Dwa lata temu straciłem wenę pisarską – autorstwo kilkadziesięciu artykułów opisujących imprezy biegowe wypłukało ze mnie świeżość pióra, tak niezbędną i pożądaną przy twórczej pracy… myślałem, że ochota na napisanie kolejnej relacji z biegu już nigdy nie powróci….
Półmaraton w Rudawie, który odbył się 11 czerwca przekonał mnie, że wszystko się w życiu może jeszcze zdarzyć :-)
Decyzję o przyjeździe do Rudawy koło Krakowa podjąłem niemal w ostatniej chwili – w piątek ustaliłem sobie weekendowe plany startowe – cel numero uno – niedzielny półmaraton Rudawa ! Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wykorzystał szansy na tranzytowe pokonanie w czasie podróży innego biegu – wystarczyło w sobotę lekko zboczyć z trasy Warszawa-Kraków aby pobiec w X Skierniewickiej Piętnastce. Bieg miły, kameralny (72 zawodników na mecie) przebiegający wokół malowniczego zalewu. Miło, szybko i przyjemnie. Szkoda tylko, że bez medali dla wszystkich… Tak więc – rozgrzewkę miałem za sobą !
W Rudawie zameldowałem się w sobotę wieczorem mając nadzieję, iż uda mi się dzięki temu uniknąć porannej weryfikacji i przewidywanych kolejek w Biurze zawodów. Niestety – odebranie numerów startowych w przeddzień biegu okazało się niemożliwe – informacja o tym podana była jasno w regulaminie, jednak gdy ktoś nie czyta…. pretensje może mieć tylko do siebie :-) Na pocieszenie otrzymałem kiełbaskę oraz niezapomnianą możliwość osobistego poznania organizatorów – w tym Andrzeja Bukowczana. Rozmowa była przesympatyczna, ale pełnię swoich możliwości erudycyjnych Andrzej pokazał na drugi dzień podczas spikerki ! Brawo :-)
Udałem się na nocleg… a raczej na poszukiwanie noclegu, gdyż ostatnim czasy bawię się w skauta, tzn wszystkie sprawy pozostawiam do rozwiązania w ostatniej chwili…. Mówiąc po ludzku – jadę na zawody nie martwiąc się ani o nocleg, ani o wpisowe, ani o zapisy :-) Wspomniane poszukiwania noclegu – zanim zakończyły się sukcesem – trwały ponad 2 godziny w czasie których przejechałem około 70 km – było fajnie ! Między innymi poznałem trasę którą na drugi dzień miałem pokonywać biegiem… zarejestrowałem iż środkowa część dystansu – tak do 15 km – jest pod górkę ! Spostrzeżenie w dużym stopniu uratowało mi nazajutrz życie…
Nocleg udało mi się znaleźć… w Trzebini, ok. 30 km od Rudawy, w przydrożnym Motelu. Pech chciał, że odbywało się w nim huczne wesele a ja nie byłem pod krawatem… Tak więc o wmieszaniu się w tłum gości nie było niestety mowy :-( Ale mogę ze spokojnym sumieniem powiedzieć, że w weselu uczestniczyłem…. Mój pokój znajdował się bezpośrednio POD SALĄ TANECZNĄ więc na zaśnięcie przed zakończeniem imprezy nie było szans :-)
Rankiem wyspany i wypoczęty, spragniony nowych przygód wyruszyłem ponownie do Rudawy… Dotarłem około godziny 9:00 i ustawiłem się karnie w kooooolejkę…. Co ja piszę, to nie była zwykła kolejka, to była KOLEJKA !!!!!
W kilku serpentynach otaczała namiot, wiła się niczym wąż wśród traw, u podnóża wzgórz, na słonecznej polanie…wirowała to w lewo, to w prawo, żyła własnym, tętniącym życiem… malownicza, kolorowa, karna i zdyscyplinowana…. Obfitowała w odcinki proste, nagłe zwroty, zawijasy…. Słowem kolejka pełną gębą :-)
Organizatorzy zmuszeni byli przesunąć start o 30 minut co pozwoliło mimo wszystko – sprawnie zapisać wszystkich zawodników, wydać numery oraz pakiety startowe.
Na starcie stanęło niemal 900 osób – ogromna liczna zważywszy na fakt, iż impreza odbywała się po raz drugi ! Większość startujących nie ukrywała, iż w Rudawie pojawili się skuszeni perspektywą losowania samochodu osobowego marki Chevrolet wśród wszystkich uczestników, którzy ukończą półmaraton. Oczywiście nie była to jedyna przewidziana nagroda – losowano kilkadziesiąt pakietów upominków, w tym telewizor oraz DVD !
Okolica startu / mety była profesjonalnie zagospodarowana. Na obszernym terenie (zielona, pachnąca łąka) wyznaczone zostały przestrzenie parkingowe, handlowo-wystawiennicze, gastronomiczne i organizacyjne. Nad wszystkim powiewał olbrzymi balon ASICS’a… jako rasowy malkontent wspomnę, że wolałbym sterowiec :-)
Start – pomijając jego wspomniane 30 minutowe przesunięcie – odbył się sprawnie i szybko… „Poszły konie po betonie, jedne z przodu inne w ogonie…” Autor tego tekstu wybrał taktykę oszczędzania sił, i biegł w bezpiecznej odległości od czołówki….
Trasa półmaratonu jak już wspomniałem była hmmm… górzysta ? To chyba dobre określenie biorąc pod uwagę fakt, że odcinki płaskie zdarzały się niezmiernie rzadko, i nigdy nie były dłuższe niż 300-metrów… Cała trasa sprowadzała się do wbiegania pod górkę, i zbiegania z niej…wbiegania pod górkę i zbiegania… wbiegania…i… zgadnijcie ? TAK, ZBIEGANIA !
Chociaż może troszkę upraszczam… poza wbieganiem i zbieganiem można było delektować się malowniczą okolicą, miejscami niczym z obrazka (chyba że biegło się w czołówce, wtedy jak wiadomo czasu na takie przyjemności brakuje) – a wszystko to w atmosferze sympatycznego upału sięgającego 30 stopni… Pierwsze 10 km umilaliśmy sobie rozmowami o tym i owym, między innymi z Marcinem Lenskim, który jednak znudzony najwidoczniej naszym towarzystwem na 11 km powiedział DO WIDZENIA i pobiegł gonić czołówkę… Na 11 km znajdował się pierwszy z dwóch naprawdę selektywnych podbiegów o interesującej stromości… nasza zwarta zdawałoby się grupa rozpadła się natychmiast na pojedyncze osoby walczące o życie…. Prawdziwa gehenna trwała do 15 km na którym nastąpił oczekiwany i wytęskniony zbieg… niestety odbiegający od naszych oczekiwań….
Jak powinien wyglądać modelowy zbieg ? Powinien być długi, prosty i pod odpowiednim, łagodnym kątem…. Nasz zbieg najwidoczniej nigdy nie słyszał o normie ISO 2001, która reguluje tego typu sprawy… był owszem – długi – ale przypominał bardziej przełom Dunajca obfitujący w liczne katarakty, lawiniska i wodospady, niż drogę na której zawodnik z przyjemnością rozprostowuje nogi i odpoczywa… Cała 3 kilometrowa wspinaczka zakończyła się półtorakilometrowym zbiegiem na złamanie karku… było miło :-)
Wyczekiwana z utęsknieniem meta zbliżała się zwolna… kolejne kilometry mijały w śpiewnym rytmie, słonko miło przypiekało, kibice klaskali, a wiejskie kury jak to kury – przebiegały pod nogami na drugą stronę ulicy…
Proszę mi wybaczyć, ale nie opowiem co działo się pomiędzy 19 a 21 km – po prostu nie pamiętam. Widziałem jakieś bajki - Bolka i Lolka, Reksia, Calineczkę, Kubusia Puchatka… słowem omamy wizualne na całego :-) Meta wydała mi się natomiast bramą, pod którą Sindbad Podróżnik wypowiada słynne słowa – sezamie otwórz się ! Oaza na rozpalonej pustyni… woda……
Wbiegając szczęśliwie na metę usłyszałem swoje imię i nazwisko wyczytywane przez Andrzeja Puchacza… Pełnomocnika PZLA ds. biegów górskich… podczas rozmowy wzbraniał się przed wiązaniem jego osoby z ukształtowaniem trasy, ale ja swoje wiem :-)
Meta zorganizowana wzorcowo – piknik rodzinny, wiele atrakcji, kiełbaski, piwo, tłumy biegaczy którzy przyjechali często wraz całymi rodzinami. Impreza trwała nawet po zakończeniu biegu – o godzinie 14:30 rozpoczęły się losowania nagród wśród zawodników z perłą na zakończenie – losowaniem wspomnianego samochodu osobowego. Trudno się więc dziwić, że wszyscy biegacze karnie czekali na to wydarzenie. Niestety… auto wylosował zawodnik z Wrocławia, co odebrałem ze zrozumiałym smutkiem :-) Tak jak i pozostali zawodnicy, którzy w momencie ogłoszenia nazwiska szczęśliwca tłumnie, niczym lawa ruszyli do samochodów…
Bogaty w przeżycia, medal, koszulkę, nowe znajomości i wspomnienia – teraz, z dystansu kilku dni mogę gorąco polecić start w przyszłorocznej imprezie – bez względu na to, czy samochód będzie do losowania, czy nie. Impreza jest naprawdę warta uwagi !
A mi cóż… pozostaje czekanie na ostatnią już pamiątkę z wyjazdu…. zdjęcie z mobilnego foto-radaru, który ustrzelił mnie na trasie Częstochowa – Katowice :-)
|