2018-11-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 10 i pół tygodnia odkurzacza (czytano: 1857 razy)
Matrix has you...
żyłem niczym w Matrixie, błądziłem i szukałem, a w zasadzie... to czekałem i tupałem nóżką.
Przymusowe przerwy od biegania były do tej pory dość cholernie bolesne. Za każdym razem czułem, jakby mi ktoś zabierał ulubioną zabawkę, a może i nawet cząstkę mnie. Każda kontuzja jest mini wypadkiem, w którym najgorsze jest zdanie sobie sprawy, że pewne rzeczy się zmieniły w sposób nagły, co jest szokiem.
Nie to jest coś, jak np. kac po Świętach, na który można się przygotować mentalnie i sobie pobiadolić na luźnej łydce, tylko de facto zderzenie ze ścianą.
Dziesięć i pół tygodnia temu, kiedy wróciłem do chaty z fakapem z tyłu kostki nagle zdałem sobie sprawę, że nie złapałem katarku, nie nabiłem siniaka, nie zadrapałem sobie łokcia, tylko kurde balans... coś, w coś niepokojącego wpadłem.
Nie rozpaczałem jednak jak siny bóbr, spłynęło to po mnie, bo... w zasadzie nie pierwszyzna, no i nie z takich lejów po bombach się wychodziło w życiu.
Postanowiłem przyjąć to na klatę, chociaż jak to być w normalnym stanie, kiedy nie można biegać?
Bruce Lee mawiał, że będzie się cierpieć, jeśli się będzie emocjonalnie reagować na wszystko, co jest smutne dla siebie. Prawdziwą siłą jest usiąść z tyłu i obserwowanie wszystkiego z logiką. Jeśli słowa będą mogły nas kontrolować, to wszystko inne również. Trzeba odetchnąć i pozwolić sprawom przeminąć.
Ma to swoje przełożenie nie tylko na coś, co nas obraża, czy porusza, ale i sytuację nas dotyczące.
Wziąłem oddech (tak, też przy okazji rzuciłem paroma k...mi pod nosem) i stwierdziłem, że i tak już nic nie zmienię.
Kolejne dni to gehenna, bo jak inaczej? :)
Człowiek wychodzi do pracy i nagle zauważa, że ktoś z oddali gdzieś biegnie, ktoś do pracy zaiwania na rowerze, ktoś sobie podlatuje na pasach na autobus.
Po wyjściu z pracy nie inaczej - wszyscy wokół jak na zawołanie są aktywni. Znajomi w pracy się pytają gdzie to ostatnio biegałem. Znajomi spotkani po drodze podpytują, czy jadę na maraton, albo gdzieś tam na dychę.
Chciałem uciec od tego wszystkiego, ale gdzie i jak, jak się można co najwyżej kuśtykać? no nihuhu...
Pierwsze dni to domaganie się przez przyzwyczajony umysł jakiegoś ruchu.
Okay, jakieś pompki, brzuszki, deski, no ale ile można?
Wziąłem się za wykarczowanie ogródka przed chatą po starym drzewie, jakiś kwiatach, co rosły jak dzikie lamparty bez żadnej kontroli, trawa co rosła i nie rosła, jakieś krzaki i ogólnie rozpierducha, co zawsze mnie przerażała jak na nią patrzyłem i myślałem... "kiedyś zrobię z tym porządek".
No i naszło mnie!
Łopata, piła, sekatory... wióry latały, kurzyło się nieźle, a pot lał się po pośladach i nie tylko. To było kilka dni walki - ale nie poddałem się. Przekopałem wszystko w te i we w te, do zera. Piasek w zębach czułem przez kilka dni zarówno podczas kolacji, jak i śniadania. Wyrównałem wszystko, posiałem trawę i susza. Nawet deszcz mnie olał i nie padał mimo prognoz.
Dobra, ale co dalej? czas mijał, dni się wlekły, nuda ciągnęła się niczym stara guma z majtek w przedszkolu.
Nagle nie wiedziałem co z ryjem zrobić po powrocie z pracy...
Wyskoczyłem na saunę, na której dawno nie byłem... i nawet tam, mimo pustek mnie skojarzono, że "oo i biegacz się też smaży tu".
Nawet na saunie nie mogłem uciec od świadomości biegania, a właściwie nie-biegania.
Brak endorfin był cholerny. W międzyczasie pałaszowałem słodycze wszelakiej formy i treści. Raz się ograniczałem, ale wystarczyło się przejść tu i tam, żeby po powrocie, jak po jakimś długim wybieganiu, wciągnąć całą pakę biszkoptów, albo babki piaskowej, albo tartaletki, lub czegokolwiek innego, czego cukiernie by nie wymyśliły.
Wyrzuty sumienia miałem przeogromne z tego powodu. Nie chciałem w tydzień zamienić się w pączka, ale z drugiej strony momentami czułem się, jak zakładnik samego siebie... nie, tak żyć nie można. Nie jestem przecież ascetą :P
Po paru tygodniach nieśmiało wskakiwałem na rower. Delikatnie to tu, to tam. Przyczep achillesa praktycznie nieodczuwalny był na rowerze. W sumie fajnie, ale z drugiej strony... ból tyłka, czasem i plerów przy czymś dłuższym przypominał mi, że rower to miłość taka trochę platoniczna, ale i bolesna.
Endorfiny nie te, ale zawsze to coś.
Powroty po rowerze były niebezpieczne i to bardzo. Były wręcz niczym księżyc dla Wilkołaka. Każde wyjście na rower kończyło się zjawiskiem odkurzacza. Nie było takiej ilości słodyczy, których nie dałbym rady zjeść po rowerze - i to w sposób prawie niekontrolowany.
Moje ciało i umysł były tak rozregulowane, że sam już nie wiedziałem o co kaman. Nadal jednak czekałem.
W międzyczasie poczytałem to i owo, pogadałem z paroma osobami.
Perspektywy na przyszłość nie jawiły się w przyjemnych kolorach, niestety.
Jest to cholernie wredna kontuzja, czasochłonna i w ogóle ble. Czasem czułem, że jest ok, a czasem po wstaniu rano, bądź za dnia z fotela czułem, że nie jest ok.
Jedna osoba spotkana w sklepie biegowym opowiedziała mi swoją historię i przeraziło mnie to, że ten ktoś rok się zbierał do biegania, a kolejny odczuwał jeszcze skutki.
Dramat...
Dni mijały, czasem miałem wrażenie, że lata już minęły, a ja jestem w zawieszeniu w pustce, niczym w Dniu Apokalipsy
"Sajgon. Cholera. Wciąż tylko Sajgon. Codziennie się łudzę, że obudzę się w dżungli. Z żoną prawie nie rozmawiałem. Powiedziałem tylko "zgoda", kiedy zażądała rozwodu. Siedząc tutaj, chciałem być tam. Będąc tam, wciąż myślałem o powrocie do dżungli."
co prawda nie mam żony, rozwodu nie przechodziłem, ale reszta jakby się zgadzała - był Sajgon :)
Kiedy szedłem do pracy, myślałem o bieganiu, kiedy wracałem z pracy... myślałem o bieganiu. Weekendy i noce były jeszcze gorsze, bo co tu robić?
Czasem miałem wrażenie, że zaczynam więcej myśleć o bieganiu, niż o sexie(?). Mijałem jakąś fajną dziewczynę gdzieś np. w supermarkecie, to nie zastanawiałem się co ma pod spodem, tylko czy biega.
Biegacz biegacza z daleka rozpozna przecież, a ja... miałem często wątpliwości ;)
W międzyczasie pora roku zaczęła się zmieniać. Ze słodkich i ciepłych chwil, nagle zrobiło się ciemno, szaro i ponuro. Nie cierpię jesieni i zimy ogólnie.
No dobra, dość. Postanowiłem spróbować, w zasadzie na spontanie, bo na początku przyrzekałem sobie, że nie zacznę do momentu, aż nic nie będę czuł.
W sobotę, po śniadanku i zakupach w sklepie... postanowiłem tak po prostu - podładować gremlina, przebrać się, wskoczyć w jakieś butki biegowe, zamknąć drzwi z drugiej strony i ruszyć z miejsca.
Początek nie był jakimś super doznaniem. Przyczep był minimalnie odczuwalny, jak podczas przyciskania paluchem, trochę mini bolał, jednak stan nie pogłębiał się i był na prawie niewyczuwalnym poziomie.
Postanowiłem kontynuować te doświadczenie.
Oddech zwariowany, ale nie szaleńczy, nogi trochę dziwnie, ale coś tam pamiętały. Właściwie to nie było nawet tak źle, jak na ponad 10 tygodni niebiegania. Właściwie, to byłem wręcz w szoku, bo myślałem, że po kilosie już będę dyszał i tyrał językiem chodnik, niczym dzieciak patelnie przy robieniu ciasta.
Szarpnąłem się na ścieżki rowerowe, które puste, nie są jakimiś dramatycznymi przewyższeniami, nie ma żadnych korzeni czy innych niespodzianek... no może poza psimi.
Z dwa kilosy w jedną, potem jeszcze kilka w drugą i dom. Siedem z hakiem...
Czułem się jak mały piesek spuszczony ze smyczy. Dziesięć tygli przerwy zrobiło swoje jeśli chodzi o kondychę, ale głód odczuć biegowych był jeszcze większy.
Jenyyy.... czułem się jak marynarz po powrocie na ląd, to było niczym bzykanko po dziewięciu miechach przerwy! no może nie było aż tak smerfastycznie, raczej jak w gumce, albo i dwóch, no i nie z Megan Fox... ale i tak to było czaderskie! ;)
No dobra, żeby nie było, że tylko o jednym.... to było jak zrobienie pierwszej jajecznicy we własnej kuchni, której remont trwał lata. Pierwsze jajo rozbić się nie chciało, a kiedy to się udało, okazało się, że prawie całe roztegowało się po całej płycie i na boki, zaczęło ściekać po szufladach i na podłogę. W międzyczasie łopatka od mieszania postanawia wywinąć się i wylądować również na podłodze. Kiedy człowiek ogarnia te biedne jajo, potem łopatkę, zaczyna mieć pod kontrolą kolejne jaja i patelnię... kończy to wszystko... nagle się okazuje, że nie ma soli i solniczki, którą się wywaliło lata temu w ramach walki nie pamiętam już z czym. Widelca też już nie ma, bo się go wyniosło w cholerę na jedną imprezę kiedyś ;)
W efekcie jest jajecznica, która się robiła pół godziny, zamiast paru minut... nie ma soli, jednak to wszystko nie jest ważne, mimo lekkiego bałaganu wokół... wcinając tę jajecznicę małą łyżeczką czułem się najlepiej na świecie w tym właśnie momencie.
Podobnie się czułem po bieganiu, po ponad cholernie długich dziesięciu tygodniach przerwy.
Mimo jakiegoś wiatru, spocenia na łepetynie, jakiś drewnianych nóg pod koniec tej krótkiej, albo i długiej eskapady, nie czułem się gorzej z kontuzją, niż przed. Było małe rozciąganko oczywiście...
Doznania astralne i metafizyczne to jedno, ale czekałem co będzie, jak adrenalina zejdzie, ciało ostygnie. Bałem się jak cholera, no ale na szczęście nie było dramatu.
Wieczorem jeszcze małe spotkanko wśród znajomych z racji urodzin, małe tańce, więc rozruszanie i rehabilitacja pełną gębą ;)
Następnego dnia nie było dramatu, noga prawie nieodczuwalna. Może jakieś światełko wreszcie w tym tunelu się pojawiło.
Poniedziałek znowu wskoczyłem w leginsy, buty, bluzę i buffa... podobna trasa, podobny dystans, początek nawet lepszy, jeśli chodzi o odczucia, więc jest nadzieja tyle wyczekiwana.
Na górze róże,
na dole liście...
pożyjemy dalej,
może będzie...
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-11-20,13:47): Dziesięć tygli to szmat czasu. Ja już wchodzę w czwarty i wydaje mi się, że to jakaś nieskończoność :( Porównanie z marynarzem bardzo mi się spodobało :) To chyba niesamowite uczucie... Jarek42 (2018-11-20,17:07): Jesteś poważnie uzależniony od biegania. Zresztą jak wielu biegaczy. Ale chyba lepiej być uzależnionym od biegania niż od alkoholu, narkotyków czy hazardu. snipster (2018-11-20,22:39): Paulo, 4 tygle to właściwie chwila, chociaż kiedyś to i dwa, to był jakiś hektar czasu. Pod koniec stycznia jak złapała mnie grypa, to 3 tygle wyjęte miałem praktycznie z niczego, chociaż drugie tyle powinienem wtedy jeszcze dochodzić do siebie. Takie przeżycia zmieniają horyzont snipster (2018-11-20,22:41): Jarek, każdy jest od czegoś uzależniony. Teoretycznie jestem leniuchem, który szybko się nudzi. Muszę mieć zajęcie, odskocznię i możliwość ucieczki od stresu na co dzień. aspirka (2018-11-21,10:57): Na górze róże, na dole drogi, po których w końcu biegną wyposzczone nogi:-) Tylko nie przesadź! snipster (2018-11-21,11:18): na razie to jest jedynie swobodny i krótki bieg, prawie jak trucht, więc przesadyzmu nie ma... do powrotu do treningu to ojjjj daleka droga :)
|