2011-01-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| cud nad kanałem bydgoskim (czytano: 2049 razy)
Wyobraźcie sobie, że trochę brak mi słów żeby opisać miniony weekend. Masa cyferek… i jedno słowo jakby z innej galaktyki – wygrałem. Ale co? Jak? ;) Dociera do mnie standardowa informacja po takim weekendzie. Przebiegłem dwumaraton. Póki co nic więcej ;P
Fakt nr 1 – trenowałem ostatnimi czasy jak nigdy. Fakt nr 2 – przestałem jeździć na nic nie znaczące z punktu widzenia rozwoju zawody. Fakt nr 3 – uwielbiam trasę nad kanałem.
Ale z żadnej z tych informacji nie zrodziłby się tak szalony pomysł. Założenie było standardowe. Przebiec dwumaraton. Nieśmiało zakładałem w sobotę pobiec poniżej 3h30. Trasa może nie tak ciężka jak miesiąc wcześniej ale mimo to mieszanka lodu z wodą i dużymi kałużami dodawała jej „uroku”.
Sobotni maraton będzie dla mnie przedmiotem badań pt. „jak to jest możliwe?”. Ruszyłem normalnym tempem jak to na początku, gdy ma się świeże nogi. Po kilometrze dogoniłem Anię i Piotra, którzy biegli połówkę. I tak zostałem z nimi do 5 okrążenia. Prowadzili mnie tempem, które mi odpowiadało. Nie męczyłem się, dużo czasu biegłem w „tunelu aero”, a przy tempie sięgającym 4:10/km to istotne. To że obrywałem błotem nie miało znaczenia. Zresztą chyba jako jedyny w ten weekend biegałem w krótkich spodenkach. Dla mnie duży plus, bo te mniej krępowały ruchy niż długie a poza tym miałem „naturalne” chłodzenie. Tempo na pierwszej połówce rosło, ostrzegano mnie o tym a ja nic sobie z tego nie robiłem. Wtedy już wiedziałem, że chcę zaryzykować i sprawdzić na ile stać mój organizm. Połówkę skończyłem w 1h32.
I tu mały zonk. Wielu myślało, że skoro biegnę tak szybko to lecę tylko połówkę i koniec. Wbiega Piotrek, zatrzymuje się. Wbiegam ja, tankuję… i lecę dalej. Odpalam na mp3 koncert Helloween. Tempo trochę spada, samemu jest trudniej, ale wiedziałem, że tak będzie. Biegnę i od czasu do czasu przechodzi mi przez głowę pytanie: „kiedy elektrownia wyłączy prąd?”. Chociaż generalnie od pewnego momentu biegłem bez świadomości poziomu szaleństwa tego co robię. Na 10km przed metą odzywa się stary problem, prawe udo, ale olewam je. Wynik może być piękny. I te międzyczasy… 25km - 1h49, 30km – 2h11, 35km – 2h34… szaleństwo.
Wkońcu meta – 3:08:40… chcę mi się płakać, nie wierzę. Życiówka pobita o 12 minut…. Pytam o czas Mariusza,, który startował godzinę wcześniej… wygrałem. A dwa miesiące temu mogłem tylko pomarzyć, żeby utrzymać jego tempo dłużej niż przez 21km…
Jak się później okazało nie mógł biec w niedzielę, to po krótkiej przerwie pobiegł drugi maraton. Dużo wolniej. Co sprawiło, że przed niedzielą wylądowałem z 13 minutami przewagi nad kolejnym zawodnikiem. Chociaż pierwsza moja myśl po sobotnim maratonie była taka, że ja już nie muszę nic biec, zrobiłem swoje, przecież i tak już nie dam rady biegać. Potem sam jak i przez towarzystwo klubowe zostałem nakręcony, żeby powalczyć. Taka okazja mogła się nie powtórzyć.
Tym razem w sobotni wieczór udało mi się uniknąć „procentów”. Sam zapach herbatki z prądem mnie odrzucił… i dobrze, bo czekało mnie ciężkie zadanie.
Pobudka na maraton startujący o 8 rano nigdy nie jest przyjemna, ale tylko nad kanałem można to zrobić o 6:50 ;) Chodzenie? Tak bardzo chętnie. Bieganie? Ja pier****, kto mi zablokował nogi. Nie przeżyję. Jednak staje na starcie. Wiem kogo mam pilnować, za kim nie biec. Strategia jest jasna, pilnować tych bezcennych 13 minut. Dobrze idzie do czwartego kółka, kiedy to zaczyna się właściwa obrona… W pewnym momencie na 6 kółku myśle, że przy takim tempie to już po mnie, choć rzucam do kogoś,, że robię co mogę. Trochę godzę się że nie wygram, ale nie ma paniki. Wszyscy biegną wolniej… no może poza tymi co nie biegali dzień wcześniej. Ósme okrążenie. Rozpoczynam kontrolowanie ile mam straty. Pierwszy pomiar 6 minut i znacznie się nie zwiększa. Myślę, może się uda. I trzymam tempo, choć łatwo nie jest. Ostatnie okrążenie… 3km do mety, robię ostatni pomiar, poniżej 5 minut. Łzy napływają do oczu. Ostatni, najbardziej mokry km biegnę nie zważając na błoto i kałuże.
Dobiegam, witają mnie brawa… 3:31:40 wystarczyło. Coś co ciężko opisać słowami. Tak jakby Lech Poznań wygrał ligę mistrzów…. Fajnie, że czasami cuda się zdarzają :)
W dwumaratonie 6:40:20.
Mam teraz swoje pięć minut. Już co niektórzy chcą żebym łamał 3h, kiedy póki co ja nie chcę ;P
Na razie myślę o najbliższych kilku dniach i o tym, żeby jak najszybciej wrócić do normalnego trenowania. I nie myślę o tym co będzie za miesiąc. Swoją „pracę” treningową trzeba odrobić.
P.S. Klubowo „utopiliśmy” w kanale dwie nowe ofiary ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Truskawa (2011-01-17,23:29): Ty mi lepiej powiedz jak biegłeś po tym lodzie. :) Gratulacje Wielkoludzie. :) jmm (2011-01-18,06:53): Tomek jesteś Wielki. Gratulacje! mamusiajakubaijasia (2011-01-18,07:27): Już Ci gratulowałam. A teraz, po obejrzeniu zdjęcia, mogę tylko powiedzieć, że przecinek się z Ciebie zrobił. Rewelacyjnie wyglądasz, chłopaku:)) izamoskal (2011-01-18,11:04): Chudziaku, brawo!Fajnie się czyta i aż chce się biegać :) Piotr Kalisz / Sternik (2011-01-20,18:44): no dobra , te 3 h możesz połamać ,,,,,,,,,, hm hm , no troche później :) odpocznij troche , gratulacje , kanał ma swój urok chyba , moja życiówka z nocki ,
|