2014-05-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| No to sobie poGWINTowaliśmy! (czytano: 1951 razy)
Są takie biegi, o których niewiele można powiedzieć. Ot, był i tyle. Przebiegło się go, zaliczyło, jak często się mówi i ślad w pamięci po nim szybko ginie. No, może tylko kolejny medal przypomina nam, że wzięliśmy udział w tej imprezie. Są i takie biegi, które wzbudzają emocje, zanim jeszcze dojdą do skutki. Biegi, o których się długo pamięta i na których kolejne edycje niecierpliwie się czeka. I co ciekawe, przynajmniej w moim przypadku, im dłuższy bieg, im trudniejszy, im więcej kosztuje, tym bardziej zapada w pamięć.
GWINT, bo o nim mowa, należy z pewnością do tej drugiej grupy biegów. Cóż to takiego, ten GWINT? Dla wielu, szczególnie tych obeznanych z mechaniką, kojarzy się ze śrubkami, wkrętami itp. Dla dwustu pięćdziesięciu osób, od ostatniej soboty, kojarzył się będzie z fantastycznym przeżyciem biegowym, rozgrywanym w pięknych terenach wokół Grodziska Wielkopolskiego, Nowego Tomyśla i Wolsztyna. GWINT, to po prostu crossowy ultramaraton, rozgrywany na dwóch dystansach: 55km i 110km.
Start w GWINCIE zaplanowałem już dawno. Miał to być kolejny start treningowy, który miał mnie przygotować i pokazać, gdzie jestem w drodze do najważniejszej tegorocznej imprezy, czyli Ultramaratonu Szczecin-Kołobrzeg (151 km), w którym wystartuję już na początku czerwca. Do Wolsztyna pojechaliśmy razem z Jackiem Sikorskim, dla którego był to również sprawdzian przed tegorocznym Rzeźnikiem. Dwa tygodnie wcześniej biegaliśmy już po tych terenach podczas Maratonu w Sątopach, czyli drugiej edycji Latającego Olędra. Wiedzieliśmy więc, czego możemy się spodziewać. Wieczór i noc (krótką) spędziliśmy w wolsztyńskiej hali sportowej, znajdującej się przy tamtejszym Liceum Ogólnokształcącym. Od razu dało się zauważyć miłą obsługę, która towarzyszyła nam do końca imprezy. Każdy zawodnik mógł poczuć się ważny, a przecież o to chodzi. Odebraliśmy pakiety, chwilę porozmawialiśmy ze znajomymi, którzy także mieli wziąć udział w zawodach, przygotowaliśmy ekwipunek na jutro, jeszcze toaleta i poszliśmy spać, jak Bozia przykazała. Jacek usnął bardzo szybko. Nie dziwię się wcale, bo przez ostatnie tygodnie cierpiał na deficyt snu – prawie codziennie rano musiał obierać pakiety maturalne. Ja kręciłem się i mój sen bardziej przypominał ten zajęczy spod miedzy. Jeszcze przed planowaną pobudką – 2:00, byłem na nogach i zanim inni zaczęli się budzić, byłem już gotowy. Przed wyruszeniem na stację PKP, gdzie czekała nas przejażdżka kolejką retro prosto na start w Grodzisku Wielkopolskim, skorzystaliśmy z bardzo smacznego i pożywnego śniadania. Zanim jednak je spałaszowaliśmy, bardzo miła Pani powiedziała nam co będziemy jeść i jakie to ma właściwości. Jacek zażartował, że samym opowiadaniem już się najedliśmy. Trzeba jednak przyznać, że śniadanko było „pierwsza klasa”. Kolejnym punktem programu była przejażdżka z Wolsztyna do Grodziska kolejką retro. Rzadko się zdarza, żeby w pociągu było tak napalone. Tym razem było bardzo i to powodowało chęć skorzystania jeszcze przez chwilę z przyjemności snu. Jacek ponownie okazał się mistrzem w tym fachu. Moment i już był w objęciach Morfeusza. Mnie udało się to tylko przez moment. I nawet nie przeszkadzały twarde drewniane siedzenia. W Grodzisku przywitał nas chłodny wiatr, który bardzo kontrastował z ciepełkiem z wagonu. Tym żwawszym krokiem ruszyliśmy na start, który znajdował się na grodziskim rynku. Tam miło zostaliśmy przywitani przez miejscowe władze i organizatorów. O 4:05 ruszyliśmy na trasę.
Pierwsze kilometry prowadziły przez miasto, a potem wkroczyliśmy w ciemność lasu. I tu, zonk, zapomniałem wziąć czołówki. Jacek miał ubaw, bo razem z tą z pakietu miałem dwie. No cóż, trzeba było biec trochę „na czuja” a trochę korzystać ze światła rzucanego przez czołówki innych biegaczy. Początek trasy był wymagający. Mnóstwo podbiegów i zbiegów, do tego korzenie lub piach. Trasa przypominała nasze tereny w rezerwacie Kuźnik. Chłopaki, którzy przygotowywali się do ultramaratonu w Szczawnicy, wiedzą o czym mówię. Gdzieś na dziesiątym kilometrze kolejna niespodzianka. W oddali, na jednym z podbiegów, zauważyłem jakąś strażniczą budkę i stojących obok ludzi w mundurach. Myślałem, ze to leśnicy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to żołnierze Wehrmachtu pokazujący nam drogę. Szacuneczek, dla tych ludzi. Musieli tam przyjść jeszcze w nocy. Biegło się dobrze. Kilometry pokonywaliśmy równym tempem. Trasa była piękna i do tego profesjonalnie oznaczona. Nie można się było zgubić. Pierwszy punk kontrolno-odżywczy znajdował się na 16km. Chwilę tam zamarudziliśmy, bo Jacek potrzebował chwili odosobnienia. Jak potem powiedział, był to przełomowy moment biegu. Potem było już tylko lepiej. Przynajmniej dla niego. Po kilkuminutowym postoju ruszyliśmy dalej. Nogi pracowały, głodu nie było, tylko żołądek nie tak pracował, jak chciałem. Przeżyłem to już podczas tamtorocznego Rzeźnika. Liczyłem, że przejdzie. Odcinek do pałacyku w Porażynie, gdzie znajdował się drugi PKO, przebiegliśmy dość spokojnie. Gdzieś na 25km zjedliśmy pierwszego żela. Trzeba było w końcu dostarczyć paliwa maszynie. Znaliśmy to miejsce z latającego Olędra. Piękne okolice. Tutaj nie marudziliśmy. Łyk czegoś tam i do przodu. Kolejnych kilka kilometrów okazało się dla mnie kluczowych. Było dość szybko. Poniosło nas i gdzieś koło 31 km musiałem odpuścić. Jacek pognał dalej w swoim tempie, a ja zwolniłem. Teraz w swoim, dużo wolniejszym tempie, ruszyłem do mety. Kilometr za kilometrem. Byle do mety. Trzeci punkt odżywczy i, jak się okazało ostatni, znajdował się na 18km przed metą. Punt był fantastycznie przygotowany i prowadzony przez entuzjastycznych ludzi. Takiego zastrzyku pozytywnej energii potrzebowałem. Chwilę zamarudziłem, zjadłem kolejnego żela i ruszyłem. Zostało tylko i aż 18km. Trochę się dłużyło. Zdarzały się chwile gorsze (krótki marsz), ale tych było, na szczęście mało. W końcu zostało ostatnie pięć kilometrów i obrzeża Nowego Tomyśla. „Podkręciłem” tempo i hejże do mety! Jeszcze 3km, jeszcze 2km, jeszcze 1…. No gdzie ta meta? W końcu jest!!!!!! 5:53:28, ale nie czas tu najważniejszy. Na mecie czekali Organizatorzy z pięknym medalem i gratulacjami, czekał odpoczynek i prysznic. Czekał już Jacek, który ukończył swoje zawody w bardzo dobrej formie ponad dwadzieścia minut przede mną. Zmęczenie ale i banan na twarzy i ta radość, której doświadcza każdy, komu uda się ukończyć taki bieg!
Nie marudziliśmy jednak długo na mecie. Wrzuciliśmy coś na ząb. Udało nam się „złapać stopa” do Wolsztyna i stamtąd ruszyć do domu. W drodze, oczywiście, dominował głównie jeden temat – GWINT i inne czekające nas starty. W domu byliśmy około 15. Zamknęliśmy się więc w niecałej dobie. Całkiem nieźle.
Kilka dni minęło, a my nadal opowiadamy znajomym o wspaniałym GWINCIE. Organizacja, trasa, atmosfera, wszystko spełniło nasze potrzeby w 100%. Za rok chętnie tam wrócimy, ale tym razem zapewne zmierzymy się z pełną trasą, czyli całym studziesięciokilometrowym GWINTEM! Tymczasem jednak już myślami jestem na trasie ze Szczecina do Kołobrzegu. A to już za trzy tygodnie…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |