2019-07-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| duch gór (czytano: 1649 razy)
Czekam od ponad roku, żeby napisać coś o starcie w jakiś zawodach... no ale nihuhu.
Czuję się jak pieseł, który wskoczył na jakąś łąkę i tylko patrzy jak rzepy przyczepiają się do jego nóg z każdym krokiem.
Tak mniej więcej jest z drobnymi przebłyskami z moim bieganiem ostatnio. Sprawa jest mocno skomplikowana i jest jak z tym powiedzeniem:
"każdy kij ma dwa końce, no chyba, że jest to proca - proca ma trzy"
Kolejne lato i kolejny problem z niską Hemo, Żelazem i Ferrytyną. Kiedyś sprawę załatwiały witaminki Geriavita, ale chyba już nie działają, czasem mam wręcz wrażenie, że nawet przeszkadzają. Stałem się chyba wrażliwy na stres w pracy, brak snu, brak/nadmiar ciastek i jeszcze parę rzeczy by się znalazło czego mi brakuje. Ostatnio przeszkadzało mi chyba wszystko.
Ciężko to nawet zobrazować, bo kiedy się biegnie wolniej, niż rozgrzewka na zawodach, mając przy tym tętno na poziomie szybkiego marszu, jednocześnie nie mogąc przyspieszyć na dłuższym odcinku, bo odcina zasoby i wrażenia artystyczne są jakby się pokonywało jakieś pięćdziesiąte piętro w końcówce maratonu, to jest to tylko namiastka.
Ostatnio naszły mnie nawet dosyć drastyczne myśli, że może jestem już wyjechany, jak jakaś stara wiertarka Pana Zenka. Tempem konwersacyjnym mogę wszystko cały dzień - rowerować, chodzić, kopać ogródek, pukać młotkiem w ścianie, oglądać tv... a nie, tego nie mogę cały dzień bo mnie plery bolą od leżenia.
Z drugiej strony przecież nie jestem emerytem! no helouł! Nie biegam od dziecka, nie tyram w kamieniołomach, więc czym mam być wyjechany?
Zrobiłem któryś to już w historii rachunek sumienia. Obiecałem sobie mniej żreć ciastek, szczególnie na wieczór. Więcej się wysypiać, mniej się wk..wiać, więcej uśmiechać do ludzi (dziwnie reagują), no i jeszcze więcej żreć owoców. Próbuję nowe tablety z żelazem, spróbowałem już jedną kurację probiotykami i od dzisiaj przeprosiłem się, znowu, ze spiruliną (o smaku i zapachu morskiego mułu :)) dodawaną do jogurtu.
W międzyczasie zbliżał się urlop pod koniec czerwca i stwierdziłem, że z racji mizernych ofert Last Minute... oraz zajefajnych prognoz - wyskoczę w "a może rzucić to wszystko i spierniczyć w... Karkonosze". Spontan. Spontany myślowe są najlepsze!
Nie chciałem nocować w mieście, więc w piątek obdzwoniłem Szrenicę, ale że się przez siedemnaście razy nie mogłem dodzwonić... skierowałem mój fon na Halę Szrenicką i bum - pierwszy tel i załatwiona miejscówa. Wyjazd pociągiem o 4 rano w niedzielę, w pół do 10 w Szklarskiej.
Pojechałem bardzo fajnie spakowany - dwie pary krótkich spodenek, boxerki, trzy pary skarpetek, trzy koszulki, długi cienki rękaw, szczoteczka do zębów z pastą, krople do oczu, okulary lansersko-przeciwsłoneczne (hoho, z polaryzacją, żeby nie było :p), czapka z daszkiem. No i do tego ze trzy batony proteinowo-energetyczne na bazie jakiś tam owoców i innej chemii, tablety iso do rozpuszczania w wodzie, ale okropne i jedynie były jako balast. Wziąłem też reklamówkę, w której myślałem, że mam klapki... ale nie, nie było ich tam. Do tego żel myjący nadający się do mycia "ciała, głowy, nóg, klejnotów, prania ciuchów". To wszystko :)
aaaa nie, jeszcze jedna butelka 0.5 wody i 0.7 izotonika, oraz dwie bułki-kanapki na drogę, oraz kwadratowe dwie czeko z orzechami, jakby przypiliło po drodze i zachciało się słodkości :)
Żeby nie było - wziąłem jedne buciory z sobą, a właściwie na sobie - wygodne Pegasusy - tak, tak, asfaltowe :) ale jechałem tam z myślą tylko i wyłącznie o chodzeniu - żadnego biegania czy podobnych, poza tym prześledziłem prognozy i stwierdziłem, że nie ma sensu się katować ciężkimi i sztywnymi Salomonami.
Miała być fajna pogoda - czego chcieć więcej. Zainstalowałem nawet jakąś apkę w fonie "mapy-turystyczne" ze szlakami, żeby się nie zagubić z moim spontanicznym podejściem do sprawy i tyle. Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda.... heeeej :)
Plan... planu nie było - chociaż był malutki - w jakiś dzień wybrać się na Śnieżkę, ale że z racji odległości od Hali Szrenickiej (22km w jedną stronę) postanowiłem jadąc tam się mocno nad tym planem zastanowić w zależności od pogody i mojego stanu.
To było niejako wymysłem tego, co biegacze robią w urodziny - czyli biegają coś w okolicach tego, ile im akurat nastukało. Mi w tym roku wyszło 42 wiosen.
W urodzinki nie mogłem biegać tyle z racji problemów, więc postanowiłem wykręcić coś w okolicach 42km chodem w któryś dzień.
Nałaziłem się sporo już pierwszego dnia, co się okazało fajną rozgrzewką i stwierdziłem, że ten duch gór, ta fantastico pogoda, i ogólna ucieczka od wszystkiego chyba dobrze mi zrobiły.
W poniedziałek wybrałem się "a, co tam, jakoś to będzie" marszem na Śnieżkę i powrót prawie tą samą drogą. Bez spiny, ze śniadankiem w schronisku, potem Sernikiem na Szrenicy... bo umówmy się, mają tam najlepsiejszy sernik w Polsce! albo jakoś TOP3 serników zjedzonych w ostatnich trzech latach (dawniej moja pamięć nie sięga) :)
W zasadzie na Szrenicy po dwóch dniach już mnie znali, bo bywałem tam zawsze na sernik z rana, oraz jak wracałem na Halę, również albo na Sernik, albo Murzynka, albo coś jeszcze w postaci zimnej cieczy i ciepłego kotleta, czy tam naleśników z jagodami.
Zrobiłem wyjątek z moim ograniczaniem słodkości na ten wyjazd, z racji przepalanych godzin i kilometrów... na wodzie i kotletach bym długo nie pociągnął... poza tym heloułłł urlop, wakacje ;)
Jak byłem dzieciakiem to w wakacje można było zdecydowanie więcej - przecież nie chodziło się od razu spać po dobranocce... ;)
Wracając do chodzenia.
Śnieżka... a tak, trasa fajna, piękna i przyjemna, poza paroma klamotami, ale kilometry to się jednak zupełnie inaczej dłużą w górach podczas chodzenia, niż podczas biegania na nizinach, ale i tak powyżej 5 na godzinę wychodziło.
Kiedy minąłem zawalidrogi na ostatnim podejściu pod Śnieżkę i znalazłem się na tym, niezdobytym wcześniej szczycie... no fajnie. Widoczki przednie. Prawie bezchmurnie, w zasadzie bezwietrznie, lampa na maxa. Jeju... było przezajefajniościowato. Wyczytałem na jakiejś tam tablicy, że jest to najzimniejszy i nieprzyjazny teren w Polandii, gdzie nie wieje tylko 5-6 dni w roku. W ten dzień to był ten jeden z tych dni właśnie... cudo.
Było tak smerfnie, że nie chciałem się stamtąd zwijać. Obniuchałem każdy kamień i napatrzyłem się w każdą możliwą stronę z tej Śnieżki.
Fakt, królewna tamtejszej okolicy jest tylko jedna!
W drodze powrotnej zaliczyłem jeszcze ciekawe podejście na Wielki Szyszak - tak, wiem, komuś, kto tam nie był nic nie mówią te nazwy, bo mi również nic nie mówią nazwy jak ktoś rzuca hasłami gdzie to był w Tatrach, czy tam Bieszczadach, czy innych, ale to takie fajne, kamieniste wzniesienie na 1500ileś tam, z ułożonymi w wielki stos wielkimi kamieniami. Zabawna sprawa :)
Wielki Szyszak jest obok Śnieżnych Kotłów - takie miejsce, gdzie zawsze wieje, jest fajne urwisko i widoczki na dolinę, oraz stoi stacja nadawcza TV z antenami.
Kiedy wróciłem na Halę miałem nachodzone 45km. Niezły wynik jak na anemika ;)
miałem obawy o ten dystans, ale chyba wyłącznie z racji respektu do pagórków i gór, bo przełazić tego dnia mogłem zdecydowanie więcej, no ale bez spiny tak fajnie się je sernik, podziwia widoczki i te de, że w sumie było klawo. W końcu to urlop, ładowanie baterii, a nie żaden "obóz", "treningi", czy bieganie jak królik za marchewą.
Po powrocie stwierdziłem jednak, że z racji, iż nie wziąłem żadnego kremu do opalania z filtrem... następny dzień czeka mnie wycieczka w dół. Kupiłem oczywiście tylko do opalania, bez pomadki do ust czy nivei, więc kolejne dni to była walka z lekkim poparzeniem, ale nie było w sumie tak źle. Skóra mi schodzi z nóg do dzisiaj (minął tydzień ponad), luz ;)))
Pozwiedzałem sporo od niedzieli do niedzieli.
Chodziłem w krótkich spodenkach, krótkiej koszulce, z plecakiem w którym mieści się butelka 0.7, krem, krople do oczu, baton i klucz od pokoju :) jednego dnia tylko założyłem ten cienki długi rękaw i to chyba wyłącznie na godzinę, bo było 13C i wiało (naszły jakieś chmury w nocy), ale po kilku godzinach nie było po nich śladu i znowu gościła fajna lampa ;)
Każdego dnia pokonywałem różne szlaki, różne kierunki, głównie jednak po czeskiej stronie, która jest zdecydowanie inna od tej polskiej. Przemierzałem ciekawe ścieżki, gdzieś w środku lasu, gdzie nagle mijałem kapliczkę z 1822 roku, albo jakiś średniej wielkości wodospad wokół którego ludzie moczą sobie nóżki, a młodzież nawet wciska się pod wodospad jak na filmach. Mijałem też zupełne ciekawostki w postaci... bunkrów, czego się zupełnie nie spodziewałem. Były też miejsca dziwne, jak kamienista ścieżka wokół której huczało od much i podobnych, jakby w tamtym miejscu był jakiś cmentarz z filmów grozy. Były pola traw i bez traw.
Zapadł mi jednak w pamięci jeden widok, chociaż nie tylko, ale...
Kiedy w 2000 roku pojechałem we francuskie Alpy - La Plagne - na narty, ujrzałem nową definicję Gór. Dojeżdżało się i dojechać nie można było, te masywy były coraz większe, jak jakiś potwór, który wyłania się... a za nim kolejny - jeszcze większy.
Potem wjazd serpetynami znanymi chociażby z niejakim Bondem i Goldfingerem. Szok i wow - razem.
Porównując to do dojazdu w polskie góry, gdzie fik i już... no trochę cienko, jak w chińskich trampkach.
Epofinezja opadu szczęki była po wjechaniu pierwszego dnia którąś gondolą z rzędu na jakiś lodowiec - po wydostaniu się i rzuceniu kątem oka dookoła... ujrzałem nieskończoność gór, górek, masywów - po horyzont, kierva, po horyzont w każdą stronę.
Nie byłem zdolny wydusić żadnego słowa w stylu "Wonderfull, psia mać" - a jedyne co nie miało końca to właśnie - UOOOOOOO i chwilowy stan zawieszenia mózgownicy. Nawet "kutfa", czy "ojaciepierydolęęę"... moje zwoje były zalewane spamem endorfin wizualnych, coś jak widok zdejmowanego stanika i stringów z kobiety przed pierwszym sexem :)
Anyway... ten widok pamiętam do dziś.
Po powrocie widok polskich gór był niczym widok pagórków i takoważ była definicja - po Alpach skala fajniowatości polskich gór uległa zcałkowaniu do minus exp w pierwiastku i przez spory kawał czasu była jedynie w stopniu "MEH, no i?".
Z biegiem lat jednak dorosłem i pewne rzeczy inaczej pojmuje. Kiedyś zawsze natenczas się zastanawiałem przejeżdżając np. przez Niemcy, czy inne podobne landy, jak lokalesi potrafią rekultywować i użyźniać finezyjnością i otoczkowatością każdy kawałek ziemi, który jest inny od otaczającego mikroświata lokalnego. Każda górka, pagórek, fałdka, czy wybryk natury jest głaskany legendami i przyozdabiany np. jakąś wieżą z cegieł.
Każda taka pierdółka odbija się w pamięci, lub nie.
Mam na to swoją definicję - rysy - które zbieramy. Są plusy dodatnie i plusy ujemne, tak na analogię, jednak te rysy zostają... jedne mniej, inne bardziej. Są miłe i przykre, zmieniające całe życie i takie wywołujące miły uśmiech w kąciku ust. Widok z lodowca w Alpach, czy fruwającego stanika jest jednym z przyjemniejszych - żeby nikt nie miał wątpliwości co jest czym ;)
Urzekła mnie rysa - obraz, który chwycił mnie w tamtym lokalesowym klimacie wtenczas, kiedy miałem już sporo km w nogach, słońce oślepiało mnie z lewej strony, ale ten widok, który dotarł do moich kącików oczu...
Lubię w górach, fałdkach, czy pagórkach ten widok, kiedy nakłada się kilka warstw i wymiarów, widać nachodzące się mini pasma, każde różne, a zarazem podobne, ciągnące się po horyzont i zalewające wyjątkową, ale skromną fajniościa - nie dla każdego i nie zawsze w tym samym momencie. To jest moment, magia chwili i miejsca.
Życie jest lotne jak lotka, jak ulotka na wietrze, a każda rysa zostaje, jak jest zauważona, złapana. Czasem się tego nie zauważa, gdzieś coś przelatuje obok, a czasem jest, zostaje ryska.
Grunt to zbierać same miłe ryski.
Stałem wtedy i wpatrywałem się w siną dal, czułem tą małą ryskę, która mi się właśnie odciska w pamięci... słońce prażyło jak na prerii, ptasiory gdzieś tam sobie latały nieopodal. Tyle się działo, a zarazem nic się nie działo. Romantyzm wtedy miałem +1000.
Widoki w górach mają zdecydowanie coś w sobie i nie wiem jak mogłem kiedyś myśleć, że góry wyłącznie są fajne w zimie, kiedy się jeździ po nich na nartach. Chyba musiałem dorosnąć do tego, żeby inaczej na to wszystko spojrzeć.
Tydzień minął mega szybko. Nawet nie wiem kiedy a była już kolejna niedziela i czas powrotu.
Urlopik, luźny, bez spiny, ładowanie baterii... 248km schodzone, 46.5h, +9500m - szczerze, to nawet nie wiem kiedy i jak. Samo się schodziło...
Dla ciekawskich trasy z zegarka wgrane mam na Endo/Stravie/Garminie, bo żeby wszystkie opisać można by tu zalać piętnaście stron :)
nie wiem, czy połowę schodziłem tego, co jest po czeskiej stronie, ale zdecydowanie warto tam się "karnąć", nie tylko po sztrudel, smażny syr, czy pizotonik, ale dla widoczków... kiedy nie ma chmur jest tam jak w bajce, łagodnej bajce.
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2019-07-09,09:18): jak zwykle, pióro mistrzowskie :) i do tego coraz bardziej romantyczny Snipi :) snipster (2019-07-09,10:18): romantyzm mi się włącza zawsze, jak są fajne okoliczności przyrody ;) obserwowanie zachodu słońca w górach jest przepyszne i nie tylko fajny jest moment, kiedy słońce się chowa za horyzontem, ale dłuższą chwilę później niebo zmienia się jak w kalejdoskopie. Miło też się obserwowało takie niespotykane motywy, jak na przykład Historia Przesieki na starych fotografiach, której w ogóle bym nie zauważył... gdybym nie zatrzymał się i nie wstąpił do pewnego dworku w Przesiece, gdzie był sklep. Okazało się, że na murach tego dworku od wewnątrz jest przefajna historia wywieszona na trzech tablicach - szkoda, że nie widać tego z zewnątrz, bo łatwo przeoczyć, a naprawdę fajnie się porównuje to, co było za niemca, do obecnego stanu. Takich kwiatków lokalnych tam jest zdecydowanie więcej, niż tylko suche góry, które widać z daleka - jakaś Śnieżka, Szrenica, Łabski Szczyt. Zagłębiając się w każdy mini-rejon odkrywa się coś fajnego, czasem przez przypadek. Okolice Harrachova to sporo ścieżek do jazdy na rowerze, zresztą jak większość ścieżek po czeskiej stronie. Fajne są lasy wokół Spindlerovego Mlyna. Dużo jeszcze chciałbym tam kiedyś zwiedzić, ale Schronisko już bym musiał mieć zdecydowanie bliżej, bo z Hali jest po prostu za daleko, a nie można dzień w dzień trzaskać po 45-50km ;) Nakręciłem się tym wyjazdem i fajnie się to wszystko złożyło głównie za sprawą pogody - o to chodzi, żeby wracać z każdej wyprawy z naładowanymi bateriami ;) aspirka (2019-07-11,15:07): Uwielbiam takie klimaty, rozmarzyłam się, chyba też gdzieś ucieknę... snipster (2019-07-12,09:06): warto czasem uciekać :)
|