2023-02-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Meksykańska przygoda (czytano: 1361 razy)
2 tygodnie ucieczki od prawdziwej zimy do zimy dużo łaskawszej na Półwyspie Kalifornijskim w Meksyku. Ucieczka w daleki zakątek świata, by robić tam to, co kocham: podróżować, spotykać wspaniałych ludzi, rozmawiać po hiszpańsku, obserwować wieloryby i oczywiście biegać. Walizka miała spore ograniczenia, ale jeden zestaw do biegania obowiązkowo musiał być.
Pierwszą rundkę biegową odbyłam dopiero 3 dnia po przelocie z Meksyku na półwysep. Jet lag odpuścił mi dopiero w Santiago, małej wiosce leżącej na Zwrotniku Raka. Wybrałam się na przebieżkę przed zachodem słońca, zanim mocno spadła temperatura i zrobiłam krótkie, 6 kilometrowe okrążenie wokół miasteczka, po cichych i pustych uliczkach. Jedyne czego mogłam się obawiać, to szczekające wszędzie psy i dziury w płytach chodnikowych, które musiałam omijać. Kolejny dzień z bieganiem zaplanowałam w La Paz – stolicy stanu Baja California Sur. Chciałam przebiec piękną ponad 5 kilometrową promenadę, ale plan dnia był dosyć napięty, więc dopiero następnego dnia miałam okazję pobiegać na rajskiej plaży Balandra. Plaża jest pod ochroną i może na nią wejść tylko 200 osób w turze porannej i tyle samo w turze popołudniowej. Widoki zapierały dech, więc co chwilę musiałam przystanąć by zrobić zdjęcie, po bieganiu była jeszcze godzina aktywności na kajaku. Szkoda, że woda była zbyt zimna, bo idealnie byłoby zakończyć pobyt na plaży pływaniem.
Znad morza Korteza przejechałam na drugą stronę półwyspu do małego portu nad Pacyfikiem. Tam zupełnie odmienne widoki, odrapane domy, brudne ulice i stada bezdomnych psów. Tych bałam się najbardziej, ale w hotelu doradzono mi by wychodzić na zewnątrz z patykiem... Rano przed wschodem słońca, znalazłam więc patyk (co wcale nie było łatwe na tym pustynnym obszarze pełnym kaktusów) i pobiegłam wzdłuż plaży z założeniem, że w razie ataku psów wejdę do morza. Wychudzone zwierzaki plątały się po plaży poszukując jakiegoś jedzenia, z zaciekawieniem mnie obserwowały, ale nie zbliżały się do mnie. Być może patyk okazał się dobrym straszakiem, ale bieg nie był przez to zbyt komfortowy, za każdym razem widząc psy przechodziłam do marszu. Dodatkowo trafiłam na odpływ i błotnisty piasek zapadał się pod stopami, umęczyło mnie to bardzo. Krajobraz jednak był tak piękny, że warty każdej niedogodności.
Kolejne 2 dni biegania wypadły znowu nad Morzem Korteza w Loreto. To malownicze miasteczko „pueblo magico”, pełne kolorów i amerykańskich turystów, którzy spędzają tam zimę. Właśnie dzięki tym turystom czułam się tam bezpiecznie, bo nie byłam jedyną biegaczką w okolicy i śmiało mogłam wyjść wcześnie rano na pobliską promenadę, gdzie zaczepiłam miłego przechodnia by zrobił mi zdjęcie.
Ostatni przystanek w podróży po półwyspie wypadł ponownie nad Oceanem w Todos Santos. Miasteczko bardzo klimatyczne, choć nie leży bezpośrednio nad morzem. Moja biegowa trasa przebiegała więc po przedmieściach, wśród drzew palmowych i hacjend. Zupełnie przez przypadek dotarłam do jakiejś szkółki drzew i krzewów, gdzie urzekła mnie egzotyka niektórych roślin, naprawdę trudno mi było stamtąd wybiec.
Po 10 dniach przygody w Baja California, wróciłam do Miasta Meksyk, gdzie wykorzystałam ostatni poranek na trening w pobliskim 39 hektarowym parku Viveros de Coyoacan. Tam znalazłam się od razu w tłumie biegaczy: młodych, starszych, dzieci, w strojach biegowych i w spódnicach. Nie mogłam uwierzyć, że przed 8 rano w zwykły poniedziałkowy dzień tyle ludzi wychodzi pobiegać. Rozumiem, że miasto liczy ponad 20 mln mieszkańców, ale żeby aż tylu biegaczy? Dopiero później okazało się, że Meksykanie mieli w tym dniu dzień wolny od pracy, stąd pewnie taka frekwencja. Sam park bardzo przyjazny dla sportowych aktywności. Każde wejście oznaczone numerem by się nie zgubić, wyświetlacz temperatury, drążki do rozgrzewki, Wi-Fi, darmowe toalety i patrole policji. Zdziwił mnie porządek, wszyscy biegli w jednym, kierunku trzymając się prawej strony, w bocznych alejkach grupki ćwiczących walki wschodnie, zumbę czy medytację. Nikt sobie nie przeszkadzał. Niestety nawet na świeżym powietrzu wielu Meksykańczyków wciąż nosi maski, no cóż, to już sprawa indywidualna, bo takiego obowiązku nie ma i nie było.
Miasto leży na wysokości 2240 m, co odczułam, chcąc zrobić kilka interwałów. Dosłownie zatkało mnie w piersiach i musiałam szybko zwolnić, po 8 kilometrze byłam naprawdę zmęczona i trochę wychłodzona, ale mimo to szczęśliwa, że udało mi się przeżyć wspaniałą przygodę w miejscach, o których długo marzyłam.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu zbyfek (2023-02-10,19:16): Na tej wysokosci wystarczy pierwszy i drugi zakres trochę przebieżek i skok wyników będzie widoczny bez okularów.Pozdrawiam z nizin. aspirka (2023-02-13,12:03): No niestety za krótki pobyt by zauważyć jakikolwiek skok wyników, na ten muszę sobie zapracować w małopolskich dolinkach. Pozdrawiam! zbyfek (2023-02-14,09:57): Zapytaj stałych mieszkanców czy dyplom studiów się nie liczy tylko to potrafisz robić.Kolorowych snów bo u nas jest dzień. Jacek Reclik (2023-02-15,08:42): Gratuluję pobiegania w pięknych miejscach i fajnej, optymistycznej relacji 👏👏👏 paulo (2023-02-18,08:59): Przepiękna przygoda 🤗 Cieszę się, że spełniłaś swoje marzenie 🙂 W tamtych stronach też jest moje jedno niespełnione marzenie od czasów studenckich... Ciekawe, czy mi się uda...Niemniej miło było czytać o Twoim szczęściu, tam na drugiej półkuli Pozdrawiam aspirka (2023-02-18,14:44): Czekałam bardzo długo by ta podróż marzeń się spełniła, teraz mam to poczucie, że kolejne marzenia są na wyciągniecie ręki, trzeba tylko takiej jednej iskry do działania, a potem już dąży się do celu! kokrobite (2023-02-21,19:57): Fantastycznie. Wspaniale.Też kocham takie klimaty, takie podróżowanie, takie bieganie. Gratulacje!
|