Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [17]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Shodan
Pamiętnik internetowy
Moja droga do Maratonu

Eryk
Urodzony: 1972-11-27
Miejsce zamieszkania: Warszawa
76 / 84


2018-06-25

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Runął ostatni mur… czyli o poświęceniu (czytano: 2062 razy)

 

Chłodno, pochmurnie, deszczowo… Wreszcie. Cieszę się. Ostatnio, gdzie bym nie pojechał na zawody, wszędzie prześladował mnie upał. Słońce topiło asfalt, ogień palił płuca, pot zalewał oczy, ale nawet przy temperaturze dochodzącej do 30 stopni biegało mi się całkiem nieźle. Czekałem więc cierpliwie na poprawę pogody (czyli wg. „normalnych” ludzi na jej pogorszenie). W końcu przyszedł ten dzień, ten moment, który pozwolił mi skonfrontować wykutą na tartanie formę z atestowaną dychą. 24.06.2018, Konstanciński Festiwal Biegowy im. Piotra Nurowskiego. Barierą do pokonania było 37:29 wybiegane wiosną poprzedniego roku. Każdy lepszy wynik brałbym w ciemno, ale jednak gdzieś głęboko w środku tliło się marzenie na zejście do poziomu 36:xx.

Długo zastanawiałem się nad strategią. Zacząć w tempie 3:45 min/km i przyspieszyć w drugiej połowie lub chociaż szarpnąć na finiszu i zdjąć z rekordu kilka sekund; czy zacząć mocniej – po 3:40, utrzymać to jak najdłużej i jak najmniej stracić w końcówce… Wybrałem wariant pośredni.

Wystartowaliśmy o 10:30, po chwili zaczęło padać, a po kolejnej – padać jeszcze bardziej. Nie przeszkadzało mi to. Lubię taką pogodę. Było optymalnie. Trasa może nie była najlepsza pod życiówkę – sporo zakrętów, odcinki z kostką brukową, brakowało oznaczeń kilometrów, ale najgorsza też nie była. Biegło mi się bardzo lekko. Bez problemu trzymałem zakładane tempo. Pierwszą połowę dystansu biegliśmy w niewielkich grupach – tak jest zawsze łatwiej. Na 5. km był pomiar czasu – 18:38. Prosta kalkulacja (która w czasie wyścigu, zajmuje moje myśli przynajmniej przez 100 jak nie 200 metrów) dała prognozę wyniku na mecie – 37:16. Chciałem jednak więcej. Przyspieszyłem. Płuca, serce, mięśnie zaczęły pracować na 100 % swoich możliwości. Zaczęła się walka o zejście poniżej 37 min.

Przede mną młoda Ukrainka walcząca o podium w open. Jest blisko. Biegnie równo. Trzymam się jej. Z każdym kolejnym kilometrem skraca się dystans między nami. Oglądam się. Kilkunastu biegaczy, z którymi biegłem jeszcze przed chwilą zostało daleko z tyłu. Nie uciekam więc, tylko gonię. Gonię Olenę. To jest motywacja do tego aby nie zwolnić. Na każdym kilometrze kontroluję swój czas. Wiem, że jestem na styk. Na 8. km próbuję przyspieszyć. Jest ciężko, ale odrobinę podkręcam tempo. Chciałbym przyspieszyć jeszcze bardziej, ale coś mnie blokuje. Mózg, który zawiaduje całym ciałem uruchamia jakieś blokady. Słyszę głos rozsądku – to jeszcze aż 2 km. „To jeszcze tylko 2 km” – krzyczę w myślach sam do siebie. Zaraz zacznie się ostatni kilometr… ostatnie tysiąc metrów. Gonię Ukrainkę, ale ona też już czuje zapach mety – wydłuża krok, przyspiesza… Robię to samo. Kolejne spojrzenie na zegarek… Chciałbym być przynajmniej 20-30 metrów z przodu, byłbym wtedy spokojny o wynik. Ale jestem tu, gdzie jestem. Ostatnie 500 metrów. Są kibice, są okrzyki, jest doping. Rozglądam się za Gosią i Erykiem, którzy mimo paskudnej dla nie-biegaczy pogody, przyjechali, żeby mi kibicować. 300 metrów do mety, widzę ich. Chciałbym przybić piątkę, ale walczę o każdą pojedynczą sekundę. Meta coraz bliżej. Patrzę na zegarek – 36:44. Czy dam radę? Zależy mi jak nigdy dotąd. Chcę tego! 36:52… Dlaczego ten czas tak szybko ucieka? Do mety jeszcze trochę. Więcej już na zegarek nie spojrzę. Robi mi się czarno przed oczami. Świat przestał istnieć. Jestem tylko ja i tych kilka metrów, które dzielą mnie od linii mety. Serce bije jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej. Tempo 2:57. Jeszcze tylko kilka kroków… Przekraczam linię mety i wpadam na Roberta Korzeniowskiego, który przybiegł tuż przede mną. To był ekstremalny wysiłek. Czuję ogromną satysfakcję i wzruszenie. Jeszcze przez chwilę słaniam się na nogach, opieram o barierki. Podchodzi do mnie kolejno 3 medyków upewniając się, czy wszystko jest ok. Jest ok. Powoli ląduję, dochodzę do siebie.

Dostaję sms z wynikiem… 37:02 brutto. Nie dostałem czasu netto. Sprawdzam na stronie z wynikami – tam też tylko brutto. Jest we mnie ogromna radość - w końcu poprawiłem życiówkę o pół minuty, ale też trochę się denerwuję, czy udało mi się zrobić to moje wymarzone 36:xx. Startowałem z 3 linii, więc czas netto na pewno będzie lepszy, ale zaczynam wątpić czy aż o 3 sekundy. Myślę, że skończy się równo na 37 minutach.

W domu sprawdzam wyniki jeszcze raz. Otwieram arkusz, w którym są też czasy netto… Boję się zjechać wzrokiem do 19 wiersza, boję się, że za chwilę zderzę się z nieprzyjemną rzeczywistością. Po dłuższej chwili odnajduję swój czas… 36:58.

Jakiś czas temu postawiłem sobie taki mój bardzo osobisty cel. Chciałem, żeby suma moich najlepszych wyników z maratonu, półmaratonu i 10 km była niższa niż 5 godzin. Taki mój projekt SUB5H. Życiówkę w maratonie nabiegałem w zeszłym roku – 2:59:12; półmaraton w tym roku pokonałem w 1:23:49, a teraz dokładam wynik z dychy. Suma: 4:59:59. Welcome to SUB5H Club. Runął ostatni mur…

Czy 36:58 nabiegałem ot tak sobie? Wstałem z kanapy stanąłem na starcie i wynik sam się zrobił? Kiedy zaczynałem biegać miałem 38 lat, ważyłem 90 kg i nie miałem żadnego biegowego doświadczenia. Prowadziłem bardzo nieregularny tryb życia, imprezowałem, nie stroniłem od alkoholu… po prostu żyłem jak większość ludzi. Pewnego dnia powiedziałem sobie: „koniec; zmieniam to” i zaczęło się: dieta, treningi, reżim, więcej treningów, większy reżim… Koniec z imprezami, bo w weekendy wypadały najtrudniejsze lub najdłuższe treningi. Koniec z alkoholem, bo niby jak zrobić mocny trening na maxa, jeżeli w głowie szumi wspomnienie dnia wczorajszego. Jeszcze więcej treningów, jeszcze większy reżim: szybciej, mocniej, dłużej… Praca? w pewnym momencie zaczęła przeszkadzać… zaczęła kraść czas, który chciałem przeznaczyć na treningi. Pieprzę to! Nie interesuje mnie kariera. Zmieniłem pracę. Znajomi, przyjaciele, rodzina? Czy byli warci mojego czasu? Nie byli. Treningi były ważniejsze. Kiedyś nurkowałem, skakałem ze spadochronem, grałem w squasha, brydża, jeździłem na nartach, łyżwach – wszystkiego po trochu. Teraz już tego nie robię (no może jeden, dwa weekendy nurkowe w roku i to wszystko). Za to - coraz więcej treningów biegowych, prawie codziennie. Do tego ćwiczenia, rozciąganie, rehabilitacja po kontuzjach, masaże... Żar leje się z nieba, temperatura 30 st. – wychodzę na trening. Zima, śnieg, -20 stopni – wychodzę na trening. Wieje, pada, ciemno – wychodzę na trening. Brakuje kilku kilometrów do zaplanowanego przebiegu tygodniowego – wychodzę na trening w środku nocy. Dzień w dzień. Bez taryfy ulgowej. Poświęcenie. Normalne życie w pewnym momencie zaczęło toczyć się obok mnie. Satysfakcja z wyników, życiówek, zawodów stała się lekarstwem na wszelkie troski.

Myślałem, że tak jest fajnie, myślałem, że ktoś to doceni, zrozumie, myślałem że ktoś powie, tak szczerze: „jestem z Ciebie dumna”. Nikt tego nie powiedział. Nikogo tak naprawdę poza mną nie obchodzi czy dychę robię w 56 czy w 36 minut. Przecież można wziąć udział w „The Color Run” przebiec 5 km w 45 min, obsypać się kolorowym proszkiem, wrzucić foty na FB i jest fajnie. Czego chcieć więcej? Na Igrzyska Olimpijskie i tak nie pojadę. Niedawno moja Przyjaciółka - taka przyjaciółka, od której oczekiwałem zrozumienia dla tego co robię, nie uznania, ale po prostu zrozumienia tego, ile musiałem w życiu poświęcić, żeby być tu gdzie jestem, wbiła grubą szpilę w moje ego. Nie imprezuję, nie upijam się, nie wracam do domu nad ranem, a wspomnieniem mojego weekendu nie jest kac, ale nabiegane kilometry, więc nie wpisuję się w jej kanon normalności. To co powiedziała o mnie i o moim życiu – zabolało… bardzo zabolało…

Czy było warto? Czy było warto poświęcić część życia w imię satysfakcji z wyników biegowych? Nie wiem. Może już przekroczyłem granicę zdrowego rozsądku… Jestem na fali, jest progres, są efekty ciężkich treningów, mam zaplanowane kolejne starty, nie mam żadnych kontuzji, biegam coraz szybciej, ale może pora powiedzieć „pass”? Nie wiem…


Poświęcenie.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


FiKa (2018-06-25,09:53): Ja jestem i to bardzo. Pamiętam jak i kiedy zaczynałeś, i to gdzie teraz jesteś, to jak podbój kosmosu. Tak trzymać. Gratuluję SUB5H! Szacun!
FiKa (2018-06-25,10:05): ... a na deser specjalnie jako wyraz zrozumienia i uznania dla wytrwałości i determinacji w realizacji PASJI, jeden z moich ulubbionych kawałków z dzieciństwa: https://www.youtube.com/watch?v=xo-1iAsqmQI
Shodan (2018-06-25,11:29): Krzychu – dzięki za miłe słowa!!!
Jarek42 (2018-06-26,16:39): Rekordy mam prawie jak Ty, no może troszeczkę lepsze. Też dużo poświęciłem, ale jest granica, której nie można przekroczyć. Jak się przekroczy, to pojawiają się kontuzje. Nie mówię o innych sprawach, bo to jest kwestia zdrowego rozsądku.
snipster (2018-08-05,10:05): Graty kosmosu ;) ja nie mam podejścia do dychy, ale to chyba kwestia zgrania wielu czynników, które mają wpływ na to i owo, oraz na trening. Odnośnie wkrętu w bieganie... ludzie bez pasji tego nie zrozumieją, tak samo jak to, że zamiast grilla w upale można sobie wyskoczyć na LongRun :)







 Ostatnio zalogowani
platat
08:51
42.195
08:14
GriszaW70
08:13
biegacz54
05:33
Grzegorz Kita
00:57
AntonAusTirol
00:05
andrzejzawada1
23:17
malkon99
23:07
witold.ludwa@op.pl
23:04
Namor 13
22:54
VaderSWDN
22:28
elglummo
22:06
mieszek12a
21:56
młodyorzech
20:44
Henryk W.
20:24
Stonechip
20:01
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |