Moja przygoda z półmaratonem była dość nietypowa, bowiem z reguły osoby zaczynające biegać sukcesywnie zwiększają dystanse zarówno na treningach jak i na zawodach. Ja zaś po przebiegnięciu kilku "dyszek" postanowiłem przebiec od razu maraton. Do niedawna w ogóle nie myślałem o półmaratonach, ponieważ uważałem je za nie w pełni wartościowe zawody. V Półmaraton Jurajski pokazał mi jak bardzo się myliłem.
Wszystko zaczęło się kiedy kilka dni po Maratonie Krakowskim postanowiłem na spokojnie przeczytać ulotki które dostałem w czasie zawodów. Jak to zwykle bywa ulotek było sporo, ale jedna szczególnie przykuła moją uwagę. Po pierwsze dlatego, że wśród uczestników którzy ukończą bieg będzie losowany samochód, a po drugie dlatego że bieg rozgrywany będzie stosunkowo blisko od mojego miejsca zamieszkania, raptem 200 kilometrów. Wtedy właśnie postanowiłem poszukać na www.maratonypolskie.pl więcej informacji o biegu. Profesjonalnie przygotowana informacja z dokładnym opisem trasy biegu i wykresem przewyższeń terenu rozbudziła moją ciekawość i zainteresowanie tymi zawodami.
Do Rudawy pojechałem z grupą znajomych (których w tym miejscu serdecznie pozdrawiam). Po przybyciu na miejsce na ok. 1.5 godziny przed startem, przeżyłem pierwsze zaskoczenie. Mimo iż wiedziałem że do biegu zgłosiło się ponad 1300 osób, nie spodziewałem się że aż tyle z nich rzeczywiście przyjedzie do Rudawy. Pomyślałem wtedy że to fenomenalne zjawisko, iż półmaraton w małej miejscowości przyciąga tylu zawodników. Moim marzeniem jest, aby w Krośnie w którym mieszkam odbyła się kiedyś taka impreza. Kolejne zaskoczenie to to, że na 1.5 godziny przed startem nie było praktycznie żadnej kolejki do biura zapisów, pomyślałem wtedy że tu wszyscy są bardziej zdyscyplinowani i zrobiło mi się wstyd, że to ja na samym końcu biegnę podpisać oświadczenie.
Na 30 minut przed startem, kiedy większość zawodników prowadziła mniej lub bardziej intensywną rozgrzewkę, ja przechadzałem się między ludźmi podziwiając okolicę i zastanawiając się nad moim pechem do pogody. Pogoda bowiem była jak dla mnie wyjątkowo niesprzyjająca. Bardzo gorąco i wietrznie. Kiedy tak beztrosko spacerowałem między zawodnikami, nagle ktoś mnie zaczepił, to był mój kolega Maciek Sąsiadek, człowiek dzięki któremu ukończyłem Maraton Krakowski. Bardzo ucieszyła mnie jego obecność na tych zawodach. Krótkie przywitanie i pada pytanie: Piotrek na ile idziemy? Odpowiedziałem bez zastanowienia że na 1.30, Maciek na to, że będzie dobrze jeśli ukończymy w dwie godziny bo tu jest ciężka trasa i dużo podbiegów.
Czas miał pokazać kto celniej obstawił wynik. Kiedy rozległ się strzał i wszyscy ruszyli przed siebie, nie czułem żadnych emocji, to dość dziwne ponieważ towarzyszą mi one zawsze podczas krótszych biegów. Pierwsze 2 km, to ciągłę omijanie innych zawodników, wtedy jeszcze czułem się silny. Jednak już pierwsze górki nieco ostudziły moje zapędy i musiałem nieznacznie zwolnić. Mniej więcej do połowy biegło mi się całkiem przyjemnie, lecz niestety później przechodziłem dziwne stany, od euforii i zadowolenia po przybicie i zdenerwowanie. Nigdy w życiu nie miałem takich zmian nastroju w tak krótkim czasie. Każdy podbieg sprawiał, że zastanawiałem się po co mi to bieganie, po co ta męka, mówiłem do siebie że to już na pewno ostatnie zawody w jakich biegnę, że będę sobie biegał tylko rekreacyjnie. Jednak kiedy dobiegałem na szczyt i zaczynała się szybka gonitwa w dół, pojawiała się radość i niezwykłe uczucie wolności.
Wtedy docierało do mnie, że jeśli ciężko na coś pracujemy wtedy sprawia nam to większą radość. Tak oto rozmyślając o trudach biegu półmaratońskiego, których kompletnie się nie spodziewałem dobiegłem do krytycznego 18 kilometra. Wtedy poczułem straszny ból w lewej łydce, ból tak silny, że łzy cisnęły się do oczu. Zacząłem się zastanawiać co się mogło stać, nagle przed oczami pojawiły mi się wszystkie artykuły poświęcone bólowi, temu że organizm wysyła w ten sposób znaki których nie można lekceważyć itp. Ale to był 18 kilometr! Nie mogłem się poddać. Kiedy powiedziałem Maćkowi że coś nie tak z moją nogą, odpowiedział mi podobnie jak podczas maratonu, dawaj dawaj już nie daleko. Rzeczywiście zagryzłem zęby i biegłem dalej...
Rys.2 - zaraz skończy się mój najdłuższy kilometr...
Po chwili zapytałem starszego człowieka stojącego przy drodze jak daleko do mety, odpowiedział że już tylko kilometr, jak się później okazało najdłuższy w moim życiu. Skoro kilometr to idę na całość przyspieszam, nawet jeśli przepłacę to kontuzją. Biegłem, biegłem, biegłem a mety jak nie było tak nie ma. Z daleka zobaczyłem jak trasa biegu ostro skręca w prawo a przy zakręcie stoi strażak zabezpieczający trasę. Zapytałem go ponownie jak daleko do mety, odpowiedział że jakiś kilometr :) Zgadnijcie drodzy Państwo co się działo po przebiegnięciu tego kilometra. Sytuacja znowu się powtórzyła, znow usłyszałem że jeszcze kilometr. Już sam nie wiedziałem gdzie jestem i kiedy w końcu będzie meta. Postanowiłem już o nic nikogo nie pytać. Ostatni etap biegłem z wielkim bólem nogi, śmiejąc się pod nosem z mojego najdłuższego kilometra w życiu:) Finisz wyglądał tak samo jak w Krakowie. Równo z Maćkiem. Razem zaczynamy, razem kończymy i udało się ponownie zakończyć z czasem 1.37.
Półmaraton Jurajski jak już wspomniałem bardzo mnie zaskoczył. Trudnością trasy, olbrzymią frekwencją, rozmachem organizacji, oraz tym, że ma najdłuuuuuuuższy kilometr trasy:)
Przy okazji chcę podziękować wszystkim współzawodnikom, organizatorom, osobom porządkowym, oraz szczególnie Andrzejowi Moskalowi z Biecza za zorganizowanie transportu i ekipy zapalonych biegaczy, oraz tradycyjnie Maćkowi Sąsiadkowi za wytrwałość i wsparcie podczas biegu.
|