2017-04-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Łódź - powrót do źródeł (czytano: 1945 razy)
Odgłosy w oddali, przy punktach kibicowania i picia, mnóstwo wolnej przestrzeni, jak na autostradzie w niedzielny poranek. Na szczęście rozsądnie rozłożyłem siły i mogłem skorzystać z dobrodziejstw tej doskonałej trasy.
Zawsze, gdy nie jestem pewny formy, biegnę ostrożnie i rozsądnie. Tak było też w Łodzi – obawiałem się, że mogę nie złamać czwórki, co uważam za swój poziom minimalny. Trzy tygodnie przerwy w bieganiu na przełomie lutego i marca, z powodu ogromu pracy i skaleczonego palucha u stopy, dodały mi kilka kilogramów. Nadwaga stała się już odczuwalna, gdy zacząłem truchtać, brzuch ciągnął mnie na dół.
Ale w bieganiu, jak w życiu – zawsze dostaje się kolejne szanse. Tylko trzeba być cierpliwym i konsekwentnym. Tuptałem, tuptałem, ociężale, ale regularnie, i w końcu – na tydzień przed maratonem, coś jakby drgnęło – zacząłem dłuższe odcinki biegać lżej, poniżej sześciu minut na kilometr. Połamanie czterech godzin stawało się realne, czy może raczej mniej nierealne.
Prognozy pogody też sprzyjały – zapowiadano 5-7 stopni. Podróż do Łodzi krótka – trzy i pół godziny autem. Towarzystwo sprawdzone – Sławek, Tomek, Ania.
Łódź – w sobotnie popołudnie na pustych ulicach zastanawiałem się, gdzie są ludzie? Tylko w Atlas Arenie byli, gdzie szybko odebraliśmy pakiety i zjedliśmy doskonały, obfity makaron (trzy rodzaje do wyboru) na pasta party. Spacer po Piotrkowskiej, zdjęcie na ławeczce z Tuwimem i sjesta w hotelu Mazowieckim. Wieczorem powrót na Piotrkowską do Sphinxa na kolację.
Płytki sen. Co to będzie za kilka godzin? Czułem się jak przed debiutem.
Śniadanie o godz. 6.30 w hotelowej restauracji – przyspieszone z uwagi na maratończyków. Pieczywo, dżemy, trochę jajecznicy, woda i kawa.
Jeszcze chwila w pokoju i jedziemy na start.
Pod Atlas Areną zamknięty jeden wjazd na parking z powodu jakiejś awarii, a przez drugi (jedyny) może przejechać tylko jeden samochód. I jeszcze szlaban, jakiś bilet trzeba wziąć z automatu. Dwie kolejki aut do tego jednego wjazdu. Porażka! Czekamy chyba z 40 minut – a właściwie tylko ja tyle czekam (kierowca), bo reszta ekipy, z moim workiem z ciuchami na zmianę, opuszcza wcześniej samochód, by zdążyć do depozytu.
O 8.34 parkuję. Całe szczęście, że odpowiednio wcześniej przyjechaliśmy. I że nie ma kolejek do toalet.
Przybijamy piątki i lecimy. Powoli. Jestem ostatni z naszej czwórki. Pierwszy kilometr 5:33 bez wysiłku. Jest dobrze. Trzeba cierpliwie biec tak jak najdłużej, najlepiej do końca.
Szeroko, niespełna 1300 osób biegnie, więc szybko robi się luźno. Punkty z wodą i izo częste, świetnie zaopatrzone i obsługiwane przez młodzież. Przestrzeni tyle, że swobodnie w biegu można wziąć kubek, żadnego tłoku.
Pełno zespołów muzycznych na trasie, są też liczne punkty kibicowania z uczniami w akcji. Dzieje się! Ale normalnych ludzi wzdłuż trasy mało, tylko na końcówce więcej.
Piękna Piotrkowska i kilka miejsc z odnowioną architekturą przemysłową oraz starymi domami, pamiętającymi carską Rosję. Są też piękne domy z międzywojnia.
Tyle wolnej przestrzeni, że można się rozejrzeć.
Płasko, delikatnie w dół lub w górę. Świetna trasa, szybka. Przeważnie dobry asfalt, jeden, krótki odcinek kostki.
Lecę za balonikami na 4:00, ale one biegną szybciej, na 3:55. Po około ósemce zwalniają, a ja nie, bo wiem, że mój organizm zwariuje, gdy zacznę kombinować z tempem. Poza tym fajnie się biegnie, lekko, nawet chce się przyspieszyć, ale nie wolno. To jest właśnie decydujący moment maratonu – dać się sobie wypuścić, a potem płacić za to boleśnie i drogo, czy zachować zimną krew.
OK, udaje się utrzymać lejce. Pomaga garmin.
Dycha: 55:26. Połówka 1:57:27.
Dalej równo do przodu. Na dwudziestym ósmym wyprzedzam Anię. 30 km – 2:45:59. Szybko liczę w głowie: trzecia dycha w 55 z sekundami.
Na 31 km dochodzę Tomka, na podbiegu. I myślę sobie, skoro siły są, to może powalczyć o więcej. Przyspieszam, wyprzedzam. To jest to! Dawno tak dobrze się nie czułem po trzydziestce – w Bratysławie wiosną 2015.
3:50 już nie złamię, ale mogę powalczyć ze swoimi wynikami z Frankfurtu 2015 i Wiednia 2009 – tam kończyłem w 3:54 i 3:53. To moje wyniki nr 11 i 10 w płaskich maratonach. Czyli jest szansa wskoczyć do pierwszej dziesiątki i mieć najlepszy czas od 2013.
Trzydziesty czwarty – fragment w dół - najszybszy z całej trasy: 5:05. Potem spokojniej, jest dobrze, dziś ściany nie ma! Biegnie się fantastycznie. Koledzy potem powiedzą, że mocno wiało, ale ja tylko przez chwilę poczułem, że coś dmucha. Oto korzyść z nadwagi.
Idę równo do 40 km – tu jestem w 3:40:28 (czwarta dycha minimalnie najszybsza – 54:29). Czterdziesty drugi najwolniejszy (5:45) – znowu liczę i zaczynam się bać, że nie pobiję wyniku z Wiednia z 2009. Trzeba jeszcze dodać gazu.
Miły widok znaku drogowego oznaczającego zjazd do Areny. Tu już pędzę, jeszcze kogoś wyprzedzam, meta! 3:52:38.
Zdycham przy barierce. Sanitariusze pytają, czy wszystko w porządku.
Piękny, kolorowy medal. „Najgłośniejszy maraton w Polsce”. Taki napis na medalu. Przesada. Ale na pewno maraton znakomity, kameralny, zorganizowany na bardzo wysokim poziomie.
Wlokę się do innej części hali, po drodze jakieś dziewczę wręcza mi torbę z depozytu, kładę się na podłodze, skurcze łydek jak cholera. Ale jest ulga i radość – jeszcze nie zapomniałem, jak się biega maratony, jeszcze jestem w grze.
Sławek już ubrany, kończy Tomek. Bez kolejki pod prysznic. Przybywa Ania. Jesteśmy w komplecie. Cali i zdrowi.
Trochę kibicujemy tym, którzy finiszują w hali. Tuż obok porządna zupa dla maratończyków.
Na pożegnanie Łodzi pyszny obiad w Sphinxie. Plan na jesień już dawno ustalony: Lizbona, ale wiosną 2018 polecimy w kraju. W kwietniu w Gdańsku.
W Łodzi było tak, jak kiedyś na tych maratonach, które teraz są w Polsce największe, gdy startowało w nich znacznie mniej ludzi, nie było tłumu i tłoku, kolejek...
Maraton łódzki polecam. Bardzo!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |