Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [2]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
biegowaamatorszczyzna
Pamiętnik internetowy
biegaczamator

Paweł Kempinski
Urodzony: 1971-02-04
Miejsce zamieszkania: Poznań
6 / 8


2014-04-15

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Mój pierwszy Półmaraton ( dobiegłem, nie ległem) (czytano: 1308 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://biegaczamator.blog.pl/



Spadł już ten tekst z pierwszej strony serwisu, wic mogę go tutaj zamieścić
Dzisiaj rano wyjątkowo udało mi się względnie spokojnie dospać do 6.30. To mój zdecydowany rekord długości spania. Mogę powiedzieć, że był ze mnie wyjątkowy śpioch dzisiaj. Ale ledwo wstałem poczułem w duszy wichry, pożogę oraz trzęsienia. Ale nic to, wykonałem całą wymaganą ranną toaletę, wyprowadziłem psicę, i na chwilę siadłem przy kompie. Jednak co chwilę zerkałem za zegarek, odliczając minuty, do wyruszenia na pierwszy w życiu Półmaraton. Wreszcie nadszedł ustalony wcześniej czas, więc przebrałem się i poszedłem do samochodu. Z tym ubraniem miałem trochę problemów, gdyż rano było z lekka chłodno. Dlatego założyłem długie spodnie, bluzę i na nią dopiero koszulkę.



Jadąc od strony Starołęki i Minikowa nie miałem szans, by dostać się na oficjalny parking, więc musiałem szukać miejsc do zaparkowania na osiedlu Rusa. A tu klasyczny i zupełny Sajgon w tym zakresie. Samochód na samochodzie i samochodem pogania. Mieszkańcy zapewne z niemałą złością obserwowali nagłe zapchanie swojego osiedla. Ale szukałem. Po jednym drugim kółku, stwierdziłem, z niemałą rozpaczą, że chyba nie stanę. Wtedy zauważyłem, jak jeden z kierowców, który podobnie jak ja szukał miejsca w geście desperacji ustawił się na trawniku, przed oficjalnymi miejscami parkingowymi.

Nie namyślając się długo stanąłem za nim, wychodząc z założenia, że jak polegniemy mandatowo, to wspólnie. Zresztą widziałem, że nie my jedyni wyszukiwaliśmy takich, nie do końca zgodnych z przepisami miejsc. Ale nie było gdzie stanąć. Wyszedłem z samochodu i po zamienieniu paru wzajemnie pocieszających słów z tym drugim kierowcą poszliśmy w stronę startu. Jednak stwierdziłem, że robi się coraz cieplej i dlatego postanowiłem się cofnąć do samochodu, by jednak zdjąć bluzę. Kiedy się przebrałem zdarzył się cud. Jeden z mieszkańców praktycznie w tym samym momencie wyjeżdżał i zostawił wolne oficjalne miejsce. Nie muszę chyba pisać, że od razu skorzystałem z okazji. Tak uspokojony mogłem spokojnie udać się na miejsce startu.

Oczywiście zanim zacząłem się ustawiać musiałem się rozgrzać i poszedłem szukać mojej strefy E. Kiedy ją w końcu znalazłem i ustawiłem się jakoś, zostały do startu jeszcze z dwie minuty. Stanąłem w nieprzepastnym tłumie ludzi. Początek gdzieś tam ginął daleko z przodu, a do tyłu nawet się oglądałem. Bo po co mi była informacją, że jest gdzieś tuż za mną? Nie szukałem „prowadzących”, tylko postanowiłem, że sam siebie poprowadzę, a co ma być to będzie. Czułem się trochę jak nasza planeta zaraz po narodzinach, smagana gwiezdnymi wichrami, wstrząsana erupcjami pierwszych rodzących się wulkanów i oblewana hektolitrami rozpalonej do białości lawy. Emocje sięgały zenitu, nawet nie słyszałem czy ktoś coś mówił, tylko stałem koncentrując się bardziej z każdą sekundą. Nie słyszałem strzału, tylko nagle zauważyłem, że tłum ruszył. Wdusiłem mój stoper i ruszyłem do przodu. Przez chwilę ruszyliśmy nawet ostro i nagle na kilkanaście sekund nagle stanęliśmy, po czym znowu ruszyliśmy.

Zanim doszedłem do linii startu miałem już prawie 3 minuty „ w plecy”. A postanowiłem się tym nie przejmować, tylko próbowałem ruszyć w moim tempie naprzód. Co prawda na początku musiałem trochę zwalniać, by przebić się przez niemożliwe do ogarnięcia wzrokiem tłumy, ale po chwili biegłem już moim własnym rytmem. Co prawda nie miałem nikogo, kto by mnie prowadził na dany czas, ale stwierdziłem, że pobiegnę po prostu swoje ciesząc się każdym przebiegniętym kilometrem. I z tym postanowieniem oddałem się całkowicie niemożliwej do opisania rozkoszy czystego, niepohamowanego biegu. Z każdą chwilą robiło się cieplej i dopadła mnie z lekka melancholijna myśl, że jednak trzeba było krótkie spodenki założyć. Ale nie było co płakać nad rozlanym mlekiem, tylko trzeba było biec. Już zbiegamy z Majakowskiego i skręcamy koło M1.

Tam stoi kapela country dziarsko nam przygrywając. Każdy dźwięk ładuje dodatkowe siły w duszę i ciało. Ale już biegniemy dalej. Biegnie się super, z każdą chwilą czuję, że nowe siły życiowe ładują się w moje ciało. Już wbiegamy na mostek prowadzący na osiedle Orła Białego. W niektórych miejscach widać ludzi, którzy kibicują, z niektórymi nawet ‘piątkę” przybiję. I biegnę dalej. Cieszę się jak dziecko, każdym przebiegniętym metrem. Gdzieś tam mija mi przed oczami pierwszy punkt wodo i jadłopoju. Nie korzystam, tylko zerkam na czas. No jest jak jest 29.30, ale pamiętałem, że dużo musiałem stracić na początku, zanim zacząłem „poważnie” biec. Dlatego nie byłem zbytnio tą pierwszą kontrolą czasu załamany. Jednak chyba nawet dosyć intuicyjnie trochę przyspieszam. A może tylko mi się zdaje? Bieg z każdą chwilą jest coraz lepszy.

Ciągle biegnie się tłumie ludzi, wzajemnie obdarzając się wspierającymi uśmiechami, a czasem nawet szybkimi „powodzenia”, „ tak trzymaj”. Już biegniemy koło hali Selgros. I tu szok. Kapela zakonników grająca ostrego rocka. Czad nad czadami. Dla tego tylko widoku warto było pobiec. Nawet żałuję, że nie mogę stanąć i posłuchać, ale trzeba biec dalej. I już jesteśmy na rondzie Starołęka i wbiegamy na Hetmańską. Pamiętam słowa jednego ze współpracowników, który ostrzegał przed podbiegami ta tym odcinku. Owszem były, ale jakoś nie odczułem ich trudności. Podobnie na Rolnej, widziałem ten podbieg, ale kiedy się na nim znalazłem, to poszło bez zbytniego problemu. Nawet bez żadnego. I już widzę oznaczenie 10 kilometra. Zerkam na czas: 55 minut i 15 sekund, czyli widać, że powoli nadrabiam to co straciłem na starcie.

Bo to ciągle jest praktycznie czas prawie brutto. I już wbiegamy na Drogę Dębińską. Przed nami bardzo długi odcinek prostej wyjątkowo monotonnej trasy. Gdzieś tam miga mi tym razem oznaczenie 12 kilometra. Wchodzę na zupełnie nieznane mi do tej pory obszary biegowe. Jeszcze nigdy tak daleko nie biegłem Na stoperze mam godzinę i sześć minut i zastanawiam się przez chwilę, co będzie dalej. Czy dam radę? Ale nic biegnę, starając się nie słuchać z lekka buntujących się mięśni nóg. Na początku biegliśmy w lekkim cieniu, trochę drzew dookoła, zapach przyrody. Piękna okolica do biegania. Potem znowu wbiegamy w czysty ( jeżeli tak można napisać) miejski obszar. Biegniemy Garbarami, znowu przybijam „piątkę” z dzieckiem stojącym przy drodze. Już koniec Garbar, skręcamy w Mostową. Co ciekawe i w jedną i drugą stronę biegliśmy pod prąd, czyli zupełnie niezgodnie z przepisami.

A mimo, że co że co kawałem stali policjanci, to jednak nas nie zatrzymywali. I nie straszyli mandatami. Dziwne, ale jaka to frajda, że może sobie człowiek oficjalnie wbrew przepisom się poruszać. Zawsze nowe przeżycie i jakże podniecające. Już biegniemy na Mostowej, gdzieś tam, nawet nie pamiętam gdzie mignęło mi oznaczenie 15 kilometra. Pamiętam ostrzeżenia, ż na 16 kilometrze dopada zazwyczaj najsilniejszy kryzys. Ale coś go nie czułem. Nawet za dobrze nie pamiętam czasu, który miałem na 15 kilometrze. Wiem, ze zerkałem i byłem po kontroli nawet zadowolony, ale teraz już nie do końca pamiętam jaki był. Gdzieś tam mignęły mi dwie panie z naszego Parkrun kibicujące przy drodze. Podbiegłem i przybiłem piątkę, bo jak można inaczej. Czułem coraz większą euforię, sięgającą wręcz ekstatycznego uniesienia.

Bo biegnę, bo daję radę. I już Most Rocha, Piotrowo, Politechnika i wbiegamy w Majakowskiego. Gdzieś tam mignęło oznaczenie 18 kilometra, ale nie sprawdzałem czasu. Stwierdziłem, że to już nie ma znaczenia. Widzę przed sobą bramę z oznaczeniem miasta, a za nim już nikt nie biegł. Czyżby już tutaj była meta? Ale nie skręcamy w bok i biegniemy nad Maltę. Czuję, że z każdym metrem moje siły potężnieją. Nawet staram się przyspieszyć. I już jesteśmy nad Maltą, dobiegamy do mostku i skręcamy na ostatnią prostą. Widzę już ostatnią bramę nad którą przeskakują nieubłaganie sekundy oznaczające mijający czas. Staram się jeszcze chociaż trochę przyspieszyć. Widzę czas godzina pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć minut i już jestem na mecie. Zdaję sobie sprawę, że czas który widziałem był czasem brutto. U mnie na stoperze miałem godzinę pięćdziesiąt cztery i dwadzieścia pięć sekund. Ale to także był czas prawie brutto.

Czuję zmęczenie, ale połączone z nieprawdopodobną dumą i podnieceniem. Bo w końcu pokonałem sam siebie. Po raz kolejny udowodniłem sobie, że mogę zrobić coś więcej, niż tylko siedzieć przed telewizorem czy przed kompem, a moim jedynym wysiłkiem byłoby podnoszenie szklanki piwa do ust lub pilotem celowanie w telewizor. Ale wybrałem inne życie i osiągnąłem mój największy biegowy życiowy sukces. Zmierzyłem się z dystansem 21 kilometrów i dałem radę. Czuję w duszy power, że znowu mogę świat ruszyć z posad.Już na mecie przywitałem się z paroma osobami z Parkrun. Pamiętam, ze kiedy biegłem jeszcze jeden z Parkrunerów, który nie biegł, tylko kibicował mnie pozdrowił. Gdyż my stanowimy jedną wielką rodzinę. Kiedy dojechałem do domu, na telefonie miałem już oficjalne wyniki. Czas brutto godzina pięćdziesiąt pięć i czterdzieści cztery sekundy, a netto, czyli ten ważniejszy to godzina pięćdziesiąt dwie minuty i czterdzieści sześć sekund. Czyli jak na pierwszy Półmaraton, chyba całkiem nieźle. I teraz coraz bardziej się zastanawiam nad październikowym startem. Czy kolejny Półmaraton, czy może jednak...

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
aaron
01:14
Citos
00:21
gustav000
00:20
neergreve
00:12
velica
23:58
orfeusz1
23:41
schlanda
22:37
VaderSWDN
22:27
cumaso
21:53
Namor 13
21:45
mario.s5
21:44
Wojciech
21:23
JolaPe
21:14
StaryCop
21:13
jantor
20:56
INVEST
20:55
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |