nieco mój zapał. Ultra to nie tylko piękne widoczki i fajna zabawa, to także mega obciążenia. Gorączka zbyt osłabi serce, które mamy w końcu tylko jedno, a na takim osłabieniu po prostu długo się nie da. Można 1-2 kilometry, ale nie 50, czy 100.
Upał, którego nie znoszę zniszczył mnie w tym roku. Mimo że zdawałem sobie z tego sprawę i chłodziłem się od samego poranka, to jednak przegrałem. Mogłem wstać po 3-4 godzinach i ruszyć dalej, ale ten dystans już skończyłem, a nie chciałem tego robić za wszelką cenę. Czasem warto odpuścić. Stawiając sobie cel maksimum, gdzieś zawsze to minimum do wykonania, gdy jestem daleki od zadowolenia i mam za to zbyt wiele zapłacić powiem przepraszam i skończę.
Poddałem się na ostatnim wyścigu, ale nie wtedy gdy miałem pierwsze oznaki słabości. Przebiegłem 130 kilometrów i musiałem odpuścić. W tym roku się nie udało, ale w przyszłym będzie już zupełnie inaczej.
Warto o tym pamiętać, walcząc z kryzysem, nie można za wszelką cenę wygrać... z sobą.
r
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |