2012-11-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| upadek (czytano: 3690 razy)
Tak, uważam, że poziom sportowy przeciętnego, polskiego, biegacza amatora startującego w zawodach jest dołująco lichy. I dodam, że wydaje mi się, iż nieustannie słabnie, a dokładniej mówiąc, dynamicznie maleje wraz ze wzrostem popularności samego biegania. Tendencja jest coraz wyraźniejsza: zdeklarowany biegacz amator decyduje się na bardzo częste, nierzadko cotygodniowe starty, traktując je głównie, jako specyficzną i modną formę rozrywki, a w szczególności, jako okazje do spotkań towarzyskich. Oczywistym jest, że taki często startujący biegacz, no taki - trzeba to powiedzieć na głos- zawodnik, bierze udział w tych wielu imprezach biegowych również z innych - czasem niesprecyzowanych, a jeszcze częściej błahych – powodów, głównie kolekcjonerskich i statystycznych, jak sądzę, a w ostatniej kolejności skupia się na swoich wynikach sportowych i rywalizacji. Chyba, że dotyczy to ilości samych startów, kilometrów w startach czy ilości pamiątek ze startów. W takim układzie o trenowaniu, czyli konsekwentnym i zdecydowanym podnoszeniu swojej wydolności praktycznie nie ma mowy.
Nie, nie chcę tu na ten temat ględzić. Chcę tylko powiedzieć, że robię wszystko, by do tego grona ludzi się nie zaliczać.
Tak, ta jesień, w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich nie była dla mnie udana. „Nie była dla mnie udana” to dość lekkie i ogólnikowe określenie tego, co w istocie się działo. W sensie biegowym oczywiście…choć po chwili zastanowienia muszę dodać, że w każdym innym również. No ale, rozważając tylko kwestie odpowiednie dla tego miejsca, docieramy do momentu, w którym kłócę się, i to po zaledwie kilku minutach znajomości, z grupką biegaczy przebierających się po (koleżeńskim!) Maratonie Trzebnickim. Mój upadek tego dnia sięga dna. Kończę ten maraton wybitnie zmęczony, atakowany kurczami mięśni obu nóg, pogięty i utykający w grymasie bólu. Tak właśnie docieram na metę. Jestem upokorzony. Jestem upodlony i zły.
Siedzę na podłodze szatni, ściągam mokre ciuchy i na głos zaczynam analizować powód tej klęski. Tam klęski – masakry, bo jakkolwiek słaba połówka w Zielonej Górze (1:26) była tylko testem, cieniutki maraton w Poznaniu (3:08) być może wypadkową kilku zaniedbań i złych splotów losu, to w Trzebnicy (3:25) walnąłem z hukiem w ścianę przy spacerowym i ostrożnym tempie na jakieś 3:12 – 3:14. W efekcie musiałem się wesprzeć paroma odcinkami spacerku (tfu!), żeby w ogóle dotrzeć do mety. No i tak siedzę i biadolę, że tyle roboty i kupa. I, że już jestem zdezorientowany tą moją sytuacją i zaczynam się czuć lekko bezsilny. A tu mi nagle, ktoś zza pleców niespodziewanie wyjeżdża jednym z tych super popularnych haseł, a które działają na mnie jak płachta na byka. I pada po kolei: przetrenowanie, przemęczenie, odpoczynek, regeneracja. No to się wkurwiłem – jasna sprawa – jeszcze bardziej niż byłem i poleciałem wiązanką z otwartej kopary, ale tak dosadnie, z pełną emocją. Nie ma sensu przytaczać treści. Generalnie wstyd.
HASŁO
Nie da się za dużo trenować
TEORIA
Teoria (moja teoria) jest prosta: człowiek jest jak piesek, może się wszystkiego nauczyć i do wszystkiego przywyknie. Im więcej włożysz w to pracy, tym lepszy i szybszy będzie efekt. W przełożeniu: skoro organizm ludzki jest w stanie zaadaptować się np. do ciężkiej, żmudnej, codziennej pracy fizycznej w niekorzystnych warunkach; do wciągania w płuca 20, 30 a nawet 40 razy dziennie chmury pełnej trujących związków chemicznych; niedożywienia lub jedzenia trucizn; picia sfermentowanych paskudztw wyniszczających bebechy itepe to niby dlaczego ma się nie przyzwyczaić do codziennego (niby w końcu zdrowego) pokonywania kilku czy kilkunastu kilometrów? Oczywiście, że się zaadaptuje, przecież nie ma wyjścia. Wystarczy spojrzeć na szkolenie żołnierzy elitarnych jednostek – oni są dosłownie zadręczani, torturowani fizycznie i psychicznie treningiem. Zapieprzają non stop na wszelkie możliwe sposoby, nie dośpią, nie dojedzą, a słowa odpoczynek czy regeneracja chyba nie ma w ich słowniku. I co rosną twardziele? No chyba nie ma co do tego wątpliwości.
Jasne, że z naszego punktu widzenia, kluczową sprawą w tej dywagacji jest rozwój biegowy. Czyli…
HASŁO 2
Nie da się za dużo trenować, można tylko trenować niewłaściwie
TEORIA 2
Hmm…chyba nie mam teorii, bo nie ma jednoznacznie skutecznych i właściwych rozwiązań tego zagadnienia. Jeden biega mało i szybko, i robi wyniki, inny dużo i wolno, i też robi wyniki, a jeszcze inny biega i mało i wolno lub i dużo i szybko…i efekt jest ten sam. Wiadomo, że w przypadku maratonu trzeba dla bezpieczeństwa zrobić jakiś większy, zazwyczaj dość precyzyjnie określony w literaturze kilometraż i urozmaicić go o długie wybiegania i specjalne jednostki siłowe, szybkościowe, wytrzymałościowe itede. Różne szkoły, różne nazwy, ale generalnie wszędzie to samo. Ale gwarancji nie ma. Piszą, że trzeba też odpoczywać – i to jasne – nie jestem matołem i wiem, że trzeba. I robię to – kiedy tylko mogę wyciągam girki do góry i bezmyślnie gapię się w TV obżerając kombinacją wartościowych i naturalnych białek i węglowodanów. No i śpię te kilka godzin dziennie. Raz mniej, raz więcej – wiadomo. A jak na moje gusta 24h to zajebiście długi okres na regenerację, w końcu jestem względnie zdrowym i młodym facetem.
No więc chuj mnie strzela i drę się na tych gości w tej szatni, że to nie kwestia odpoczynku a prawdopodobnie błędów w moim treningu i/lub cholernego katowania wódy, które to z pełną pasją czynię – tego dokładnie jeszcze nie wiem, bo 15 minut wcześniej dopiero doczłapałem do mety. Już nie tyle byłem zły na to, że analizuje mnie ktoś, kto gówno o mnie wie, tylko, że znów na zawołanie pojawia się hasło „przetrenowanie”. Normalnie w życiu mówi się, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o kasę, a w bieganiu: jak coś nie tak, to na bank przetrenowanie. Przetrenowanie, regeneracja - takie hasła wytrychy. W ustach wytrawnych maratończyków musi brzmieć jak prawdziwa mądrość. Może i na nowicjuszy działa. Wybałuszają te swoje zmęczone oczęta cieląt, słuchając porad doświadczonych maratończyków i później odpuszczają treningi na rzecz nie-wiadomo-jak-kurwa-częstego-i-długiego-odpoczynku-i-dodatkowo-kurwa-zupełnie-nie-wiadomo-po-jak-cieniutkim-kurwa-bodźcu. Efekt – 3:30 w maratonie to ostatnio niezwykła bariera, z którą trzeba walczyć przez jakieś 5 sezonów. Bardzo wygodne, bo asekuracyjne podejście.
Więc jak z tym przetrenowaniem? Zaglądam do listy głównych oznak tegoż mitycznego stanu organizmu. Jeden – wstręt do treningów. No ni chu chu! Nie u mnie. Gdybym tylko mógł, o czym wręcz marzę, trenowałbym i dwa razy dziennie. I nie dość, że nie mogę się doczekać kolejnego treningu, to najbardziej lubię te szybkie, kiedy coś się dzieje. Na te czekam z wypiekami na twarzy, jak pięciolatek na św. Mikołaja. Dwa – osłabienie, trzy – bezsenność i inne takie. Gówno, nic do mnie nie pasuje. I dlatego się kłóciłem. Chyba lepiej wiem czy mam pałera czy nie.
Co zatem poszło nie tak? Tak czy inaczej, wychodzi, że jednak trening. I to dziwne, bo na zeszłą jesień było kopyto, na tę wiosnę też, a przecież robiłem teraz w większości to samo, w sensie treningu, tylko ciut więcej i siłą rzeczy z deka szybciej. I na tych cholernych treningach był przecież ciągły postęp – nawet poprawiłem te swoje tzw. życiówki: na 1km, 3km, 5km i 10km. Tak, wszystko podczas rozmaitych sesji treningowych (!!!), bo na takich dystansach to ja nie startowałem od przynajmniej dwóch lat. A! No i dwa, trzy razy obijałem się w okolicy 1:30 na dystansie półmaratonu podczas treningowych biegów tempowych! Tej jesieni kopyto zapowiadało się zajebiste. Miałem dwa, może trzy słabsze treningi, które mogłyby świadczyć o tym, że jeden dzień luzu więcej, to może i faktycznie by się przydał. Dwa, góra trzy!
Cóż, jedyną więc rzeczą jaką prawdopodobnie spartoliłem to tempo lekkich, spokojnych treningów, a zwłaszcza długich wybiegań. Nie lubię ich robić i tempo zazwyczaj podaczas tych jednostek miałem zdecydowanie za szybkie (w tym roku nabiegałem we wszystkich treningach w sumie 3800km i mam średnią z tego dystansu = 4:58/km). I tego nie jestem w stanie przeskoczyć – jak mam biegać 5:20/km, skoro 4:50 biegnie mi się lekko i umieram z nudów? Mogę co najwyżej spróbować, ale wątpię czy dam radę stosować.
Jeżeli sukces i wymarzoną poprawę wyników dawałoby mi bieganie tylko 3 treningów w tygodniu lub bieganie wyłącznie w tempie 5:20/km to ja bym z tego zrezygnował. Bo ja mam frajdę z CODZIENNEGO, UROZMAICONEGO i przede wszystkim SZYBKIEGO biegania. Jeśli mam zostać zatem wyłącznie mistrzem treningu, to niech tak będzie.
No i co jeszcze? No tak, za dużo chlania, to pewne. Nie bardzo też wiem, czy umiem coś z tym zrobić. Lubię pić w stopniu podobnym do tego, w jakim lubię biegać. Zawsze bez ściemy powtarzam, że gdybym nie biegał, już pewnie dawno byłbym zachlanym żulem gdzieś na dworcu czy pod mostem. Z drugiej strony gdybym nie pił, to pewnie strzeliłbym sobie w łeb.
Tyle, że do tej pory to jakoś działało. I piłem na umór i trenowałem na zabój. Były efekty, czasem nadspodziewanie dobre i dopiero teraz się usrało. Dwie rzeczy przychodzą mi jeszcze do głowy. Jedna jest lekko buddyjska, taka nieco harcerska - iż niby nie żyję ze sobą w zgodzie. Innymi słowy: nie mam spokoju wewnętrznego, brakuje pewności siebie i tego mojego olewacko-cynicznego spojrzenia na świat a głowa nie dostarcza odpowiedniego luzu ciału. Może i coś w tym jest - bo spróbujcie pomieszkać będąc rodowitym Wrocławianinem w wariatkowie (czytaj Warszawie)…i pracować jako wolny strzelec…
Jest jeszcze jedna możliwość. Jaka? Dawno nie robiłem badań. A jak ostatnio robiłem, to wyszło coś do bani z płytkami krwi. Było to na tyle poważne, że zakreślono mi to czerwonym długopisem. Co mogło być przyczyną niezbyt dobrych wyników? Jakoś – jak każdy facet – nie mam okazji sprawdzić. W końcu jesteśmy zdrowi dopóki nie dowiemy się, że jest inaczej.
To chyba … pójdę już na ten trening, a nawet spróbuję potruchtać po 5:20/km.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |