Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Marco7776
Pamiętnik internetowy
Bieganie w miejscach nieoczywistych

Marek Ratyński
Urodzony: 1976-07-12
Miejsce zamieszkania: Warszawa
65 / 75


2022-07-26

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Ultra w Górach Sowich (czytano: 836 razy)

 

39 kilometr. Dlaczego to nie maraton ? Byłoby już “blisko” mety. Już niedaleko do szóstego punktu odżywczego. Tutaj będę mógł chwilę odpocząć i spotkać kogoś.
Od 26 km widziałem tylko jednego uczestnika, jedną osobę. No tak, była grupka przed Kalenicą ale oni przemierzali trasę półmaratonu a to nie to samo. Od dłuższego czasu jestem sam ze sobą. Wspinam się i zbiegam po wąskich ścieżkach Parku Krajobrazowego... Wreszcie wyłania się zza zakrętu samotny wolontariusz z pojedynczym stolikiem. Ciekawe ile czasu czekał na kolejnego uczestnika i czy widzi kogoś za mną ? Ale nie zapytam ani się nie obejrzę. Tak już mam. Cztery kubeczki, dwa z izotonikiem, dwa z wodą. Nie jest jeszcze tak gorąco jak będzie od jutra a jednak ubytek wody jest odczuwalny. Kawałek banana. Jak dalej trasa ? Z górki ?- pytam- chociaż wiem, że tak nie jest. Rozkłada ręce. Cóż, zostawiam go samotnego przy stoliku i samotnie ruszam dalej.
UltraSowa (53 km) miał być biegiem “pomiędzy”, na lato, dodatkiem do wakacji z Rodziną. Tym bardziej, że ostatnio trenowałem trochę mniej a zbiegi wciąż są moją “zmorą”. Ale nie potrafię biec na “pół gwizdka”. Trzy treningi na trasie w Falenicy (22-32-32 km) spowodowały, że lepiej poczułem się na trasie w Górach Sowich tym bardziej, że nie była ona tak wymagająca jak w Bojko (edycja ukraińska, Górach Stołowych o Czantorii już nie wspominając). Chociaż było kilka wymagających zbiegów i długich podejść to w sporej części była to trasa, którą można po prostu pobiec. Było to bardzo korzystne dla mnie.
Ucieszyłem się, że prognozy pogody zapowiadające trudny do wytrzymania upał trochę się “przesunęły” i mogliśmy odbyć zawody w temperaturze około 20 stopni.
Start znad Jeziora Bielawskiego o 9 rano i od razu początek wspinaczki Drogą Kamienną a następnie Drogą Wapienną w stronę Kopistej (701 m.n.p.m) gdzie, na 5 km, znajdował się pierwszy punkt żywieniowy.
Podbieg dosyć stromy, biegło się mozolnie lecz żwawo. Kiedy jednak, po około 3 km przeszedłem do marszu od razu wyprzedziło mnie kilka osób (jedna z kijami). Żegnaj dobry wyniku. Niby na niego nie liczysz ale zawsze jest w tobie ta nadzieja ! Tym razem umarła dość szybko, bo jeszcze przed pierwszym szczytem. Ehh Wcześniej widziałem kilkanaście osób z przodu, teraz kilka następnych, pewnie na zbiegach dojdą następni. Ale walczyć trzeba ! Najpierw ze sobą: zatem trochę podchodząc, trochę podbiegając osiągnąłem szczyt wzniesienia a następnie łagodnym zboczem ruszyłem w stronę największej góry, Wielkiej Sowy. Biegło się całkiem swobodnie, łagodnie w dół, nieco mocniej pod górę aż po przecięciu asfaltu na Przełęczy Jugowskiej (801 m) trasa wiodła szerokim szutrem uporczywie pod górę. Słońce grzało niezbyt intensywnie a nogi niosły całkiem raźno, zapewne pamiętając treningi falenickie. Biegłem nie mając w “polu widzenia” nikogo lecz kiedy, po osiągnięciu Koziego Siodła (887 m), trasa prowadziła zadrzewionym, dość raptownym zboczem okazało się, że kilka osób wykonuje szybsze ruchy w dół :-( A więc klasyka...wkrótce jednak droga zaczęła się znów wznosić, już na Wielką Sowę i znowu się okazało, że pod górę to zupełnie inna konkurencja, dogoniłem lepszych ode mnie “zbiegaczy” i mozolnie począłem piąć się krętą, pełną śliskich kamieni ścieżką. Pierwsze co zobaczyłem na szczycie to drewniana figurka z trzema sowami oraz punkt odżywczy. Izotonik-woda-izotonik i ruszam, stromo ale odważnie w dół. Wielka Sowa (1015 m) to najwyższe wzniesienie na trasie (i w całych górach) ale trzeba było dostać się na nią dwukrotnie. Po raptownym lecz krótkim zbiegu i okrążeniu “Małej Sowy”( 972 m) drogami Srebrną oraz Cesarską od strony Rzeczki, dużo bardziej komfortowymi niż poprzednie wejście, wspiąłem się znowu na główny szczyt, więcej podbiegając niż podchodząc. Na tych sześciu kilometrach wyprzedziły mnie tylko dwie osoby (sam minąłem jedną). Uczyniły to oczywiście kiedy trasa prowadziła w dół. Na szczycie nie widziałem tym razem nic poza punktem żywieniowym i po przyjęciu zestawu izotonik-banan-woda ruszyłem w dół. I właściwie od tego momentu, przez przeszło 30 km biegłem sam spotykając, gdzieniegdzie, turystów oraz obsługę na punktach żywieniowych. Czułem się dobrze. Do 26 km niemal komfortowo, a kiedy droga zakręciła w las i jęła piąć się do Grabiny (946 m) i Koziołków (935) sam sobie wyznaczałem tempo podbiegów, podchodów nie mając żadnego punktu odniesienia.
Fajne jest takie bieganie. Sam w lesie a jednak na zawodach. Nikt cię do niczego nie zmusza a jednak jest w tobie jakaś zawziętość aby łamać granice: zmęczenia, zniechęcenia, zwątpienia i przeć do przodu.
Przekraczając po raz drugi Przełęcz Jungowską trasa “chowała się” na przeszło kilometr w niskich krzewach. Zrobiło się gorąco i stromo, nikt nie widział ;-) zatem postanowiłem zaoszczędzić siły na drugą “połówkę” trasy raźno maszerując. Kiedy zarośla się skończyły, po zdobyciu Rymarza, na trasie zrobiło się naraz gwarno od turystów i zawodników. Strome, szerokie, kamienne podejście oznaczało, że za chwilę znajdziemy się na Kalenicy (946 m), drugim najwyższym wzniesieniu na trasie. Poczułem się lekko oszołomiony ale szybko okazało się, że pozostali wspinacze brali udział w zawodach na dystansie półmaratonu, który wystartował dwie godziny po Ultra Sowie. Zresztą wkrótce nasze drogi się rozeszły i znowu zostałem na trasie sam. Mimo ponad 30 km “w nogach” całkiem raźno zbiegałem wśród wystających zewsząd korzeni. Jest dobrze, pomyślałem lecz minęły już trzy godziny, czas najdłuższych treningów w Falenicy. Wkraczałem w “obszary”, które eksploruję tylko podczas ekstremalnych wyzwań górskich. Wkrótce zacząłem to odczuwać. Droga wiodła wciąż przez las, to wnosząc się to opadając, była coraz węższa. Organizatorzy wyznaczyli ten odcinek biegu poza szlakami, w nie odwiedzanych rejonach Gór Sowich. Zgubienie trasy albo kontuzja oznaczać mogła spore kłopoty. Zmęczenie narastało a utrzymanie koncentracji stawało się wyjątkowo ważne. Ale trasa była wyśmienicie oznaczona. Ani razu nie miałem wątpliwości, którędy biec. To najlepiej oznaczona trasa po jakiej biegłem w górach ! Nie “zaliczyłem” też żadnej wywrotki, przy trudniejszych fragmentach, obok znaczników trasy, były też ostrzegawcze wykrzykniki. Super ! Ale coraz bardziej czułem, że “zaliczam zgon”. Z utęsknieniem odliczałem kilometry do końca i do punktu żywieniowego na 39 km. Prawie było mi wszystko jedno...Kiedy minąłem już samotnego wolontariusza z pojedynczym stolikiem i samotnie ruszyłem szeroką, tym razem, piaszczystą drogą, z uporem, krok za krokiem (biegłem) za zakrętem pojawiła się nagle “ściana płaczu”. Bez utrudnień terenowych ale ze sporym nachyleniem. I chociaż prawdą jest, że po 30 km każde wzniesienie wydaje się górą, tym razem tak było naprawdę. Wspiąłem się na Niedźwiedzi Grzbiet , coraz bardziej obojętny na wszystko dookoła (708 m). Potem wąsko wśród drzew, ostro w dół i trochę pod górę. W dole serpentyny górskiej drogi, ku której zbiegam.
I kiedy wydaje się, że wszystkie trudności już za mną skręcam na szeroką, turystyczną drogę wiodącą pod górę, która nie ma końca. Ano “na deser” zafundowano nam trasę, która zwie się “Europejski Szlak Długodystansowy”.
Przeplatam bieg marszem i wciąż nie mam siły choć to moje “niemanie sił” trwa już niemal 10 km a nikt mnie nie przegania a ja zdobywam się na fragmenty całkiem raźnego biegu. “Już niedaleko” krzyczą turyści a ja wiem, że z ostatniego punktu żywieniowego, na końcu długiej drogi będzie jeszcze 7 km. Uff...jestem, trzy znudzone nastolatki: izotnik-woda-izotonik-woda i...jeszcze jedna woda i ciastko (a przecież pomiędzy “pociągam” z bukłaka) i w dóóół...Puszczam nogi. Nie dam się wyprzedzić na 50 kilometrze. Yuuupi ! Widać w oddali jezioro. Ale to jeszcze daleko: 48, 49,50,51 km. Znowu trochę pod górę ale okazuje się, że jest jeszcze zapas sił (skąd ?). Ostatnie km pokonuję w 4:20-4:30. To miejsce znam, Leśniczówka Kamień, koło której przebiegam, to miejsce noclegu. Stąd jeszcze 1 km. Wbiegam w drogę między żytem a kukurydzą. Jezioro, skręcam na kemping, gdzie jest meta. Unoszę ręce do góry. Udało się ! Osiągnąłem 39 maratońską metę ! Czas 5:30:11 Kładę się na trawie i odczytuję SMS-a. 10 m-ce i 3 w kategorii wiekowej. Zatem stanę w Synkiem na podium ! A to niespodzianka. Myślałem, że jestem koło dwudziestego miejsca. I po co ja tak uciekałem, następna osoba była z tyłu o 9 minut (?) Szczęśliwy. A teraz czas na tydzień odpoczynku nad Jeziorem Bielawskim. Zasłużony !

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2022-07-26,08:48): Powinna być taka odznaka: zasłużony dla maratonów 🙂 Przezwyciężaj siebie z takim zapałem jak najdłużej 🤗







 Ostatnio zalogowani
przemcio33
06:57
biegacz54
05:00
uro69
04:50
patryktherunner
00:26
Citos
00:25
Andrea
23:08
janusz9876543213
21:51
Henryk W.
21:46
marczy
21:26
fit_ania
21:12
seba11179
21:11
kirc
21:07
makwi
21:06
Deja vu
21:02
kamay
20:49
rolkarz
19:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |