2014-04-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Latająco na... Mount Everest (czytano: 1766 razy)
Zabierałem się do ponownego pisania „na maratonach” jak przysłowiowy pies do jeża. Już miałem coś skrobnąć i … odpuściłem. Dlaczego nie pisałem? Chyba weny było brak. Chyba trzeba było odczekać trochę. Żeby mi się znowu chciało. No i zachciało mi się. Czy dobrze? Zobaczymy.
A jak zacząć, czy raczej powrócić, to z okazji czegoś fajnego, a taki waśnie był ostatni weekend. Najpierw był, pierwszy w tym roku, start w maratonie – drugiej edycji Latającego Olędra. Tym razem bardzo gościnnie przyjęły nas Sątopy – niewielka podnowotomyska wieś. Trasa typowo crossowa. Właściwie asfaltu co pies napłakał, tylko las, pola i łąki. Fajnie? Fajnie!!! Do tego dobra pogoda i jeszcze lepsze towarzystwo, czyli mój kumpel „od biegania” – Jacek Sikorski i Mistrzowie z Wałcza, dla których sątopski maraton był entym w tym roku – Irenka i Mirek Lasota. O 9:05 ruszyliśmy na półmaratońską pętlę, którą mieliśmy pokonać dwa razy. Ruszyliśmy z kopyta i szło nam nieźle. Biegliśmy równiutko, kolejne kilometry w podobnym szybkim tempie. W pewnym momencie Jacek stwierdził, że jak tak dalej pójdzie, to życiówkę zrobię. Podpuszczał mnie… Po pierwszym kółku pękłem. To było jednak za szybko dla mnie. Jaco pogonił dalej, a ja zacząłem marudzić. Szło mi jak po grudzie. Zacząłem kombinować jak przysłowiowy koń orzący pod górę. W końcu dotoczyłem się na metę. Poszło i … to by było na tyle, jeśli chodzi o mój maraton. Trochę odpoczęliśmy, Mistrzowie z Wałcza odebrali kolejne puchary i ruszyliśmy do domu. Po drodze trzeba było zadzwonić do naszych przyjaciół – Ani i Maćka, którzy zafundowali sobie debiut w zawodach, w których nie odważyłbym się wystartować. Oboje zmagali się z ciężką trasą rajdu na orientację, a to biegnąć, to znowu jeżdżąc na rowerach czy pokonując kilometry kajakiem. Zuchy, udało im się dotrzeć do mety tuż przed jej zamknięciem!
A po sobocie była niedziela. A w niedzielę był Mount Everest w Bytowie. Może i wariat ze mnie, że na drugi dzień po maratonie pojechałem na bieg górski. Tak naprawdę chodziło mi o spotkanie z moimi klubowymi przyjaciółmi. Bieganie było dodatkiem. Razem z moim imiennikiem, Wojtkiem, pojechaliśmy do przyjaznego Bytowa i bardzo miło spędziliśmy czas. Bieg był trudny. Niby tylko 8850m, ale te metry dały się mocno we znaki. A na mecie czekały piękne, ciężkie imienne statuetki, wręczane osobiście przez prezesa Gochów Stasia Majkowskiego. Może to moja nieobiektywna opinia, ale jest to jeden z najfajniejszych biegów, na których byłem. Tu każdy jest ważny, a przecież o to chodzi! Szkoda tyko, że wszystko co dobre, szybko się kończy i trzeba było wrócić do domu. Warto było jednak niedzielę spędzić w Bytowie! Mount Everest, ten bytowski, został zdobyty! Na zdobywanie tego prawdziwe raczej się nie wybieram.
A teraz przede mną długi weekend, czyli czas na jakąś ćwiarteczkę… najlepiej tę pilską – Muzyczną Ćwiartkę.
I udało się. W końcu coś napisałem. Będzie częściej…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora żiżi (2014-05-01,21:29): Fajnie,że wróciłeś:)/Może za rok się tam spotkamy,potwierdziłeś opowieści pozytywne na temat tej imprezy:) seba72 (2014-07-13,13:08): Pisz, pisz - miło poczytać :) tym bardziej że zachęcasz do udziału w fajnych imprezach - jak będę planował przyszły sezon, to poczytam sobie Twojego bloga i wypełnię kalendarz bez problemu :)
|