|
| Przeczytano: 491/442498 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Relacja z ultramaratonu górskiego TDS | Autor: Bartosz Mejsner | Data : 2012-09-04 | Jest niedzielny wieczór, jutro pierwszy dzień szkoły. Siedzę sam w kuchni, jem, powoli sączę zimne piwo ot nic niezwykłego. A jednak ten wieczór jest inny, przed kilkoma godzinami dotarłem do domu, wróciłem po dwudniowej podróży z włoskiego Cormayour nieopodal Chamonix. Zakończyła się moja wyprawa na ultramaraton górski TDS- jeden z biegów największego europejskiego święta ultramaratończyków UTMB- Ultra- Trail du Mont Blanc.
Z tym jedzeniem to od trzech dni szaleństwo. Jestem głodny cały czas, po raz pierwszy w życiu głód budzi mnie w nocy. Kiedy zamykam oczy ciągle tam jestem, biegnę, walczę, trwam. Powracająca w góry myśl wywołuje dreszcze na przedramionach i wciąż trochę łapie wzruszeniem za gardło. Te doznania każą mi pisać, pisać szybko żeby nie zapomnieć, bo chcę pamiętać o każdej chwili o własnych myślach i doznaniach.
Na bieg jechałem dobrze przygotowany fizycznie i psychicznie. Wszystko miałem skalkulowane, policzone przemyślane. Tempa w kilometrach na godzinę, minutach na kilometr, wejścia, zejścia, zbiegi, po płaskim, po asfalcie, szutrze i po skałach. Miałem policzone kalorie, litry wody, batony, żele, banany. Bieg miał być formalnością. Nic nie mogło mnie zaskoczyć bo przecież bieganie to liczby w arkuszu kalkulacyjnym, to tabelr danielsowskie to proste zadanie matematyczne. Alpy wybiły mi z głowy te liczby, napisały swój scenariusz, wyreżyserowały film w którym przypadła mi rola statysty. Z każdą chwilą biegu pokazywały mi swoją potęgę i moją mizerność.
Na dzień przed startem siedzieliśmy z Kamilem w małej knajpce u stóp Mount Blanca. Już zarejestrowani, przebrani w koszulki sponsora z przyjemnością zbieraliśmy rzucane nam ukradkowe, pełne podziwu spojrzenia innych gości. Z ogromną przyjemnością piłem pyszną, naprawdę wyśmienitą kawę rozkoszując się widokami. Na niebie ani jednej chmurki, słonecznie. Tuż nad nami wspaniałe szczyty, jeszcze niegroźne, uśpione. Pomiędzy nimi zupełnie jak w szerokim psim uśmiechu wisi gigantyczny biały jęzor, Mw kilkaset metrów długości. To jęzor lodowca, przypomina, że to nie górki- to Góry. Nie jestem skory do zachwytów, ale ten widok zatrzymam w mojej pamięci. Nie chciało nam się gadać, chciało nam się tam być.
Poranek w dniu startu przywitał nas chłodem. Smsy przychodzące od organizatorów ostrzegały, że w górach będzie mokro i zimno, nakazano nam zabrać cztery warstwy odzieży. Cztery warstwy! Szaleństwo, pomyślałem, kto będzie to dźwigał? Straszą nas, przekonywał Kamil. Rezygnując z części jedzenia postanowiłem zabrać grubszą, goretexową kurtkę. Decyzji tej zawdzięczam ukończenie zawodów
Kilka minut przed siódmą rano stanęliśmy na starcie w ponad 1400sto osobowym tłumie podekscytowanych ludzi. To ta chwila kiedy wszyscy są pełni wiary, uśmiechnięci zmobilizowani. Lubię na nich patrzyć. Otaczają nas ich bliscy, są wzruszeni, widzę łzy ściekające po policzkach starszego pana, koło mnie stoi gotowy do startu młody mężczyzna- pewnie syn. Młoda dziewczyna uśmiecha się przez łzy, mobilizuje chłopaka, może brata? Wśród biegaczy tuż koło mnie para pięćdziesięciolatków- cieszą się jak dzieci, ściskają, poklepują i w końcu całują na szczęście. Wspaniały tłum. Zupełnie nieświadomie niesiony jakimś instynktem, może przeczuciem w chwili, która kończy odliczanie spikera, w chwili startu, przeżegnałem się. Ruszyliśmy.
TDS rozpoczyna się z przytupem. Pełni sił i świadomi tego, że na szczyt prowadzi wąska, uniemożliwiająca wyprzedzanie, ścieżka, ruszamy żwawo. Każdy próbuje zająć dobrą pozycję. Nie widać tu słabeuszy. Biegacze nastawieni na ukończenie, na bieg w granicach limitu czasu ustawili się z tyłu. Wokół mnie walczaki z ogniem w oczach i z twardymi łokciami, koniec mazgajenia.
Na Col de la Youlaz na wysokość 2661m prowadzi ponad 11km wspinaczki, docieram zgodnie z założeniami. Jestem mocny- myślę, żadnych wątpliwości. Rozgrzałem się, nie przeszkadza mi mżawka, zsuwam z ramion ocieplacze i rozpoczynam zbieg. To był najłatwiejszy, jedyny łatwy zbieg TDS-u. Utrzymywałem tempo pozwalając wyprzedzać się dobrym zbiegaczom. Spodziewałem się tego. Akceptowałem to, z satysfakcją myśląc o kolejnych podejściach. Dopadnę was!
Tuż przed wyjazdem w Alpy trenowaliśmy z Kamilem w Tatrach. Trenowaliśmy ciężko. W ciągu czterech dni przebiegliśmy 100km, zaliczając również pięciogodzinny nocny bieg przez Czerwone Wierchy na Kasprowy Wierch. To były trudne biegi, w założeniach miały przewyższać trudnością te alpejskie...te założenia się nie sprawdziły.
Kolejne podejście wykonałem w dobrym tempie. Mżawka zamieniła się w ulewny deszcz. Założyłem kurtkę z goretexu i w doskonałej formie, mijając kilku biegaczy dotarłem do miasteczka, chyba Bourg ST-Maurice. Tu popełniłem pierwszy poważny bląd. Wziąłem za mało wody co miało mi przysporzyć cierpienia na kolejnym podejściu. Obsługa sprawdziła mój sprzęt- telefon, rękawiczki, ciepła czapka, spodnie przeciwdeszczowe, kurtka ok. Mam wszystko, pomyślałem, tylko na cholerę to dźwigam?- to pytanie natrętnie wierci głowę tym częściej im bardziej bolą mnie od plecaka ramiona.
Rozpocząłem najcięższą część biegu. Miałem wrażenie, że to rodzaj plagi egipskiej spadającej na nasze przemoczone tyłki. Mój dodatkowo pogryzła osa. Alpejskie przyjazne i łatwe na co dzień ścieżki, zamieniły się w błotniste koryta spływające obficie wodą. Zaliczyłem kilka spektakularnych upadków. Miałem wrażenie, że moje cascadie mają podeszwę typu slick. Nogi tańczyły, rozjeżdżały się komicznie, ślizgały. Dodatkowo na skalistym zbiegu straciłem koncentrację i spadając z kilku metrów złamałem oba kije. Zostawiłem je wbite ku przestrodze koło znacznika trasy w niebezpiecznym miejscu. To był pierwszy moment kiedy poczułem rozpacz. Byłem poobijany, potwornie zmarznięty, moje założenia czasowe legły w gruzach. Mój główny atut, główna siła- podejścia, były już historią. Niebezpiecznie wychładzające się ciało spowodowało spadek mobilizacji, morale i wiary. Co najgorsze czułem, że nic nie mogę na to poradzić. Zmuszałem się do posuwania naprzód moją maratońską mantrą- lewa noga, lewa noga, lewa noga...
W okolicach 70-72 km zaczął padać śnieg. To było takie wodno- śniegowe świństwo, strasznie zimne. Przed szczytem Col est de la Gitte na 2315m do namiotu zgarnęli mnie goprowcy. W namiocie zjawy- wyziębieni, okutani w koce termiczne, szczękający zębami biegacze. W ich oczach nie było wiary, nie chciałem do nich dołączać. Nie usiadłem nawet na chwilę, jak tylko ratownicy pozwolili ruszyłem.
W tej części biegu, już w nocy byłem ubrany we wszystko co miałem. Te wszystkie ciuchy, które wcześniej przeklinałem, okazały się zbawieniem. Mokre, suche- bez znaczenia, wszystko. To właśnie wtedy, odganiając złe myśli, skupiałem się na tym co ważne. Biegłem, wspinałem się, maszerowałem, wyrywałem dystans po kawałku pazurami rozmyślając o rodzinie, o miłości o Bogu. Odważyłem się nawet pomodlić. Nawet nie chodziło mi o jakąś nieokreśloną boską pomoc, chciałem z kimś pogadać. Te myśli nie były efektem zmęczenia, to raczej rodzaj koncentracji mózgu skupionego na ważnych rzeczach, podpowiadającego- to jest ważne, to mobilizuje, to daje siłę.
Oczywiście, że byłem dobrze przygotowany. W dobrym czasie i niezłej formie przebiegłem dwie ostatnie edycje bieszczadzkiego Rzeźnika. Zrobiłem ogromną ilość kilometrów biegając po asfalcie, lesie i w górach. Poprawiłem czasy na wszystkich dystansach od 10 km do maratonu. Teraz nic to nie znaczyło, zupełnie nic. TDS przerósł moje oczekiwania i zarazem mnie samego zmuszając do nadludzkiego wysiłku do sięgnięcia po rezerwy o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Wokół mnie ludzie. Obserwowałem ich. Biegacze tak jak ja pomału gaśli, ich oczy już nie błyszczały, kolejni rezygnowali. Wolontariusze i ratownicy robili co można- wciąż nas dopingowali, służyli na fantastycznie zorganizowanych punktach żywieniowych, poklepywali i dodawali otuchy- to pomagało. Dla mnie najważniejsi ludzie TDSu to kibice- cudowni kibice, poważnie, wspaniali doceniający mój wysiłek ludzie, stojący w ulewnym deszczu i zimnie i wytrwale pokrzykujący swoje allez!, allez! Kibicowali nie tylko temu facetowi Z Nepalu, Który już odebrał gratulacje i od paru godzin siedział na mecie, oni byli tu dla mnie faceta z końca trzeciej setki. Ich również nigdy nie zapomnę.
Z zazdrością patrzyłem na rodziny biegaczy z niepokojem i rosnącym znużeniem, a jednak wytrwale wypatrujące w mroku swoich. Pomagali im się rozgrzać, rozcierali ręce i stopy, naciągali suche, ciepłe ubrania, karmili, poili. I w końcu pomyślałem, że ja bym nie dał rady. Nie wyszedłbym z namiotu, nie wróciłbym w deszcz na trasę, nie zniósłbym tych pełnych współczucia, miłości i przerażenia spojrzeń. Ja bym pękł, rozkleił się, ale byłem sam i postanowiłem, że wbrew wszystkiemu zrobię to dla nich i dla siebie, dam radę.
To ostatnie podejście na Col de Tricot na 2120 m to nie było z górki. Zwykle świadomość, że to już ostatnia prosta daje mi siłę, tu siłę dało mi co innego. Patrzyłem jak urzeczony na światła, na ludzkie świetliki przemieszczające się wzdłuż potężnego, skalistego wzniesienia. Cudowny, niepowtarzalny widok- dziesiątki światełek, każde niesione przez udręczonego człowieka- ten widok także zapamiętam do końca życia, ten widok mnie zaczarował, poczułem że wracają siły i wiara.
Na błotnistych zbiegach opracowałem ciekawą technikę. W odczuwalnej temperaturze około 0st C i lekko sztywnym od zimna ubraniu, wchodziłem potupując do każdego potoku lub kałuży. Dzięki temu, przez chwilę, podeszwy moich butów trzymały podłoże i przestawałem tańczyć na błocie.
Do Les Houches wbiegłem już w dzień za to znowu w ulewnym deszczu, który dał od siebie odpocząć zaledwie przez około godzinę. Na 106 km było mi to już zupełnie obojętne, byłem absolutnie pewien, że swój cel osiągnę. Do Chamonix prowadziła najpierw asfaltowa potem szutrowa ścieżka. To było najcięższe i najdłuższe 8 km w moim życiu. Bolało mnie wszystko, jak powiedział kiedyś pewien znany ultramaratończyk- bolało wszystko oprócz krwi i włosów. Mam wrażenie, że znajdowałem się gdzieś na styku rzeczywistości i majaczenia. Zmiażdżona podczas upadku lewa stopa wraz z dwoma odpadającymi paznokciami uniemożliwiała równy bieg, choćby trucht. Człapałem. Na tym etapie biegu byłem sam, nie widziałem innych biegaczy, tempo było bez znaczenia.
Ostatnie metry w Chamonix pokonałem niesiony ogromnym dopingiem i bardzo wzruszony. To ostatnia z niezapomnianych chwil- ta w której mogłem się zatrzymać po prawie 27 godzinach biegu.
Dzisiaj pisząc te słowa wiem, że za rok tam wrócę.
Ostatecznie TDS mimo znacznego wydłużenia limitu czasu ukończyło zaledwie nieco ponad sześciuset biegaczy. Z powodu bardzo trudnych warunków atmosferycznych bieg na pełnym dystansie- kultowe UTMB zostało skrócone do 104 km.
Podczas biegu zjadłem 4 banany, 5 batoników, 4 talerze rosołu, dwa opakowania sezamków, 1 kawałek salami i jeden kawałek sera, wypiłem około 10 litrów wody i coca-coli. Mój organizm spalił około 17 tysięcy kalorii. |
| | Autor: Survivor, 2012-09-07, 14:31 napisał/-a: Pełny szacunek do tego co robisz i co zrobiłeś do tej pory i pewnie nawet, gdybyś się zgodził na "wyzwanie" to ja bym wymiękł.
Jednak widzę jak łatwo Cię sprowokować.
Zresztą nie tylko Ciebie. :-)
Zwłaszcza jak zagra się na tak czułej strunie.
Jak się znajdzie ktoś kto ma przeciwne, w jakimś sensie, poglądy czy, nie daj Boże, spróbuje zdeprecjonować Twój sukces to najłatwiej opluć, obrazić itp.
Czy to jest właściwe podejście?
Wielu sukcesów życzę!
| | | Autor: Kedar Letre, 2012-09-07, 15:10 napisał/-a: Jestem pewien, że CIebie nikt na tym wątku nie opluł i nie obraził.
A prowokować tylko po to, żeby prowokować?!
Hmm. Ciekawe zajęcie :) | | | Autor: Survivor, 2012-09-07, 18:28 napisał/-a: Wiem i to na pewno, że zaliczyć taki ultramaraton to pewnie ulga podobna jak po przejściu intensywnego szkolenia w Legii Cudzoziemskiej.
Albo może nie wiem ale, powiedzmy, domyślam się.
Ale wiem też, i Bartek to wie, że w takich i podobnych sytuacjach, nawet najstaranniej zestawione słowa nie są w stanie oddać pełni emocji, trudu, bólu, wyrzeczeń ale i satysfakcji.
I żeby nie przedłużać, prowokacja była tylko albo głównie po to, by "wgryźć" się pomiędzy świetny ale nie perfekcyjny opis a rzeczywiste przeżycia Bartka i sprawdzić w ten sposób czy są w tej przestrzeni przeżycia, których nie sposób opisać czy raczej ich brak lub niewiele.
Jeśli mało zrozumiale to inaczej.
Nie znając, nie domyślając się realiów ultramaratonu, po przeczytaniu opisu oceniam to jako "trudne zadanie ale trochę przerysowane opisem Bartka".
Ale wiedząc, czując to, co chciał nam przekazać Bartek, pojmuję to zgoła inaczej.
Stąd prowokacja, by pokazać dwie różne sfery tego przedsięwzięcia.
Jeszcze tylko podsumowanie.
Nie twierdzę, że zostałem obrażony czy obrzucony błotem. To uproszczenie-schemat "Waszej" reakcji na mój "bezczelny" wpis.
Ale to, co napisaliście (nie tylko Bartek) pokazało mi, że z takimi ludźmi, jak Wy, połączeni pasją, spolaryzowani motywacją, można wiele, wiele osiągnąć.
Nie tylko w bieganiu.
Pozdrawiam serdecznie.
| | | Autor: Magda, 2012-09-07, 18:34 napisał/-a: nie masz przeciwnych poglądów tylko chrzanisz okrótnie, i nawet założenie konta widma nie pomoże, specyficzny sposób pisania pozwoli cie z daleka rozpoznać
poza tchórzostwem nie pokazałeś nic, niewygodne rzeczy trzeba umieć pisać pod swoim nazwiskiem
nie wspominając, że nie napisałeś nic co byłoby prowokacją :) | | | Autor: Survivor, 2012-09-07, 19:00 napisał/-a: "specyficzny sposób pisania pozwoli cie z daleka rozpoznać"
Tego nie rozumiem.
Kto mnie rozpoznał?!
Secundo.
Nie jestem tchórzem.
Ale jak bym się "ujawnił" na samym początku to od razu wyglądałoby to na żart a chciałem wsypać "trochę papryczki"... | | | Autor: wojtek kasiński, 2012-09-07, 20:40 napisał/-a: Chwała wszystkim którzy ukończyli tegoroczny TDS.
Procent rezygnacji sięgnął 57% startujących.Ja padłem,jak większość,na Cornet Roselend na 60 km.
Tam była rzez.Śnieg z deszczem i koszmarny wiatr.Scieżki zamienione w błotniste rynny.Wykończyła mnie koszmarna hipotermia i nie pomogło włożenie wszystkiego na siebie.
Nazajutrz byłem wściekły-jeszcze tutaj wrócę. | | | Autor: Magda, 2012-09-08, 13:29 napisał/-a: zauważyłam swojego czasu, że założenie wszystkiego nie jest równoznaczne z tym, że będzie cieplej
mamy do dyspozycji zbyt wiele specjalistycznych tkanin, których właściwości nie znamy tak do końca, nie myślimy czasami... i nieraz źle na tym wychodzimy
a czasem jest to kwestia odpowedniej kolejności, nie zawsze oczywistej....
w ostatnich latach ciągle są problemy z pogodą, zawsze się coś dzieje, skracają trasy.... wcześniej chyba nie było aż tak często takich problemów? | | | Autor: wojtek kasiński, 2012-09-08, 23:10 napisał/-a: Magda,
powiem Ci tak,w warunkach ekstremalnych trzeba stosować proste metody.Jak leje to trzeba mieć nieprzemakalną kurtkę,spodnie,rękawiczki,na nogach stuptuty.Pod spodem trzeba mieć ciepłe rzeczy.Życie ratuje folia termoaktywna zakładana pod ciuchy!Ale najpierw trzeba raz przeżyć to wszystko żeby zrozumieć.Dla mnie ultra zaczyna się po 15 godzinie biegu.Chciałbym żeby się inni wypowiedzieli na temat hipotermii. | | | Autor: coachkg, 2012-09-09, 15:01 napisał/-a: Wrażliwość emocjonalna to nie tożsamy termin ze słabą psychiką - jak twierdził tu ktoś. Wrażliwość pozwala przeżywać udział w takim biegu jak UTMB w aspekcie pewnej metafizyczności. Zmęczenie i ból oczyszczają głowę z niepotrzebnych myśli. Głęboko wierze, że jestem wtedy bliżej Boga, po prostu jestem tu i teraz i to doświadczenie jest dla mnie bezcenne. Nie uważam się za osobę szczególnie mocną psychicznie, gdy biegnę, czy wspinam się wysoko nie jestem jednak sam, a z nim nie straszna mi żadna ciemna dolina :).
| | | Autor: gosiula, 2012-09-09, 23:59 napisał/-a: Świetna relacja! Chapeau bas dla wszystkich uczestników. To był maraton dla prawdziwych twardzieli! Szczególne wyrazy uznania dla mojego brata Jacka, który także ukończył tegorocznego TDSa. Dotychczas nic nie dostarczyło mi tylu emocji i wzruszeń, jak Jego widok na mecie w Chamonix, po 27h biegu. Coś niesamowitego. Życzę Wam wszystkim sukcesów oraz radości z pokonywania kolejnych kilometrów! Pozdrawiam, Gosia. | |
|
| |
|