Do Zamościa postanowiliśmy pojechać we dwóch, to znaczy Jarek, mój kolega ze studiów i ja. Pochodzimy z różnych miast jednak niezbyt oddalonych od siebie więc czasem udaje nam się razem pobiegać. Od czasu do czasu startujemy też razem w jakimś biegu. Aby wciąż nie startować jako “niezrzeszeni”, postanowiliśmy się zrzeszyć i założyliśmy Klub Człapaka “Pędziwiatr” (strona www w przygotowaniu). Dwie osoby to trochę jeszcze mało na drużynę, ale doszliśmy do wniosku że wszystkich chętnych przyjmiemy z otwartymi rękami. Jeszcze na dzień przed wyjazdem wprasowywaliśmy w koszulki (z różnym powodzeniem) emblematy naszego klubu i można było ruszać na Festiwal.
W piątek wieczorem znaleźliśmy się w pociągu, który po wielu godzinach dojechał wreszcie do Zamościa. Potem spacer przez miasto i park z kumkającymi żabami. Po odnalezieniu OSiRu wreszcie można było odebrać numery startowe. Stop, stop. Nie odbyło się to tak od razu. Badań lekarskich nie mieliśmy rzecz jasna, lecz nie było z tym problemu i pani doktor wystawiła nam jakieś zaświadczenia bez zbędnych pytań. Nawet nie wiem co tam napisała, bo nie zajrzałem. O ile ja nie miałem problemów z odebraniem numerów startowych, o tyle w przypadku Jarka pojawił się problem, gdyż na liście startowej nie było jego nazwiska. Faktem jest że Jarek zgłosił się telefonicznie odrobinę po terminie, jednakże podał wtedy wszystkie swoje dane i otrzymał zapewnienie przez organizatora imprezy, że jego zgłoszenie zostało przyjęte. Aby było śmieszniej, nazwisko Jarka pojawiło się na liście osób zgłoszonych do imprezy zamieszczonej w folderze festiwalowym, który każdy z uczestników otrzymał. Jednakże na liście startowej w biurze zawodów nie było go. Polecono więc nam czekać do godziny dziesiątej, kiedy to zostanie zakończona weryfikacja zawodników i w miarę wolnych miejsc będą jeszcze prowadzone zapisy na poszczególne dystanse. Ponieważ sytuacja stawała się nerwowa, (w końcu nie po to jechało się przez pół Polski, żeby wrócić z kwitkiem) postanowiliśmy czuwać na miejscu do dziesiątej, aż sprawa się wyjaśni. Całe szczęście, mniej więcej o wpół do jedenastej Jarek był już zapisany do udziału w biegu. To co mnie zdziwiło to raczej niewielka liczba startujących, bo coś około 160, przy czym w biegu 24-godzinnym wzięło udział chyba tylko około setki biegaczy. Czyżby Festiwal był zbyt słabo rozreklamowany? A może wielu maratończyków wystraszyło się biegania przez 24 godziny?
Biegamy od niedawna i nie możemy poszczycić się żadnymi osiągnięciami. Ot po prostu zwykłe z nas człapaki. Dlatego też kilkanaście dni wcześniej, zgłaszając się do imprezy podaliśmy jako dystanse do przebiegnięcia: maraton i półmaraton. Myślę jednak, że już wtedy chodził nam po głowie chytry plan biegania przez całą dobę. Dlatego też teraz na miejscu opłaciliśmy startowe jak za bieg całodobowy, planując pokonać jak największy dystans, jeśli tylko damy radę.
Niestety nie wzięliśmy udziału w odprawie, na której omawiano szczegóły biegu. Po prostu nikt nas o tym nie poinformował, a jak słyszałem była tam część zawodników. Potem poszliśmy się przebrać i udało nam się wygospodarować trochę czasu na poleżenie na zielonej trawce. Idąc na rynek, gdzie znajdował się start, musieliśmy wysłuchiwać marudzenia jednego z zawodników na temat żółtych koszulek z reklamą pewnego browaru, które organizator kazał założyć na początek i na zakończenie imprezy po karą dyskwalifikacji. Ja założyłem tą koszulkę przyjmując ten fakt jako zło konieczne, choć kolor mi się podobał. Jednakże każdy ma jakiś swój ulubiony strój sportowy na daną pogodę i nie można go zmuszać do zakładania koszulki, która nie dość że wcina się pod pachami, to ma rękawki i czasem gryzie w szyje, bo nie wiadomo z czego jest zrobiona.
Dzień był upalny, co nie wróżyło dobrych wyników na krótszych dystansach. Start do biegów na wszystkie dystanse zaczął się w samo południe na rynku. Trasa wszystkich biegów prowadziła po nieco ponad trzykilometrowej pętli, która przebiegała m.in. przez rynek i stadion. Trasa miała jeden lekki podbieg przed rynkiem i jeden zbieg z rynku w kierunku stadionu. Pomimo tego, że różnica wysokości pomiędzy rynkiem a stadionem nie była ogromna, to jednak w niedzielny poranek chyba każdemu “dała popalić”. Jedynie na kilkuset metrach jedną stroną szerokiej ulicy prowadzony był ruch samochodowy, jednak niezbyt duży. Pozostała część trasy była wolna od spalin. Od czasu do czasu przemykał tylko czujny policjant na motocyklu. Punkt żywieniowy znajdował się na stadionie, gdzie serwowano kawę, herbatę, wodę mineralną oraz jakiś żółty napój o niewiadomym składzie. Było też darmowe piwo!!! Do skonsumowania były różnorakie ciasteczka, jak również banany i mandarynki. Jednakże owoce znikały dość szybko i chyba nie wszyscy się załapali. Kibice na trasie nie dopisali, ale Zamość nie jest zbyt dużym miastem, więc na żywiołowy doping tłumów raczej nie można było liczyć. Czasem jednak przebiegając przez rynek dało się usłyszeć brawa i słowa uznania dobiegające spod parasolek, gdzie w cieniu raczono się piwkiem.
Tak jak wspomniałem, dzień był upalny. Temperaturę powietrza można było kontrolować na wielkim wyświetlaczu umieszczonym na koronie stadionu. Wahała się w okolicach 26 stopni. Na mijanym co 3 kilometry punkcie odżywczym raczyłem się więc obficie napojami. Po mniej więcej ośmiu okrążeniach zmuszony zostałem przez wzmagające się zmęczenie, do przejścia do marszu na odcinkach prowadzących pod górkę. Cały czas jednak kontrolowałem i czułem że jest nieźle. Pomimo tego, że ostatnie kilometry maratonu pokonałem marszobiegiem udało mi się wyczłapać życiówkę: 3 godziny i 49 minut. Zgodnie z mocnym postanowieniem przebiegnięcia jak największej liczby kilometrów dokończyłem okrążenie (ponieważ meta maratonu znajdowała się gdzieś na trasie) i zgłosiłem się w punkcie zerowym dystansu, aby organizatorzy wpisali mnie do biegu 24-godzinnego. Nie obyło się bez małej dyskusji na temat długości pokonanego przeze mnie dystansu, ponieważ jak zauważyłem, na trasie nie było innych poza stadionem, punktów kontrolnych. W końcu jednak zaliczono mi pełne 14 okrążeń i ze spokojnym sumieniem zszedłem na zasłużony odpoczynek postanawiając kontynuować bieganie wieczorem, gdy spadnie temperatura.
Wieczorem biegaczy spotkała najbardziej nieprzyjemna niespodzianka: zamiast z utęsknieniem oczekiwanego kurczaka z ryżem pojawiła się zupka z gorącego kubka! No cóż, za cenę 40 złotych wpisowego to raczej skromny poczęstunek. Na skutek tego część biegaczy zakupiła kolację w e własnym zakresie. Potem godzinka drzemki i.... gdyby Jarek mnie nie obudził to przespałbym chyba całą noc. Na szczęście był czujny. Około 20:30 ruszyliśmy ponownie na trasę. I tu kolejna niespodzianka. W strefie wejścia na trasę okazało się że zaginęła moja karta. Szybko jednak wystawiono mi nową z zaliczoną dotychczas liczbą okrążeń. Biegałem całą noc, aż do rana z przerwą na posiłek o północy (tym razem były zapowiadane wcześniej parówki). Nie omieszkałem również skorzystać z
usług masażystek, które swoimi zręcznymi dłońmi starały się przywrócić do użytku moje nogi. Przy okazji: zauważyłem pewnego biegacza, który z uporem znosił słodycze jednej z młodych masażystek, tylko po to, żeby właśnie ona wykonywała masaż. ;-)
Po porannej przerwie ze śniadaniem ponownie ruszyliśmy w trasę. Jednak teraz byłem już w stanie tylko maszerować. Bieganie odpadało z powodu bolącego prawego kolana. Podejrzewam że nadwyrężyłem je sobie podczas zbiegów w kierunku stadionu, kiedy to stawy były najbardziej narażone na przeciążenia. Tak więc pomimo bólu przemaszerowałem jeszcze parę okrążeń pętli w narastającym niedzielnym upale. Zawody postanowiłem zakończyć ok. 10:30, ponieważ nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Doszedłem jednak do dystrybutora, gdzie jakiś miły pan rozdawał za darmo piwka. I takie właśnie piwko powaliło mnie na bieżnię stadionu. Wstałem Po chwili odpoczynku w pozycji horyzontalnej. Zaniepokoiły mnie jednak że małe zawroty głowy, więc pokuśtykałem do punktu medycznego. Parę ostatnich metrów pomógł mi pokonać jakiś pan z obsługi imprezy. Przy pomocy pani lekarz, a głównie dzięki przyjemnemu chłodkowi w cieniu, już po kilku minutach byłem znów na chodzie. Nie ryzykowałem jednak dalszego biegania. W sumie wyczłapałem 124 kilometry, a Jarek jakiś 107.5, czyli całkiem nieźle jak na amatorów.
Wziąłem prysznic, przebrałem się i poszedłem pokibicować reszcie biegaczy na stadionie. Członkowie niektórych sztafet, galopujący pomiędzy maszerującymi i wyczerpanymi biegaczami, robili imponujące wrażenie.
Około 14 odbyło się rozdanie nagród. Miłe było losowanie drobnych upominków wśród startujących. Negatywnie zaskoczyła mnie jednak druga faza uroczystości. Specjalnie przyniosłem aparat fotograficzny, żeby porobić zdjęcia znajomym podczas wręczania statuetek, a tu okazało się że trzeba samemu podejść do stolika i odszukać statuetkę oraz dyplom. Od razu przy stoliku zrobił się chaos i trudno było się dopchać. Dla każdego jednak starczyło. W drogę powrotną wyruszyliśmy autobusem wraz z biegaczami z WKB “Meta” z Lublińca, korzystając z ich uprzejmości.
Teraz po kilku dniach, gdy mięśnie już przestały boleć i tylko nadwyrężone kolano przypomina się jeszcze przy schodzeniu po schodach, pomimo kilku zgrzytów na imprezie, miło wspominam bieg. Faktem jest że patrzę przez pryzmat własnych osiągnięć i to co przedstawiłem może wygląda bardziej różowo niż było w rzeczywistości. Jednakże oglądanie Zamościa podczas biegania przez 24 godziny: jak bawi się on w sobotnie popołudnie, trochę rozbija wieczorem, potem kładzie się spać i wreszcie budzi się do życia w niedzielny ranek, pozostawia niezatarte wspomnienia. I mogę śmiało powiedzieć: warto było. Żałujcie Wy, którzy nie spróbowaliście swych sił.