Muszę przyznać, że do Zamościa przyjechałem z dwóch powodów: sentymentu do tego miasta jaki pozostał mi po roku 2000, kiedy to brałem udział w tutejszym biegu 24-godzinnym, oraz na skutek ciągłych opowieści członków mojego klubu w samych superlatywach określających te imprezę.
Razem ze Staszkiem Byczkiem z Krakowa dojechaliśmy pod OSiR Zamość w dniu rozgrywania pierwszego etapu o godzinie 10:30. Akurat rozpoczynała się praca Biura Zawodów i kolejka zgłaszających się zawodników była spora. Zmniejszała się jednak w odpowiednim tempie i z załatwieniem wszelkich formalności nie było najmniejszych problemów. Już na przywitaniu uczestniczyłem w rozmowie pomiędzy Dyrektorem Tadeuszem Lizutem a Andrzejem Grzybałą i Tadkiem Rutą na temat różnych aspektów organizacji tego typu biegu.
Złapałem kilkadziesiąt minut snu w pokoju, w którym zostałem zakwaterowany, pozwiedzałem z Tadkiem Rutą nieco Rynek (porządne „zwiedzanie” zaplanowaliśmy na wieczór), i skorzystałem z przygotowanego z rozmysłem „pod biegaczy” obiadu – warto wiedzieć, że w kwocie startowego (180 zł) wszyscy otrzymali noclegi w hotelu oraz pełne wyżywienie – śniadania, obiady i kolację przez okres trwania całej imprezy (4 dni).
Z reporterskiego obowiązku dodam, że w tegorocznej imprezie wystartowało 120 zawodników.
O godzinie 14:30 odbyła się odprawa techniczna (w pakiecie startowym każdy uczestnik otrzymał między innymi bardzo interesującą bluzę z logo biegu, logo OSiR’u oraz logo Certyfikatu Złoty Bieg przyznawanego przez nasz serwis !) do której wszyscy przystąpiliśmy w podmiotowych koszulkach. Widać będzie to dokładnie na zamieszczonych już wkrótce zdjęciach.
O godzinie 15:00 przemaszerowaliśmy pod Pomnik Dzieci Zamojszczyzny, gdzie odbyło się uroczyste otwarcie imprezy pod egidą zgromadzonych przedstawicieli lokalnych władz i bussinesu.
Serwis fotograficzny wykonał zbiorowe zdjęcie uczestników, które już dzisiaj wieczorem można było kupić w cenie złotych 5 na kolacji.
O godzinie 15:30 wystartowaliśmy...
W tym momencie pozwolę sobie zmienić nieco styl opowieści, aby lepiej oddać moje przeżycia i przygody na trasie (pierwszy etap ma 35 km długości, start w Zamościu, meta w Zwierzyńcu) ...
1 km – startuję spokojnie lokując się w końcowej partii stawki.
3 km – kończymy pętlę przez miasto, temperatura wynosi około 27-29 stopni, słońce praży niemiłosiernie, wygląda na to, że nieźle się opalimy...
4 km – z radością dostrzegam na poboczu Komis RTV / AGD – plan na jutrzejszy dzień już mam – idę na polowanie na stare komputery !!! Ponieważ zawodników jest tylko nieco ponad setka, już na tym początkowym odcinku zostaję sam na trasie. Nie chcę dołączać do żadnej grupy, bo jestem za słaby i boję się narzuconego tempa... tak zostanie już do mety – samotny bieg.
5 km – ale upał, język już mi zasechł, pierwszy punkt żywnościowy zlokalizowany jest dopiero na 10 km, jakoś trzeba wytrzymać, ale nie mam już nawet czym pluć... Tempo 5:00-5:10 – staram się oszczędzać siły na cały dystans, pamiętając, że to przecież dopiero pierwszy etap – jutro czeka nas kolejne 20 km
7 km – no i stało się to, czego w najgorszych snach bym nie przewidział. Etap dopiero się rozpoczął, a ja mam kryzys ! Słońce stoi pionowo przed biegaczami robiąc z drogi prawdziwy piec. Nogi mi się plączą, na choćby kawałek cienia nie ma co liczyć !
10 km – pierwszy punkt ! piję od razu 3 kubki – jeden z gorzką herbatą, dwa z wodą, polewam głowę wodą, od razu czuję się lepiej
11 km – zaczynają się liczne wioski, których mieszkańcy ochoczo wystawiają wiadra z wodą dla spragnionych biegaczy. Trzeba bardzo uważać, aby nie wypić za dużo bo żołądek będzie protestował, a pragnienie wielkie...
12 km – dochodzę powoli do siebie. Tempo stabilne na poziomie 5:10. Nikt mnie nie wyprzedza, także ja nikogo nie dochodzę
14 km – w jednej z wiosek zostałem PODSTĘPNIE ZAATAKOWANY przez kurę płci męskiej, czyli koguta. Chyba któryś z wcześniej biegnących zawodników mu się nie spodobał, i zwierze postanowiło wziąć na mnie rewanż. Okazuje się dyplomatycznym tchórzem, nie staję do pojedynku i uciekam z pola walki.
15 km – znowu punkt. Picie !!! Wylewam dwa kubki wody na głowę, która spływa po mnie niczym prysznic. Błąd Panie Michale, oj będą obtarcia...
16 km – czuję się całkiem dobrze, co najważniejsze słońce chowa się za duuuużą chmurę i już go więcej dzisiaj nie zobaczymy ! W końcu robi się chłodniej, zaczynam wyprzedzać pojedynczych zawodników
17 km – w jednej z wiosek wpadamy w istną chmurę dymu z płonących pól. Przez odcinek 500-700 metrów prawie nie ma czym oddychać !
19 km – doganiam i przeganiam Wojtka Gruszczyńskiego, oj Wojtek węźmnie na mnie srogi rewanż już za kilka kilometrów
20 km – picie, chlapanie się w wodzie, standard...
22 km – kolejna chmura dymu
23 km – w jednej z mijanych wiosek mnóstwo dzieci układa z kolorowych tekturowych kartek napis POZDRAWIAMY ! Naprawdę jestem wzruszony !
24 km – przebiegamy przez Szczebrzeszczyn, w którym wbrew pozorom nie słychać żadnego świerszcza tylko muzykę techno puszczaną na rynku ku pokrzepieniu naszych serc. Oj, nóżki zaczynają mnie boleć, jakieś takie ciężkie się zrobiły, sprawdzam czy coś mi się przypadkiem nie przykleiło mi się do butów...
25 km – jeszcze jeden punkt. Mam ochotę na coś zimnego do picia, w dodatku słodkiego. Na punkcie jest ciepła woda (upał zrobił swoje) i taka sama gorzka herbata. A organizm domaga się pomocy... Całe szczęście są kostki cukru (tak, wiem, wiem, zaraz kilkudziesięciu trenerów się oburzy... ale ja po prostu miałem ochotę na coś słodkiego i tyle !). Kostki wrzucam do herbaty, czekam aż się rozpuszczą. Urwanym z drzewa patykiem niczym łyżką mieszam sobie napój. Ale ciągle jest ciepły... Kilkadziesiąt metrów od punktu jest jeziorko, woda chłodna... Zatrzymuję się, zanurzam kubek po brzegi w zimnej wodzie i już po minucie MAM ZIMNĄ SŁODKĄ I WYMIESZANĄ HERBATĘ ! Ale mimo tego nogi jakoś nie chcą współpracować...
27 km – hmy.... dochodzę do wniosku że bieganie fajne jest, ale chodzenie również. Maszeruję więc przez kilkaset metrów, mijają mnie powoli wszyscy zawodnicy, których miałem przyjemność wcześniej wyprzedzić...
29 km – gdzie ten cholerny 30 km !!!
30 km – jest skurczybyk ! Ale nie ma punktu.... jestem przerażony...
30,5 km – jest punkt, uff, już się martwiłem... organizatorzy po prostu przenieśli go dla naszego bezpieczeństwa za zakręt. Musicie wiedzeć, że bieg jest organizowany przy otwartym ruchu ulicznym, ale jest on na tyle sporadyczny, a kierowcy wyrozumiali i z wyobraźnią, że da się spokojnie biec. Przyjmuję taktykę zmęczonego Indianina – 200 metrów marszu, 300 biegu, 200 marszu, 300 biegu... A inni mijają mnie i mijają...
32 km – nic nie pamiętam co się działo dookoła...
33 km – dalej nic nie pamiętam !
34 km – jakby coś, ale nie, jednak nic nie pamiętam...
34,5 km – tabliczka że do mety coraz bliżej. Z moich wyliczeń wynika, że jeszcze 700 metrów, a tu tylko 500 – ale miła informacja !
35 km – META. No kurcze, nareszcie, już się nie mogłem doczeka
ć ! Czas 3:16:40 daje mi 6 miejsce w kategorii wiekowej, na 7 niestety startujących :-)
Na mecie na umęczonych zawodników czeka piwo, banany, brawa kibiców i autobusy, które systematycznie odwożą nas do hotelu w Zamościu. Jadę tym z numerem DWA. Całą drogę trwają chóralne śpiewy maratończyków, autobus ledwo trzyma się w jednym kawałku ! Kierowca jest jednak cierpliwy i znosi nasze humory z uśmiechem. Powiem wam, że fajnie być jednym z maratończyków w Zamościu !!! Prysznic, kolacja, aktualizacja serwisu, i uciekam na piwo. Jak na nim było opowiem Wam następnym razem (w piątek wieczorem).
PS. Mam wyniki pierwszego dnia, ale chyba nie zdążę ich dzisiaj opublikować. To samo ze zdjęciami, gdzieś zaginął mi aparat na starcie i musze go poszukać.
Podsumowując - jest Super !
PS. Przepraszam za nieokrzesaną formę artykułu, ale ludzie z Biura Zawodów też chcą iść do domu, a ja tu siedzę i klepię w ich komputer...