Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 827/152544 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/3

Twoja ocena:brak


Wspomnienia z Wrocław Maratonu
Autor: Magdalena Krause
Data : 2009-11-06

Prezentujemy prace, które wygrały w konkursie na najciekawsze wspomnienia z 27. HASCO-LEK Wrocław Maratonu.



Najlepsze prace na konkurs nadesłali:
-Andrzej Nowicki
-Stanisław Wójcik
-Andrzej Madera


Zwycięzcy otrzymują zestawy upominkowe ufundowane przez firmy HASCO-LEK oraz WOSEBA.




Andrzej Madera
nr 871
4:01:39

Nim przejdę do maratońskiej relacji, długiej zapewne niczym sam bieg, napiszę kilka słów wstępu.



Decyzję o starcie podjąłem jakieś pół roku wcześniej, wkrótce potem wpłacając wpisowe. To miał być mój trzeci maraton, podobnie jak w 2005 i 2006 r. domowy, wrocławski. Poprzednie ukończyłem z wynikiem: odpowiednio 4:10 i 4:06. Oba były dla mnie wielkim przeżyciem. Na trasie (dosyć boleśnie) poznałem granice własnej wytrzymałości, a na mecie smak zwycięstwa, pokonania dystansu i słabości. Zdecydowanie zgadzam się z opinią, że ukończony maraton daje na długo pozytywnego psychicznego kopa.

Jak świadczą moje wyniki i opowie ta relacja - nie jestem zbyt dobrym maratończykiem, a już na pewno nie takim, który trzyma się książkowych reguł przygotowania do takiego startu. Biegam zaledwie raz, czasami dwa razy w tygodniu, zawsze po stałej 14 km trasie nad Odrą. Za każdym razem mam kłopoty z mobilizacją. Łatwo odkładam tę czynność na później, pod pierwszym nadarzającym się błahym powodem. Z drugiej strony w dniach, które rozpoczynam bieganiem towarzyszy mi potem dobry nastrój.

Skoro już się zapisałem, łatwiej było mi przełamywać lenistwo. Wiedziałem, że w stu procentach prawdziwa jest prosta zależność: im więcej biegasz, tym łatwiej wytrzymasz trud maratonu. Sytuacje skomplikował mi przeszło miesięczny pobyt w Poznaniu, ale także tam zabrałem biegowe buty i szybko znalazłem przyjemną podmiejską trasę.

Dni przed startem miałem trochę burzliwe. W piątek grałem w piłkę, w sobotę obejrzałem wyścigi na torze Poznań, nachodziwszy się sporo. Potem czekał mnie powrót do Wrocławia i tuż przed zamknięciem biura o godz. 22.00 odbiór startowego pakietu. Niepokoiło mnie bardzo uczucie zmęczenia w nogach. Na szczęście szybko zasnąłem.

Trzynastego września wstaję z budzikiem o dość później porze, szykuję się i wychodzę w pośpiechu. Wraz z Anią, moją dziewczyną, która wzięła ze sobą sprzęt fotograficzny, szczęśliwie podbiegamy do tramwaju. Na przystanku „Stadion Olimpijski” licznie wysiadają niemal wszyscy pasażerowie. Ubrani w dresy, a w rękach trzymając plecaki, wyglądamy podobnie. W czworoboku za linią startu kłębi się już, rozciąga i truchta kolorowy tłum. To bardzo ciekawy moment. Chciałoby się obserwować te przygotowania, zagadnąć drepczących najbliżej, nieco ukradkiem fotografować cudzy przedstartowy stan podgorączkowy, a tu tymczasem trzeba szybko zmierzać do oddalonej nieco hali, aby przebrać się i zostawić w depozycie wierzchnie ubranie.

Przed budynkiem, pod rozpiętą wielką mapą trasy, spotyka mnie ogromna, sympatyczna niespodzianka. Rozpoznaję kolegę z okresu studiów. Bartek dojechał z rodzinnego Ostrzeszowa, towarzyszy mu tata. Przed 8-10 laty nie biegał jeszcze (zresztą tak jak i ja). Później przypominam sobie, że jak kiedyś wspominał, wcześniej w szkolnych latach, trenował biegi na średnie dystanse.

W hali, sprawnie obsłużony, nie zabawiłem długo. Teraz we czwórkę szybkim krokiem - to cała moja rozgrzewka - powracamy na start, gdzie tłum zgęstniał. Żegnam Anię i chaotycznie rozmawiając z Bartkiem, przepycham się bliżej czoła biegu. Udaje się nam dotrzeć przed pacemakera z balonikiem 4:15, gdzie uznajemy, że dalej nie da rady. W głowie i sercu lekki niepokój, ze względu na brak rozgrzewki, miesza się z przedstartowym napięciem i (widoczną także wszędzie wokół) ekscytacją, atmosferą wyczekiwania.

Po chóralnym odliczaniu i wystrzale startera musimy odczekać przeszło minutę, aby wreszcie, stłoczeni, bardzo wolno ruszyć. Powiedzieliśmy sobie, że nie będziemy się na trasie trzymać razem i faktycznie, już dobiegając do bramy wjazdowej w falującym tłumie gubię z oczu kolegę, skoncentrowany na tym, by nikomu przede mną nie zdjąć z pięty buta.

Wewnętrzne napięcie stopniowo ustępuje. Za to równolegle pojawia się... delikatne parcie na siku, choć przysiągłbym, że przed wyjściem skrupulatnie dopełniłem tej elementarnej czynności. Uczucie narasta, staram się o nim nie pamiętać, a jednocześnie widzę bez zdziwienia, że nie jestem odosobniony. Co chwila jakiś biegacz, wypatrzywszy odpowiednie miejsce, odbiega na bok, by po chwili raźno powrócić od przesuwającego się po ulicy nurtu. Mnie jednak tak bardzo żal sekund, jakie wówczas uciekną, że najwyraźniej przeważa to nad potrzebą. Ta przypomina się jeszcze czasami, ale ogólnie w drugiej części biegu ustępuje z pierwszego planu narastającemu uczuciu zmęczenia i zmaganiu się z nim.

Pierwsze metry są niczym pływanie w morzu innych biegaczy. Jestem mijany i mijam. Stale pamiętam, by biec lekkim i wyłącznie swoim krokiem, by nie wpaść w cudzy rytm, jednej z osób, których buty śmigają w truchcie przede mną lub tuż obok równo pracują ramiona.

Znam Wrocław, wiem że na początek biegniemy przez zielone okolice Parku Szczytnickiego i jeszcze zaspanej Wielkiej Wyspy. A jednak mieszkańcy ul. Dembowskiego, od pewnego czasu stale obecnej na trasie maratonów, najwyraźniej nas polubili. Co kilka metrów mijamy grupki klaszczących i zagadujących przyjaźnie przechodniów. Próbując nie zgubić wewnętrznego skupienia i rytmu, odpowiadam uśmiechem, a czasem pozdrawiającym gestem ręki, skierowanym do tych wszystkich, którzy - jak mi się wydaje - wypatrzyli mnie w szerokiej ławie biegaczy.

Jedna grupa dopingujących wyróżnia się szczególnie. Nic dziwnego, skoro to lotny patrol komandosów. W takim przebraniu chłopacy przemierzali na rowerach trasę biegu, zaskakując nas w różnych miejscach swoimi wygłupami i głośnym dopingiem. Każdy też chyba zauważył i zapamiętał wbiegnięcie gdzieś w okolicy ul. Łowieckiej w „Strefę Chłodzenia”. To inna barwna grupa kibiców ustawiła przy ulicy duże pracujące wentylatory, a z płyt puściła latynoską muzykę. Trudno się na taki widok nie uśmiechnąć, nawet, gdy nogi już ledwo powłóczą. Kawałek dalej, na Bałtyckiej, zapamiętałem jeszcze dwie panie, których doping słyszałem już z daleka. Były to typowe, a jednak bardzo w tych momentach potrzebne słowa: „Brawo!”, „Dacie radę!”, „Już blisko!”. A gdy zawołały „Jesteście wspaniali!”, ktoś odkrzyknął „To wy jesteście wspaniałe!!”. I miał rację.

Nie będę jednak idealizować nastawienia wrocławian do maratończyków. Część pewnie do końca nie miała pojęcia, że akurat odbywa się taka sportowa impreza. Innych, niestety, zaskoczyliśmy i zablokowaliśmy w autach czekających przed chwilowo zamkniętymi krzyżówkami. Zawsze jest mi przykro na ten widok, ponieważ niezamierzenie popsuliśmy niedzielne plany wielu osób. Wiem jednak, że organizator jak może nagłaśnia informację o trasie biegu i przewidywanych czasowych utrudnieniach w komunikacji.

W okresie maratonu na lokalnych internetowych forach klnie też na nas grupa przeciwników imprezy. Każą biegać „wokół parku” lub za miastem. Nie chcą pamiętać, że na całym świecie bieg maratoński jest dla mieszkańców jednym ze świątecznych dni (obok takich ulicznych wydarzeń, jak np. narodowe parady, festiwale kulturalne czy religijne procesje). Maratony wszędzie bez wahania prowadzi się głównymi ulicami, dodatkowo starając się, by trasa wiodła w pobliżu miejscowych turystycznych atrakcji.

Świadomość tego pewnie niewiele umniejsza frustrację osoby zamkniętej w pułapce samochodu lub tramwaju. Dlatego przez każdą krzyżówkę staram się, niezależnie od zmęczenia, przebiec trochę szybciej, licząc, że cierpliwie sterujący ruchem policjanci będą mogli przepuścić kilka aut nim nadbiegnie kolejna osoba. Przyznam też, że nie spoglądam w ich kierunku. Mijając Na Ostatnim Groszu nieruchomą kolumnę pojazdów, słyszę pytanie jakiegoś kierowcy, zadane zrezygnowanym głosem: „Daleko stąd do giełdy na Świebodzkim?”

Przede wszystkim jednak docierają do mnie toczone wokół rozmowy samych biegaczy. Pogawędki prowadzone - jak najbardziej dosłownie - w biegu. Zwykle o własnych możliwościach i celach, o wcześniejszych treningach lub innych startach. Ale wcale nierzadko na tematy kompletnie odbiegające od tego w czym biorą udział. Podziwiam takie oderwanie się od, bądź co bądź, wyzwania, z którym właśnie się mierzą. Łowię tylko strzępy tych rozmów. Kolejny raz dyscyplinuję się wewnętrznie, by wsłuchiwać się raczej we własny rytm, bicie serca, oddech, pracę rąk i nóg. Wszystko to zgrane i możliwie lekkie, naturalne, wykonywane jak najmniejszym wysiłkiem, jakby od niechcenia. Sam plasuję się gdzieś pomiędzy maratońskimi gadułami a zawodnikami, którzy zamknęli się w świecie dźwięków płynących z wciśniętych do uszu słuchawek.

Mój własny wypowiadany w myślach lejtmotyw, to „po-ma-lut-ku, po-ma-lut-ku”, dość dziwne słowa jak na dyscyplinę biegową, wyścig z czasem. Wiem z praktyki, że, biegając treningowo (czy po prostu rekreacyjnie), w trakcie, gdy ciało wpada w zgodny rytm, do głowy same przychodzą różne słowa, sylabizowane w powtarzalnym takcie wdechów i wydechów, czy też stawianych stóp. Mnie najczęściej nachodzą krótkie fragmenty piosenek. Tym razem przyszło mi do głowy słowo „powoli”. Widocznie pod wpływem obsesyjnego skupiania się na oszczędnym szafowaniu siłami. W głowie, co jakiś czas pojawia się też myśl „dobiegliśmy do punktu wysuniętego najbardziej na wschód (południe / zachód) i skręcamy”, a wreszcie: „to ostatni krok w kierunku północnym, teraz obieram kurs na... stadion!”

Profesjonalni maratończycy nie tylko solidniej się przygotowują, ale również zapamiętują harmonogram czasów, w jakich zamierzają pokonać każdy z 42 kilometrów, kontrolując na zegarku czy biegną założonym tempem. W porównaniu z tym moja taktyka jest prosta i jedynie intuicyjna. Powiedziałem sobie, że będę biegł na ile będą mnie niosły swobodnie nogi i początkowo faktycznie stawiam kroki z lekkością. Jednak już po 10 km swoboda ta zaczyna ustępować narastającemu zmęczeniu, choć i wówczas staram się wyczuć i osiągać granicę czegoś co nazwałbym „swobodnym truchtem w stanie zmęczenia”.

Dopiero w następnych dniach skonfrontowałem swoje międzyczasy z 10, 21 i 30 km oraz z mety, z tymi, jakie zanotowałem w dwóch poprzednich startach, aby przekonać się, że aż do około 32 km mój czas na trasie był gorszy niż w ubiegłych latach. Wówczas bowiem szybciej przebiegłem pierwszą połowę dystansu, a potem gwałtowniej nadeszły i głębiej, boleśniej atakowały mnie kryzysy. Tym razem zachowałem więcej sił na drugą część biegu.

Osobną rozterką maratończyka jest podejmowanie trafnych decyzji w punktach z napojami i żywnością, szczególnie, gdy wolontariusze ofiarnie podsuwają kubki oraz obrane banany. Początkowo częściej sięgam po te drugie. Pierwsze banany spożyłem jeszcze w domu na śniadanie. Wzięte na trasie staram się jeść powoli, małymi kęsami. Jeden zwykle biorę na zapas, w efekcie stopniowo brudząc sobie nimi dłonie. Ostatni, długo chomikowany, wypadł mi z rąk, gdy wreszcie podniosłem go do ust. Odwrotnie rzecz ma się z uzupełnianiem płynów. Dopiero za półmetkiem zaczynam czasami sięgać po wodę lub Powerade. Ciągle przy tym nie opanowałem sztuki picia w biegu, więc za każdym razem zachłystuję się napojem, zalewa mi nos i koszulkę.

Trzy miesiące po maratonie pozostały mi w pamięci pojedyncze epizody z trasy. Przede wszystkim na Wybrzeżu Wyspiańskiego dostrzegam Anię pochłoniętą fotografowaniem kolejnych grup i grupek biegaczy. Wybrała miejsce położone kilkaset metrów wcześniej niż planowała. Jak później zobaczę na jej zdjęciach, chwyta nas w ładnym kadrze jesiennej alei. W tamtym momencie nie dostrzega mnie jednak. Uśmiecham się, widząc jak skupiona jest na swoim zajęciu.

Zapadły mi również w pamięć ratuszowe dzwony wybijające godzinę 10.00, gdy ul. Kuźniczą dobiegam do Rynku. Ten jest pusty, cichy, szary. Jakże różni się to od moich poprzednich maratonów, gdy, stanowiąc metę, witał nas tłumami, wrzawą i telewizją. Kawałek dalej, ul. Piotra Skargi, biegnie w moim pobliżu młoda dziewczyna oraz para biegaczy przed 40-tką. Zagadują ją i słysząc, że mierzy w czas 4:10, ostrzegają życzliwie, aby nieco zwolniła. Ta rozmowa oczywiście wywołuje w mojej głowie nową falę rozważań, czy aby i ja biegnę właściwym tempem.

Chwilę później inna okoliczność rozprasza moją uwagę. W okolicy ul. Ślężnej stojąca przy trasie karetka rusza wolnym tempem, zaczynając asystować grupie biegnącej tuż przede mną. Jej załoga kibicuje jednemu z biegaczy, startującemu w koszulce ratownictwa medycznego. Trochę irytuje mnie to spalinowe towarzystwo. Na szczęście po jakiś 2 kilometrach erka ponownie parkuje na poboczu.

Podczas maratonu parokrotnie moje drogi (a właściwie moje tempo) przecina się z tym, które dyktują tzw. pacemakerzy - doświadczeni biegacze ochotniczo pomagający trzymającym się ich chętnym osiągnąć metę w okolicach określonego wyniku. Wyróżniają się w pomysłowy sposób, przypiętym do stroju kolorowym balonikiem, na którym wypisano rezultat, na jaki biegnie pacemaker. Dobry „dyktowacz tempa” nie ogranicza się do tego, częstując swoich towarzyszy zabawnymi historyjkami, doradzając, a także dbając o morale grupy i tudzież show. Gdy na południowych opłotkach Wrocławia wyprzedza mnie grupa na 3:45, pomarańczowy balonik nagle krzyczy zapytanie: „-Jest siła??!!”. „-Jest!!” - odpowiada mu reszta; „-Jest moc??!!!”, „-Jest!!”.

Ja jednak, jak większość, wolę biegnąć własnym tempem. Gdy u jednych maratoński start budzi towarzyskie instynkty, u mnie najwyraźniej odzywa się introwertyczna strona mojej natury. Mówiąc żartem, najlepiej czułbym się zapewne w biegu, którego byłbym jedynym uczestnikiem. Po 30 kilometrze w moim pobliżu biegnie wysoki chłopak w długich spodniach i koszulce reprezentacji. Wyprzedzam go, a następnie on wyprzedza mnie około 7-8 razy. Żaden z nas nie traktuje tego jak pojedynku, wyścigu. Świadomie utrzymując równe tempo, upewniam się, że najwyraźniej mój przygodny kompan przeżywa duże wahnięcia biegowej formy, toczy własną cichą walkę ze słabością. Dopowiem jednak, że - jak sprawdziłem - mimo szarpanego rytmu przybiegł ostatecznie dobre 10 minut przede mną.

W tym miejscu przyznam z pewnym zakłopotaniem: łatwiej mi, gdy widzę że ktoś obok przeżywa kryzys potężniejszy niż mój własny. Myśl: „nie rozczulaj się nad sobą, inni są w gorszej sytuacji” mobilizuje mnie dodatkowo, by jak najdłużej trzymać fason. Innym skutecznym bodźcem są dla mnie teoretycznie trudniejsze fragmenty trasy, jak estakady Klecińska i Gądowianka oraz mosty. Zaskakuje mnie odnotowane na gorąco spostrzeżenie, że sprawnie idzie mi pokonywanie wzniesień. Czuję się wtedy jak kolarz forsujący wielką górę. W skupieniu stawiam równe, drobne kroki. Co innego z następującym zaraz potem zbieganiem. Jest nieprzyjemne. Nogi lecą do przodu, buty zbyt ciężko uderzają o asfalt, przez spracowane mięśnie przechodzi ból.

Niestety, nie ma cudu. Nasila się ból ścięgien, który tak mocno dał mi się we znaki dwoma poprzednimi razy i na zawsze wrył w pamięć. Mimo to pozwalam sobie przechodzić do chodu tylko na chwilkę w punktach żywieniowych, gdy sięgam po kubek. Mój pierwszy poza-napojowy marsz (krokiem szybkim, na nogach sztywnych, przy wrażeniu że ugięcie kolanowych stawów skończy się upadkiem) ma miejsce na ul. Wincentego Pola (36 km). Poddaje się, nie jestem w stanie dalej biec, choćby wolno, najkrótszym krokiem. Nie bez znaczenia jest, że na tej ulicy kibice są nieliczni i brak też aut zablokowanych maratonem. Pocieszam się, że to dobry moment na „odpoczynek”, na zebranie nowej garści sił. Jednocześnie, choć wokół nie brak piechurów takich jak ja, zwykle maszerujących wolniej, to jednak deprymująco działa na psychikę stopniowe odstawanie od tempa tych, którzy przed chwilą biegli obok. Kolejne wyprzedzające mnie osoby przypominają głowie o upływającym czasie, a do mety ciągle jeszcze daleko...

Po chwili zbieram się jednak do truchtu, akumulator sił podładował się nieco. Kolejny kryzys przeżywam, dobiegając do pl. Kromera, gdzie na szczęście jest punkt odświeżania, czyli woda w miednicach i kubkach. Wylewam ją na siebie i faktycznie czuję orzeźwienie, mały przypływ energii. Po raz ostatni fizyczny kryzys oraz psychiczne znużenie powraca na al. Kochanowskiego. Zbiegając z mostu, widzę przed sobą wijący się wąż biegnących, a na przeciwnym pasie sznur unieruchomionych samochodów. Świetnie wiem jak blisko już do mety, ale ta świadomość jeszcze przez chwilę na mnie nie działa. Nie wiedząc jak inaczej mogę się pobudzić w moim kolejnym chwilowym marszu, uderzam się parę razy otwartymi dłońmi w policzki. Pomaga. Czuję lekkie pieczenie i większą przytomność umysłu. Ostrożnie powracam do pełnego bólu biegu.

W chwili, gdy skręcam w ul. Moniuszki, na teren Zalesia, wiem że jestem już w domu, u celu! Stopniowo, minimalnie wydłużam swój krok, przyspieszam. Tempo mam umiarkowane, a jednak znów częściej mijam niż jestem mijany. Ciało jak gdyby zrozumiało, że proszę je o ofiarowanie ostatnich zasobów wysiłku przed wielkim odpoczynkiem. Zaczyna do mnie dobiegać radosny głos spikera na stadionie i krzyk zgromadzonych widzów. Gdy przekraczam bramę wjazdową, nie myślę o klaszczącym, witającym biegaczy szpalerze ludzi zgromadzonych wzdłuż alei prowadzącej do serca Stadionu Olimpijskiego. Wiem, że są, że wiwatują, ale próbuje wycisnąć z siebie ostatnie resztki energii, przyśpieszyć nieco krok. Widzę jedynie gdzieś przed sobą dziewczynę, która wyprzedziła mnie parę kilometrów wcześniej.

Bezskutecznie próbuję ją dogonić, a wzrokiem odszukuję zawieszoną nad linią mety rosnącą w oczach tablicę z upływającym czasem. Widząc sączące się sekundy, w ostatnim wysiłku ciała, chcę urwać ich jak najwięcej. Po 4 godzinach, minucie i 19 sekundach od wystrzału startera, piszczy czip ukryty pod moim numerem startowym. To meta.

Zwalniam ciężko, z bólem. Dziewczynę, którą goniłem na ostatnich metrach, dostrzegam kątem oka zgiętą w pół i podtrzymywaną. W oszołomieniu, mechanicznie posłusznie, daję sobie zawiesić na szyi medal. Przez chwilę kręcę się za metą wśród innych wyczerpanych biegaczy. Dociera do mnie, że to koniec, że dobiegłem, poprawiłem się. Dokonałem tego czego przed startem gorąco pragnąłem, mimo obaw o słabe przygotowanie i przemęczenie. Przepełnia mnie ogromne szczęście, ale przez chwilę jeszcze koncentruję się by, poproszony, zrobić pamiątkowe fotki telefonem jakiemuś starszemu panu, który także ukończył bieg.

Zadowolony z siebie, w zamieszaniu za metą odszukuję Anię. Dzielę się moją radością! Po chwili nadchodzi Bartek. Słyszę, że przybiegł w swym maratońskim debiucie z czasem 3:38. To fantastyczny rezultat!, przy którym obiektywnie bledną moje wyniki, ale podziw dla kolegi nie odbiera mi mojej prywatnej dumy z własnego wysiłku. Znów, jak przed startem, dzielimy się wrażeniami. Na moją prośbę siadamy wszyscy pod reklamowym balonem. Wystawiam twarz do łagodnego słońca. Słabe nogi pulsują bólem, lecz mnie nadal rozpiera wielkie zadowolenie. Czuję się jak wędrowiec u pomyślnego kresu podróży.

Wreszcie docierają do mnie bardziej przyziemne odczucia. Ustawiam się łakomie po talerz wojskowej grochówki i bułkę. Niedaleko od polowej kuchni przechodzę do miejsca, w którym można się precyzyjnie zważyć 68,9 kg zamiast około 73 kilogramów. To wystarczający powód, aby spałaszować 3 kolejne porcje gorącej, pysznej zupy. Wreszcie syty, ustawiam się jeszcze w kolejce do masażu. Dziewczyny z AWF-u pomagają tak biegaczom już od kilku godzin non-stop. To także swoisty maraton. Dziękuję więc serdecznie!, na szczęście jestem jednym z ostatnich.

Już przebrany, wraz z Anią, Bartkiem i jego tatą emocjonujemy się zręcznie przeprowadzoną ceremonią losowania nagród wśród uczestników biegu. Niestety żaden z nas nie odjedzie konkursowym autem, ale skoro dobiegłem z nową życiówką, mogę się obyć bez takiej drobnej nagrody pocieszenia. Choć na trasie w najgorszych chwilach zastanawiałem się po co mi ta moja męka, już czuję że za rok znów coś mnie podkusi ponownie wysłać zgłoszenie.




Andrzej Nowicki
Numer startowy 1857
Czas: 3:14:01

Pierwszy maraton, tak jak pierwsza miłość, na zawsze zostaje w pamięci.



Moja przygoda z bieganiem zaczęła się już w szkole podstawowej. Treningi, starty, liczne sukcesy i marzenia o karierze sportowca. Niestety, los sprawił, że na jakiś czas musiałem zapomnieć o aktywnym uprawianiu sportu. Ale myśl o bieganiu pozostała we mnie i przez te długie lata zawsze miałem iskierkę nadziei, że będzie znów taki dzień, kiedy stanę na starcie.

Przypadek sprawił, że na rok przed udziałem we wrocławskim maratonie rozpocząłem treningi. Początkowo były to tylko luźne przebieżki, żeby pobudzić organizm do wysiłku, ale szybko poczułem, że to nie wystarcza. Rozpocząłem poszukiwania planów treningowych, które byłyby dla mnie najlepsze.

Regularne treningi zmieniły całkowicie mój styl życia i rozkład dnia. Musiałem pogodzić bieganie z pracą zawodową i z problemami dnia codziennego. Ale nie było już odwrotu, bakcyl biegania powrócił, a potrzeba tego wzmożonego wysiłku, który przynosił zmęczenie i zadowolenie z coraz to lepszych wyników, była z każdym dniem silniejsza.

Wiosną, po kilku miesiącach treningu, pojawiła się nieśmiała myśl: A może już czas spróbować sił w maratonie?

Na swój maratoński debiut wybrałem Wrocław, miasto, które ma niepowtarzalny, magiczny klimat. Dokonałem zgłoszenia swojego udziału, ale do ostatniej chwili byłem pełen wątpliwości, czy start na tak długim dystansie po zaledwie kilku miesiącach treningu to dobry pomył. Jednak magia Wrocławia i świetnie przygotowana strona internetowa promująca 27. HASCO-LEK Wrocław Maraton sprawiły, że podjąłem decyzję: Tu, we Wrocławiu, zdobędę swoje maratońskie szlify.

Dzień przed biegiem…
W przeddzień maratonu trzeba było załatwić sprawy organizacyjne, czyli potwierdzić swój udział, odebrać numer startowy, zlokalizować miejsce startu i mety.

Stadion Olimpijski przywołał wspomnienia z młodości. Tutaj startowałam z powodzeniem w różnorodnych zawodach sportowych. Ileż to lat minęło? Trzydzieści? Aż trudno uwierzyć.

Załatwienie formalności, czyli odebranie numerka startowego i pakietu biegacza trwało naprawdę chwilę. To miłe zaskoczenie, ponieważ przy tylu startujących spodziewałem się długiej kolejki – organizatorom należy się duży plus.

Ale to nie koniec niespodzianek. Przy wyjściu znajdowało się stoisko z książkami Jerzego Skarżyńskiego. Postać tego sportowca dobrze znana jest wśród biegaczy. Skorzystałem z okazji i zakupiłem dwie książki (z dedykacją ma się rozumieć) o tajnikach biegania, zamieniłem parę słów z panem Jerzym i zrobiłem sobie pamiątkową fotografię.

Oczywiście, jak zawsze przy takich okazjach, można też było dokonać zakupu sprzętu sportowego, odżywek i innych różności na specjalnie przygotowanych stoiskach handlowych. To też jest potrzebne, bo czasami coś trzeba awaryjnie dokupić – i znów plus dla organizatorów. Ja skusiłem się na batonika i.. postanowiłem wracać.

Wieczór przed startem minął szybko. Przed snem jeszcze raz dokonałem analizy taktyki mojego biegu, by osiągnąć to, co zamierzałem, czyli przebiec cały dystans maratonu i osiągnąć jak najlepszą, pierwszą „życiówkę”.

Dzień startu…
Poranek zaplanowany został zgodnie z zaleceniami „znawców przedmiotu”. Wstałem na tyle wcześnie, aby zjeść odpowiednio przygotowane śniadanie, zrelaksować się i spokojnie dojechać na Stadion Olimpijski.

Na placu wokół miejsca startu zebrało się mnóstwo ludzi: biegacze, ich rodziny i przyjaciele, wolontariusze oraz oczywiście organizatorzy. Dominował niebieski kolor, kolor symbolizujący głównego sponsora Hasco- Lek. Wiele osób miało na sobie coś niebieskiego i ta niebieskość nas łączyła.

Ale przecież było coś jeszcze, coś ważniejszego, coś co było wspólne dla wszystkich tu zgromadzonych ludzi – poprzez swoją obecność w tym miejscu, tu i teraz wyrażaliśmy swoje poparcie dla aktywnego stylu życia. Spojrzałem na niebo, też było niebieskie, chociaż lekko zachmurzone. Pogoda wymarzona dla mnie. Patrzyłem na ten tłum i czułem jak ogarniają mnie emocje.

Wokół byli inni biegacze, ale ja skupiłem się na sobie. To czas na przygotowanie organizmu do dużego wysiłku fizycznego, psychicznego i intelektualnego. Tak intelektualnego też, bo mylą się Ci, którzy sądzą, że maratończyk to biegnie przed siebie przebierając tylko nogami. Prawda jest taka, że przez cały dystans trzeba kontrolować czas, porównywać prędkości na poszczególnych odcinkach, planować szybkość biegu na następne etapy i tak aż do mety. Maratonu nie da się przebiec bezmyślnie.

Wreszcie spiker zaprasza zawodników na start.

I wystartowali…
Ruszyliśmy wielką grupą, najpierw w prawie jednakowym tempie, ale potem, każdy zaczynał biec w swoim rytmie. Wiedziałem, że nie należy narzucać sobie zbyt szybkiego tempa na początku, bo do mety bardzo daleko. Mijając linię startu, pomyślałem: A jednak się stało, mam swój pierwszy start w maratonie!

Niektóre miejsca rozpoznawałem, inne były mi całkiem nieznane, ale wszędzie, wzdłuż trasy stały grupy przechodniów. Doping przypadkowych widzów i grup zorganizowanych mobilizował siły, dodawał chęci do rywalizacji.

Od samego początku trasa maratonu była świetnie oznakowana, a to dla biegacza bardzo istotne, bo daje poczucie bezpieczeństwa i komfortu, że nie ma możliwości, by się pogubić.

Dla mnie ta trasa miała jeszcze jedną zaletę, była prawostronna. Nie wiem, czy to ważne dla innych, ale mnie o wiele lepiej biegnie się, gdy dominują skręty w prawą stronę. I znów należą się pochwały dla organizatorów.

Ubywało kilometrów, mijałem kolejne punkty żywieniowe, posilałem się bananami bez skórki, które, nie tracąc czasu na obieranie, można było od razu jeść. Świetny pomysł. Czułem się bardzo dobrze i to dobre samopoczucie sprawiło, że trzymałem się grupy biegaczy, którą prowadził pacemaker na wynik 3:15. Wszystko przebiegało pomyślnie – pogoda była wymarzona, forma dobra, organizacja biegu świetna.. nic tylko osiągnąć dobry wynik.

Kryzys przyszedł niespodziewanie na 38 kilometrze. Pojawił się silny ból w nodze i lęk czy to, aby nie poważna kontuzja. Szybka decyzja: Trzeba się zmobilizować, zmienić sposób biegania, utrzymać tempo i dotrwać do mety. Mobilizacja sił i wola walki zwyciężyły.

Ostatni kilometr, ostatni zakręt i prosta. Słyszałem doping widzów i głos spikera witającego przekraczających linię mety biegaczy. Jeszcze raz podjąłem walkę, bo meta była na wyciągnięcie ręki, a mój wynik zapowiadał się dużo lepszy niż zakładany czas 3:24 (nie mówiąc o wariancie bardzo sceptycznym 3:30).

Wbiegając na metę, wiedziałem, że wygrałem z samym sobą, że dokonałem czegoś, o czym od dawna marzyłem. Osiągnąłem sukces. I choć był to sukces okupiony wielkim wysiłkiem i zmęczeniem to równocześnie czułem przeogromną radość. Miałem swoją pierwszą życiówkę 3:14:01

Refleksja po starcie…
Osiągnąłem wynik lepszy od zamierzonego. Pokonałem ból, chwilową słabość i niepewność, czy start w maratonie po kilku miesiącach treningu to nie „wyprawa z motyką na słońce”. Ale bieganie to moja pasja, a ten start w 27. HASCO – LEK Wrocław Maratonie to spełnienie moich młodzieńczych marzeń, więc nie mogło być inaczej, musiało się udać.

Udowodniłem sobie i wszystkim niedowiarkom, że aby osiągnąć wymarzony cel potrzebna jest wytrwałość, wola walki i wiara we własne siły, poparte mozolną pracą nad kondycją zarówno fizyczną, jak i psychiczną.

To był mój pierwszy w życiu start w Maratonie. Ten bieg maratoński na zawsze zostanie w mojej pamięci. Cieszę się, że wybrałem Wrocław na mój debiut. Słowa podziękowania należą się organizatorom za świetne przygotowanie imprezy pod każdym względem. Dobra organizacja zdecydowanie działa na korzyść biegaczy.

A ja? Ja z dumą mogę o sobie powiedzieć: Jestem maratończykiem.




Wójcik Stanisław

Magia wrocławskich maratonów



Już w przededniu, sobotnim przedpołudniem 12 IX 2009 r., przed biurem zawodów 27. HASCO-LEK Wrocław Maratonu, ruch i ożywienie. Zjeżdżają się zawodnicy ze wszystkich stron Polski, by nazajutrz rano stanąć do startu w słynnym maratonie.

Rejestracja przebiegała szybko i sprawnie. Po pobraniu pakietów i numerów startowych wolontariusze kierują chętnych na Pasta Party w pobliżu bram Stadionu Olimpijskiego, obok miejsca jutrzejszego startu. Przygrywa zespół muzyczny najnowsze i nieco starsze przeboje. Kilka par tańczy. Wokół dużo znajomych twarzy. Serdeczne powitania. Smaczny posiłek i parę łyków piwa poprawiają jeszcze bardziej niecodzienny i radosny nastrój wyczekiwania przed jutrzejszym startem w baśniowo kolorowym i czarodziejsko-magicznym już 27. wrocławskim maratonie.

Przy stoliku zasiadła duża grupa doświadczonych zawodników z Elbląga. Snują opowieści o minionych wrocławskich biegach długodystansowych. O Bożenie, która parę lat temu przyjechała do Wrocławia na maraton, tłumacząc wcześniej mężowi, że służbowo na delegację do Hutmenu. Lucjan, zagorzały przeciwnik biegania, odkrył prawdę i udał się w ślad za nią, aby wybić jej start z głowy. Od tej chwili biegają już wciąż razem w prawie każdym, nie tylko wrocławskim, maratonie. „To chyba za sprawą magicznej mocy wrocławskich maratonów” - podsumował ktoś na koniec.

W niedzielne przedpołudnie start biegu głównego na dystansie 42,195 km. Z przodu elita, a za nimi prawie dwutysięczna rzesza pozostałych maratończyków. Początkowo w tłoku wszyscy biegną razem, później tempo różnicuje się. Niektórzy biegną swoim krokiem, jak bohater opowiadania Alana Sillitoe pt. ,,Samotność długodystansowca”. Trasa od Stadionu przez Most Grunwaldzki do rynku Starego Miasta nie nastręczała trudności i została pokonana w przyzwoitym czasie.

Na jednej z ulic Starego Miasta rzucał się w oczy napis wykonany olbrzymimi literami ,,Jesteście chlubą Wrocławia". Któryś z maratończyków ociera twarz, ale nie z potu, a z łez wdzięczności za tak serdeczny doping. Nic dziwnego, że biegnie się jak na skrzydłach. Na półmetku patrzę na zegar. Muszę zwiększyć tempo do 5 min./km - pomyślałem, aby utrzymać się w planowanym czasie.

Zbliża się już przełomowy 30 kilometr. Na punkcie odświeżania spoglądam do tyłu i nie dowierzam własnym oczom. Podbiega znajoma z portalu biegowego w Internecie. Nigdy wcześniej się z nią nie spotkałem, nawet nie rozmawialiśmy przez telefon. Randka w ciemno, bez dwóch zdań. Dzisiaj umówiliśmy się na starcie maratonu. Jeszcze wcześniej nie mogliśmy się spotkać w Rudawie, Jaworznie i Oświęcimiu, bo spotkać się na maratonie, to jak znaleźć igłę w stogu siana. Nasze spotkania odbywały się jedynie na stronach internetowych dla biegaczy. To za sprawą czarodziejskiej magii tego maratonu - pomyślałem, witając się z nią za długo i za bardzo serdecznie jak na maraton, kosztem cennych minut końcowych.

Przyspieszyliśmy biegnąc cały czas razem, niekiedy objęci ramionami jak bliźnięta syjamscy. Słyszymy pieszczotliwy komentarz kogoś z dopingujących: ,,Jak się ma taką kondycję, to nic dziwnego, że przy boku taka kobieta", bo wrocławianie słyną z trafnego dowcipu. Nie było syndromu 30 kilometra. Nie odczuwaliśmy zmęczenia i nie pokonywaliśmy ostatnich kilometrów nadludzkim wysiłkiem. Mijaliśmy wielu biegaczy, a linię mety przekroczyliśmy równocześnie trzymając się za ręce. Odebrałem medal. Rozejrzałem się wokół. Nigdzie jej nie było. To z pewnością fatamorgana, jak na pustyni, efekt nadmiernej wyobraźni po 30 kilometrze biegu, spowodowany pragnieniem, wysiłkiem i wyczerpaniem - rozważałem w drodze powrotnej do Katowic.

W domu otworzyłem komputer , aby sprawdzić wyniki i przejrzeć zdjęcia. Zatrzymuję wzrok przy dwóch fotografiach z trasy. Na jednej biegniemy ramię w ramię, na drugiej, równocześnie trzymając się za ręce, przekraczamy linię mety. W przyszłym roku znów przyjadę do Wrocławia na maraton , bo bajeczny, kolorowy, czarodziejski i taki magiczny - postanowiłem.



INFORMACJA POSIADA MULTI-FORUM
POROZMAWIAJ
Biegi / Biegi - maraton

38. PKO Wrocław Maraton - Wrocław, 20.9.2020

7
2020-04-19
Biegi / Biegi - maraton

2019 - 37. PKO Wrocław Maraton

11
2019-09-25
Biegi / Biegi - maraton

2018 - 36. PKO Wrocław Maraton

20
2018-09-23
Biegi / Biegi - maraton

2017 - 35. PKO Wrocław Maraton

32
2017-10-09
Biegi / Biegi - maraton

2016 - 34. PKO Wrocław Maraton

72
2016-09-25
Biegi / Biegi - maraton

2015 - 33. PKO Wrocław Maraton

147
2015-11-14
Biegi / Konkurs

Konkurs - wygraj pakiet startowy na 33.PKO Wrocław...

33
2015-09-11
Biegi / Biegi - maraton

2014 - 32.Wrocław Maraton

191
2014-11-05
Biegi / Biegi - maraton

2013 - XXXI Wrocław Maraton

263
2013-09-28
Biegi / Biegi - maraton

2012 - 30 HASCO-LEK Wrocław Maraton

626
2013-02-04
Biegi / Biegi - maraton

2011 - 29. HASCO-LEK Wrocław Maraton

562
2011-09-27
Biegi / Biegi - maraton

2010 - 28. HASCO-LEK Wrocław Maraton

497
2010-09-21
Biegi / Rozmowy na inne tematy

Konkurs: dowcipy o maratończykach

13
2010-03-19
Biegi / Biegi - maraton

2009 - 27. HASCO-LEK Wrocław Maraton

625
2009-12-30
Biegi / Biegi - maraton

2008 - XXVI Wrocław Maraton

176
2009-01-02
Biegi / Biegi - maraton

2007 - XXV Wrocław Maraton

192
2007-10-07
Biegi / Biegi - maraton

2006 - XXIV Wrocław Maraton

246
2006-06-22
Biegi / Biegi - maraton

2005 - XXIII Wrocław Maraton

35
2005-12-01




















 Ostatnio zalogowani
Bartu¶
09:55
alan_pinkerton
09:37
marekcross
09:25
platat
08:51
42.195
08:14
GriszaW70
08:13
biegacz54
05:33
Grzegorz Kita
00:57
AntonAusTirol
00:05
andrzejzawada1
23:17
malkon99
23:07
witold.ludwa@op.pl
23:04
Namor 13
22:54
VaderSWDN
22:28
elglummo
22:06
mieszek12a
21:56
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |