2016-01-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Z pogańskim misiem w tle (czytano: 2703 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/G%C3%B3rski-Zimowy-Maraton-%C5%9Al%C4%99%C5%BCa%C5%84ski-805383622904075
Janusz ma rację, częstotliwość moich wpisów na blogu nie należy do najwyższych, jeden wpis na pół roku to wszak niewiele. Ale dla tak wiernego czytelnika wypada czasem coś napisać, przy okazji upamiętniając moje wojaże, ewentualnie nawet jakieś starty w zawodach, ale nie o wszystkich mam ochotę pisać.
Ale o pierwszym starcie w roku 2016 mogę coś wspomnieć.
Sobota 16 stycznia zaczęła się dla mnie o 5 nad ranem niezbyt przyjemnie. Bo do przyjemności nie należy skurcz w łydce(lewej), który przerywa i tak krótki sen(w piątek do późna siedziałem u Czarka, wcześniej jeszcze opychając się 15-stoma kawałkami pizzy na Festiwalu w Pizza Hut). Skurcz przeszedł, ale łydka nie była jak dla mnie w pełni sprawna, jakieś włókienka mięśniowe zdążyły się już zerwać. Do tego dołożyłem fakt, że czterodniowy pobyt w Tatrach w zeszłym tygodniu nie dodał mi formy, a nawet jeszcze nie w pełni do siebie doszedłem po łażeniu w tych paskudnych rakach, które zdążyły mi nadwyrężyć ścięgno prostownika palucha - na szczęście to chyba nie było zapalenie. Ale bieg (Górski zimowy maraton Ślężański - GZMŚ)zaliczyć trzeba, chociaż tak leżąc sobie po ciemku na łóżku nie miałem wielkiej ochoty jechać do Sobótki. Na śniadanie makaron z sosem, niestety przerwane wcześniejszym przyjazdem Rafała. Ok, jedziemy, na miejscu widać że w nocy śnieżyło obficie, co mnie uspokaja, nie powinno być problemów z przyczepnością na trasie. Cała masa znajomych, kto żyw przyjechał do Sobótki. Idę po pakiet, wbrew niektórym opiniom jest bogaty - w żadnym innym biegu nie dostałem takiej fajnej czapeczki, idealnie pasującej na moją czachę. Temperatura - lekko poniżej zera. Nie miałem wątpliwości, co założyć. Koszulka bez rękawów, najlżejsza "kurtka" z kieszeniami na obowiązkową NRCetkę i telefon, legginsy(cienkie),polarowe rękawiczki, a na łepetynkę buff byle jak zawiązany. Długo gramolę się w szatni, potem oddaje depozyt i idę na start, prawie się spóźniam, staję gdzieś z tyłu, co jest oczywistym błędem.
Start, i zaczynam się przeciskać do przodu. Zaczynamy od podbiegu, jak na razie znam trasę, kilka razy zbiegałem tym szlakiem. Zauważam, że sporo biegaczy których wyprzedzam dyszy na tym lekkim podbiegu, widać nie tylko ja za szybko startuję. Maratończycy biegną razem z "połówkowiczami"(którzy mają do zrobienia 24km, i to po cięższej części trasy), dlatego też nie rwę tempa i spokojnie posuwam się do przodu. Oczywiście, zagrzewam się po paru kilometrach i ściągam buffa, a tu nagle zbiegamy ze szlaku, sam już nie wiem gdzie jestem, za bardzo skoncentrowany jestem na biegu i nie myślę za bardzo o topografii. Biegniemy po jakichś zwalonych konarach, kamieniach, prawdziwy tor przeszkód, nie da się nikogo wyprzedzić i za mną ustawia się kolejka biegaczy, i tak do Skalnej Perci i Olbrzymków, a właściwie do samego szczytu Ślęży jestem blokowany i nie mogę przyśpieszyć - możliwe, że to jest z korzyścią dla mnie. Ok, zbiegam ze schodków prowadzących do kościoła i zaczyna się mój najulubieńszy na świecie zbieg - żółty szlak do Tąpadeł, autostrada Ślężańska. W końcu czuję że żyję, czuję się całkowicie u siebie, wyprzedzam paru zawodników, w tym dużo lepszego od siebie Grzesia. Na szlaku spora warstwa świeżego puchu, umożliwia to zbieg na pełnej mocy i dość wysokim tempie, niestety trwa to tylko do Polany z Dębami, gdzie odbijamy w lewo i biegniemy w dół Traktem Bolka. Docieram do Rozdroża Holteia i nawracam na Tąpadła, cały czas w dół. Na przełęczy punkt żywieniowy, na nim Ala której w pośpiechu nie zauważam, łapię colę i żelki, wyprzedzam tych, którzy postanowili wchłonąć trochę więcej. I zaskoczenie, trasa poprowadzona poza ścieżką, między drzewami, mi się tam biegnie dosyć ciężko. Dalej trasa prowadzi już w miarę płasko aż do Schroniska pod Wieżycą. Na płaskim odcinku tracę, doganiają mnie finiszujący połówkowicze i Grzesiek, który myśli że ja też robię krótszy dystans. Wyprowadzam go z błędu, przyśpieszam i jego tempem docieram do startu/mety. Po drodze wyprzedzamy zgaszonego już Adriana, który nawet nie odpowiada na nasze zaczepki, idąc już na metę.
Na końcu pętli Grzesiek mi ucieka, bo nie staje na punkcie, a ja wypijam izotonik, daję się wyprzedzić paru zawodnikom i atakuję PODEJŚCIE na Wieżycę. Tutaj przychodzi zwątpienie, widzę jak chłopaki mi uciekają, wyglądają jakby ich ta stromizna nie ruszała, sporo tracę na tym podejściu. Zaraz po zejściu z Wieżycy odbijam w lewo, długi, łagodny, męczący zbieg, gdzieś w oddali majaczą mi jakieś sylwetki, widoczność słaba. Zakładam buffa na zmrożoną głowę, przedtem ściągam z włosów sople. Od razu cieplej.
Wyprzedza mnie jeszcze jeden zawodnik, i to na zbiegu. Mam już dość, zaczynam czuć nieprzyjemne mrowienie w udach, co mi podpowiada, że do skurczu jeden krok. Chyba zwalniam, koncentruję wszystkie myśli na tym, by odpowiednio, delikatnie używać mięśni. I tak już będzie do końca biegu. Wpadam na Tąpadła, wyprzedzam paru zawodników marudzących na punkcie, samemu wypijając łyk izotonika. Jednak treningi w Masywie Ślęży i robienie po 30-35km prawie bez jedzenia i na pół litrze wody się sprawdza w praniu. A zatrzymywać na dłużej się nie mogę, bo mięśnie ostygną i już całkiem stracę chęć do poruszania się. Teraz trasa prowadzi po wschodnim zboczu Ślęży. Mijam turystę - kibica, krzyczy, że jestem jedenasty ze stratą 15 minut do pierwszego (Sobas nieźle popyla, sobie myślę). Dla mnie jest to zaskoczenie, przecież ja się ledwo turlam do przodu, pod górę podchodzę albo powolutku wbiegam, początek biegu był oczywiście jak dla mnie za szybki. Ale od teraz mam banana na twarzy, przynajmniej kilka minut, przestałem zajmować się możliwymi skurczami, a zacząłem się zastanawiać jak wyprzedzić tych kolesi z przodu, bo już ich zaczynałem widzieć. Mijam jednego, drugiego, nurtuje mnie jak daleko przede mną znajduje się Grzesiek, fajnie by było go chociaż zobaczyć. Gdzieś w okolicach 36km, na zbiegu w dół, zauważam Grzesia. Powoli go gonię i na 40km wyprzedzam, okazuje się że ma problemy z mięśniami. Duże problemy, no ale on jest chyba największym twardzielem jakiego znam, da sobie radę :) . Za to problemy zbliżają się do mnie nieubłaganie. Uda dziwnie wibrują, a tu zaczyna się ostatni podbieg, dobrze mi znany czerwony szlak. Idę, wyprzedza mnie miejscowy zawodnik. Ok, w końcu zbieg i ostatnia prosta, na lekko pochyłym trakcie tracę przyczepność i padam jak długi na rozciumkany śnieg. Przez chwilę myślę że to koniec, 300m przed metą a ja nie mogę ruszyć się z miejsca, dwóch chłopaków zwalnia i pyta się czy wszystko ok. "Tak tak, dam sobie radę". Skurcz spowodowany nagłym mocnym napięciem mięśni łapie mnie wszędzie. Nie wiem jak, ale wstaje, i śmiesznym truchcikiem kuśtykam do mety, wyprzedzając jeszcze "miłosiernych Samarytan". Kończę na dziesiątej pozycji, pierwszy w M20 czas poniżej 4h. Założenia biegu spełnione, czas coś zjeść. Dossałem się do herbatki miętowej, cudownie ciepłej i słodkiej. Po kilkunastu minutach z talerzem zupy ewakuuję się do schroniska i przysiadam się do znajomych. To koniec na dziś, medal dynda na szyi i nie muszę już dziś się męczyć. Zupa gulaszowa przesolona, ale smakuje mi chyba jak nic przedtem. Teraz tylko oczekiwanie na dekorację i podróż do domu, a potem planowanie kolejnych startów.
Co do planowania, to dałem się skusić na bieg reklamowany ulotką zamieszczoną w pakiecie startowym - IceBug Winter Trail w Nowym Targu. Ale o tym już kiedy indziej.
Na zdjęciu dumnie prezentuję braki w owłosieniu
Poprawiona relacja ze zdjęciami
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |