Największy maraton Polsce w historii maratoningu polskiego? Prawdopodobnie tak. Wielka akcja promocyjna prowadzona na wielu wielkich europejskich maratonach, promocja w mediach i w sobotni poranek wywiad z dyrektorem maratony na antenie „Trójki”. Oto droga do sukcesu 28 Flora Maratonu Warszawskiego.
No właśnie pakując się na podbój Warszawy przed godziną szóstą rano na antenie „Trójki”, dodatkowo zostaliśmy zachęceni do udziału w „Warszawskim Festiwalu Biegowym”. Mój cel był jeden pokonać maraton w tempie 4:30min/km. I na mecie cel swój PRAWIE osiągnąłem. Zegar wskazywał 4:29:58. Niestety!
Do maratonu warszawskiego skrupulatnie przygotowywałem się. Kilka startów potwierdzało stały wzrost formy i pozwalało realnie ocenić szanse na sukces. Niestety w okresie ostatnich 4 tygodni plan przygotowań legł w gruzach i stan ten się tylko pogłębiał. W ciągu 4 tygodni poprzedzających start 5-cio krotnie skręciłem sobie staw skokowy. Doszedłem już do takiej wprawy, że w lodówce miałem spory zapas lodu i nawet opuchlizna po każdym nowym urazie była mniejsza. Jednak naturę trudno oszukać i pomimo początkowego entuzjazmu musiałem realnie ocenić swoje siły. No, ale od początku.
Nie przepadam za Warszawą. Każdy przyjazd do stolicy jest dla mnie udręką. W sobotni poranek zanim wsiadłem do autobusu jadącego w kierunku hotelu, miałem już dość. Jednak udało się mi dojechać a nawet odszukać hotel. Z hotelu pozostała już tylko szybka podróż na ul. Konwiktorską, gdzie miały się rozpocząć starty sztafet maratońskich EKIDEN w których miała walczyć moja żona. Tu jednak rozpoczął się koszmar komunikacyjny Warszawy. Z uwagi na maraton zmieniono trasy przejazdu komunikacji miejskiej. Odszukanie ul. Konwiktorskiej przy legendarnej już pomocy mieszkańców Warszawy to niemal rajd extremalny. Praktycznie każda osoba wskazywała nam inny kierunek, aby dojść do celu. Po ponad godzinnym, błądzeniu udało nam się zlokalizować stadion. Praktycznie oboje z żoną już byliśmy tak rozgrzani, że … jej już się odechciało biegania.
Jednak udało nam się zlokalizować resztę naszego klubu i już bez większych przygód, żona mogła oddać się przygotowaniom do startu. Biegła na 2 zmianie czyli czekał ją 10km odcinek trasy. Trasa niełatwa dodatkowym utrudnieniem był „wmordewind’, który dmuchał na całej długości niekrótkiego przecież podbiegu. W tych ekstremalnych warunkach moja żona poprawiła życiówkę na 10km o prawie 5 minut! Sam byłem zszokowany. Niestety zaraz po osiągnięciu strefy zmian żona musiała z córką wracać do Łodzi. Udekorowana oryginalnym medalem, po prysznicu nie oglądając się już na nic, ruszyliśmy do ponownej walki z zawiłościami warszawskiej komunikacji.
Po powrocie z dworca miałem zamiar zjeść troszkę klusek zwanych „PASTA PARTY”, niestety pozostało mi tylko się „nawodnić” ;-)
Dzień startowy rozpocząłem od lekkiego śniadania i czym prędzej ruszyłem na miejsce startu nie zdając się na wyrozumiałość dla maratończyków warszawskiej komunikacji. Tym razem komunikacja działała poprawnie i do startu pozostało 90 minut. W okresie bezpośrednio przed startem oddałem się pozowaniu do fotografii, których do dziś nie mogę się doczekać i doszukać w necie.
Start. Pierwszy kilometr pokonałem w 5:01 następne były już znacznie szybsze. Trasa urozmaicona i poprowadzona przez wizytówkowo - pocztówkowe miejsca Warszawy czyli zgodnie z modą panującą w wielkich maratonach komercyjnych. Tu nie daje powodów do narzekań. Dla mnie prawdziwą próbą okazał się odcinek, po bruku prowadzący, po Starym Mieście. Opuszczając bez żalu bruk czułem się jeszcze dobrze. I osiągane czasy pozwalały realnie wierzyć w osiągnięcie dobrego czasu na mecie. Niestety ok. 15 km zaczął mi doskwierać ból kontuzjowanego stawu skokowego i 2 kolejne kilometry pokonałem w czasie ok. 5:20 co ostatecznie sprawiło, że dalszą rywalizację sobie odpuściłem żeby nie narazić się na poważniejszą kontuzję. Maszerując od 18km przebiegając tylko co ruchliwsze skrzyżowania ostatecznie osiągnąłem metę w czasie 4:29:58. Planowałem 4:30 i choć w tym zakresie udało mi się cel osiągnąć. Choć byłbym chyba bardziej zadowolony, gdybym pokonał w 4:30 kolejne kilometry a nie cały maraton;-)))
Ocena maratonu warszawskiego w moim przekonaniu jest jednoznacznie pozytywna. Pisząc te słowa muszę zaznaczyć, że nie jestem pasjonatem biegania po mieście. Nie przepadam za bieganiem w wielotysięcznym tłumie. Jednak po 28 FLORA Maratonie Warszawskim mam wspomnienia jak najmilsze. Wady jakie posiada w moim przekonaniu są wynikiem jego wielkomiejskiego charakteru. Na szczególne słowa zasługuje trasa która została poprowadzona przez większość kluczowych, historycznych czy pocztówkowych miejsc bliskich sercu każdego Warszawiaka czy Polaka. Jednak mam 2 uwagi, które rzutują na postrzeganie maratonu warszawskiego i nie pozwalają mi go nazwać ideałem.
1. Miejsce startu i mety. Przyznam, że jako miłośnik biegów górskich przyzwyczajony jestem do startów w miejscach „przypadkowych”. Jednak meta tu musi być MIEJSCE. Nie byle jakie miejsce. W biegach miejskich wydaje mi się, że start i meta powinny być w umiejscowione w nieprzypadkowym miejscu. W maratonie warszawskim startowaliśmy w przypadkowym miejscu i w takim umiejscowiono metę. Jednak start czy finisz przy Bramie Brandenburskiej, Polach Elizejskich, Rynku Krakowskim, Wrocławskim ma swoją wagę sentymentalną. Start i meta na ulicy jakich tysiące są w naszych miastach jest bez wyrazu, tej przysłowiowej kropki nad „i”.
2. Zaplecze logistyczne. Zapewne miejsce startu i mety zostały zdeterminowane bliskością do biura zawodów i zaplecza logistycznego. Kilka lat temu pisałem, że zaplecze ośrodka na poznańskiej Malcie jest za skromna dla tysiąca i więcej maratończyków. Zaplecze jakie oferuje szkoła przy ul. Konwiktorskiej jest stanowczo zbyt skromne dla tak wielkiej imprezy. Szkoła zazwyczaj gości w swych murach kilkuset uczniów, którzy wykonują różne czynności w stosunkowo dużym przedziale czasu. Natomiast maratończycy w ilości 2 tysięcy po biegu karnie i równiutko wykonują te same czynności. Taki jest urok maratonu. Stąd po biegu wejście do szkoły było nie lada wyczynem.
Wydaje mi się, że poprawienie tych dwóch elementów będzie najprostszą drogą do poprawy mankamentów, które były pochodną ograniczeń wyżej opisanych.
Maraton Warszawskim? Polecam!
Jacek Karczmitowicz
Zgierz 27.09.2006r.
ps. Był to mój drugi start w Maratonie Warszawskim. Perypetie związane z próbami startu opisałem w art. pt. „Mój sen o Warszawie”, w którym opisuje mój udział w 25 MW. Zapraszam do działu encyklopedia hasło WARSZAWA. Z tego powodu oszczędziłem drogim czytelnikom historię mojego warszawskiego pecha. Niezorientowanych jednak zapraszam do lektury. A 28 MW … był prawdopodobnie moim ostatnim Maratonem w Warszawie. Będzie mi go brakowało.
|