Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 1298/752205 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Wywiad z Krzysztofem Wolsztyńskim
Autor: Łukasz Panfil
Data : 2017-03-01



Łukasz Panfil: W lekkiej atletyce „siedzę” od urodzenia. Początkowo zupełnie mimowolnie z tytułu bycia synem trenera i bratem długodystansowca. Do 14 roku życia coś tam o królowej sportu wiedziałem. Była to raczej wiedza wsiąkająca w moje szare komórki nieświadomie z tytułu przebywania w lekkoatletycznym środowisku niż wynikająca z pasji. Pasją stała się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Za sprawą dwóch wspomnianych, najbliższych mi osób skutecznie zaszczepiających miłość do królowej, mogłem podziwiać najznakomitsze wydarzenia na krajowych bieżniach, skoczniach i rzutniach.

Z początkiem XXI wieku królewskich widowisk w Polsce zaczęło nieco przybywać. W pierwszej połowie czerwca 2001 roku, zaledwie w tygodniowym odstępie rozegrano dwa fantastyczne mitingi – Żywiec Cup w Poznaniu i Europejski Festiwal Sztafet w Bydgoszczy. Jako widz uczestniczyłem w jednym i drugim. Ten pierwszy miał iście gwiazdorską obsadę z Janem Żeleznym, Kajsą Bergqvist, Ato Boldonem i całą plejadą światowej jakości herosów. Głębiej przeżywałem jednak zmagania w Bydgoszczy z tytułu startu osobistego brata w biegu na 3000m z przeszkodami. Poznański miting Żywiec Cup zakończył swoje istnienie zaledwie po trzech edycjach. Bydgoski, funkcjonujący od trzeciej edycji pod nazwą Europejskiego Festiwalu Lekkoatletycznego rozgrywany jest nieprzerwanie do dnia dzisiejszego.

Mogę śmiało powiedzieć, ze dojrzewałem lekkoatletycznie wraz z tą imprezą. Początkowo jako kibic, później i dziś dziennikarz, a przez moment jako pracownik firmy pomiarowej DomTel-Sport. Śledząc wydarzenia ze stadionu im. Zdzisława Krzyszkowiaka, oprócz zmagających się w swoich profesjach zawodników, dało się każdorazowo dostrzec biegającą postać. Postać była dosłownie wszędzie. Wyróżniała się oficjalnym uniformem i znaczną ekspresją. Podczas któregoś mitingu zapytałem mądrzejszych od siebie – kim jest postać? „To Wolsztyński”. Kim jest Wolsztyński, pomyślałem. Krzysztof Wolsztyński okazał się twórcą i dyrektorem mitingu. Dyrektorem z prawdziwego zdarzenia. Takim co to oprócz prac organizacyjnych biega przez cały czas trwania wydarzeń, czuwa nad prawidłowością ich przebiegu i przeżywa start każdej konkurencji niczym trener występ swoich zawodników. O tym przekonałem się 5 lat temu. Jako wspomniany pomiarowiec wklepywałem wówczas na potrzeby relacji on-line wyniki skoku w dal. Po dopełnieniu obowiązków udałem się w okolice startu biegu na 3000m prz. Kiedy prowadzący stawkę mistrz świata juniorów młodszych na „dwójkę” z przeszkodami, Hillary Yego mijał pierwszy kilometr w jakimś niebotycznym tempie, stałem akurat obok dyrektora Wolsztyńskiego. „Ty widziałeś? Widziałeś ten międzyczas?! Ty wiesz jaki to wynik będzie jak on to dowiezie do końca?”. Yego co prawda wyniku „nie dowiózł”, ale 8:17 wstydu nie przyniosło. Ta sytuacja utwierdziła mnie jednak w przekonaniu, że określanie Krzysztofa Wolsztyńskiego wyłącznie mianem dyrektor mitingu to za mało. Pasjonat lekkiej atletyki brzmi właściwiej.

Mimo upływu lat, kolejnych edycji Europejskiego Festiwalu Lekkoatletycznego, organizacji mistrzostw świata i Europy wszelkiej maści, pasjonat z Bydgoszczy nie zwalnia. Wystarczyło śledzić relację z fantastycznego Copernicus Cup w Toruniu, którego również jest dyrektorem. Z takim samym zaangażowaniem i emocjami, Krzysztofa Wolsztyńskiego można było zobaczyć w każdym miejscu płyty Areny Toruń. Nieco ponad tydzień od rozegrania mitingu udało nam się z dyrektorem Copernicus Cup i Prezesem Kujawsko – Pomorskiego Związku Lekkiej Atletyki porozmawiać.


Jana Rawlinosn, dwukrotna mistrzyni świata w biegu na 400m p.pł (2003, 2007). Mistrzyni świata juniorek młodszych z Bydgoszczy 1999 i Krzysztof Wolsztyński


Łukasz Panfil – Czy emocje po jednym z najważniejszych mitingów na świecie w sezonie halowym już opadły? Mam tu na myśli oczywiście Copernicus Cup?

Krzysztof Wolsztyński
Jeszcze nie, ale już myślimy nad następnym. Znamy termin. Przed nami jednak wiele innych wyzwań, a najważniejsze już za kilka miesięcy. Na stadionie „Zawiszy” Bydgoszcz w lipcu odbędą się Mistrzostwa Europy do lat 23. Póki co cieszymy się z pierwszego w Polsce mitingu, który znalazł się w tak prestiżowym cyklu jak World Indoor Tour.

Ł.P. - Czy procedura włączenia mitingu do World Indoor Tour jest skomplikowana? Zapewne trzeba dysponować armią doskonałych zawodników, by ranga wydarzenia była odpowiednia.

K.W.
- Trzeba spełnić szereg kryteriów. Pierwsza sprawa to oczywiście miejsce, czyli hala spełniająca wszelkie wymogi. Druga to tak jak pan mówi – zawodnicy prezentujący odpowiednio wysoki poziom. Musimy zatem postarać się o dostępne gwiazdy w obrębie konkretnych konkurencji. Trzeba dodać, że program mamy narzucony i nie możemy sobie wg własnego uznania układać w nim dowolnych konkurencji. Poza tym musimy zapełnić widownię, na co jest aktualnie dość duży nacisk. Wszystkie te elementy trzeba wpasować oczywiście w dostępny budżet. Przedstawiciele IAAF wiedzieli, że prowadząc z nami rozmowy mają do czynienia z profesjonalistami. Zrobiliśmy przecież dwukrotnie mistrzostwa świata w przełajach i mistrzostwa świata juniorów na stadionie. Myślę, że wywiązaliśmy się z postawionego przed Copernicusem zadania na 110%. Wartością uzyskanych wyników uplasowaliśmy się wśród mitingów cyklu World Indoor Tour na drugim miejscu za Birmingham. Pełna hala kibiców też nie pozostawiła wątpliwości. A należy wspomnieć, że my nie dysponujemy tak ogromnym budżetem jak nasi koledzy – organizatorzy na Zachodzie. Ale my nadrabiamy pasją. Dziś mogę z pełną świadomością powiedzieć, że zorganizowaliśmy w Toruniu jeden z najlepszych mitingów na świecie. I nie przeszkodził w tym fakt, że część dobrych zawodników zwłaszcza w sprintach zabrał nam ISTAF Indoor w Berlinie, którego termin pokrywał się z Copernicusem. Mimo tego trzy najlepsze wyniki na świecie w sprincie padły i tak w Toruniu. Podczas jednej z wizytacji Prezydent IAAF Sebastian Coe powiedział, że dadzą nam miejsce w cyklu World Indoor Tour na próbę. Włodarze Międzynarodowej Federacji Lekkiej Atletyki widzieli jak wyglądały dwie poprzednie edycje i dali nam kredyt zaufania. My ten kredyt spłaciliśmy z nawiązką.


Młodzieżowi mistrzowie Europy z Bydgoszczy 2003 - Marek Plawgo i Blanka Vlasic


Ł.P. - Który z elementów tej mitingowej układanki jest kluczowy?

K.W.
- Każdy jest istotny. Chcemy mieć publiczność – musimy mieć gwiazdy. Chcemy mieć gwiazdy – musimy dysponować odpowiednim zapleczem finansowym. Każdy ten element współgra ze sobą. Niezbędne dla widowiska jest jednak pozyskanie zawodników. Żeby stworzyć wielkie wydarzenie trzeba ściągnąć nie tyko nasze rodzime gwiazdy. Należy zapewnić naszym zawodnikom rywali na odpowiednio wysokim poziomie. Dopiero wtedy widowisko będzie kompletne. Tylko rywalizacja z równorzędnymi rywalami może oprawić całe to show w odpowiednie wyniki. I my to w Toruniu mieliśmy. Po mitingu w świat poszła informacja, że mamy fenomenalną, szybką bieżnię. Nawet zwycięzca płaskiej sześćdziesiątki, Ronnie Baker nie wierzył, że zrobił najlepszy wynik na świecie (6.46 – przyp. Redakcja)

Ł.P. - Czy o ból głowy przyprawiają Krzysztofa Wolsztyńskiego negocjacje z managerami w celu pozyskania gwiazd na mitingi?

K.W.
- Nawet na tej niewdzięcznej płaszczyźnie finansowych negocjacji potwierdza się, że w „lekkiej” są osoby niezepsute pieniędzmi, lojalne i uprawiające sport z pasji. Najlepszym przykładem jest pozyskanie na Copernicus wciąż aktualnej halowej mistrzyni świata w biegu na 60m, Barbary Pierre. Amerykanka przyjechała do Torunia po prostu wystartować. Jej manager, były płotkarz Ian Weakley, startujący zresztą przed laty na Europejskim Festiwalu Lekkoatletycznym (dwukrotnie 4 na tejże imprezie w latach 2005 i 2007 – przyp. Redakcja), poprosił wyłącznie o nocleg dla Amerykanki. Okazało się, że Pierre wygrała uzyskując wówczas najlepszy wynik na świecie (7.11 – przyp. Redakcja)

Ł.P. - Obserwując przez lata szereg wydarzeń lekkoatletycznych, zarówno tych na stadionie jak i w hali dochodzę do wniosku, że zmienia się środek ciężkości królowej. Hala traktowana zazwyczaj z przymrużeniem oka zdaje się mieć ostatnimi czasy większą rację bytu. Czy nie jest tak, że właśnie w zmaganiach pod dachem istnieje większy potencjał widowiska? Być może w najbliższych latach lekkoatletyka halowa stanie się tą wiodącą, co jeszcze nie tak dawno było nie do pomyślenia...

K.W.
- Hala z różnych względów jest zdecydowanie łatwiejsza. Po pierwsze koszt organizacji mitingu jest zdecydowanie mniejszy. Nie wieje, nie pada, nie ma tych zmiennych czynników dyktowanych przez warunki atmosferyczne. Poza tym łatwiej jest zapewnić trybuny Areny Toruń niż stadionu Zawiszy w Bydgoszczy, który ma czterokrotnie więcej miejsc. Kolejna sprawa to ogólny odbiór lekkiej atletyki w ostatnich latach. Publiczność, która idzie na żużel nie musi znać dogłębnie zasad żeby pojąć tą profesję. To samo dotyczy piłki nożnej. „Lekka” na tle wymienionych dyscyplin jest znacznie bardziej skomplikowana. No i w porównaniu z halą, na stadionie dochodzą rzuty. Jeżeli jest dwóch, albo nawet trzech dobrze ze sobą współpracujących spikerów wtedy całe show potrafi skupić uwagę na konkretnych wydarzeniach. Istotną rolę pełni tu również odpowiednie ułożenie programu, co tak ja mówiłem już wcześniej – w hali jest łatwiejsze.


Pierwszy od lewej, 6-krotny mistrz świata w skoku o tyczce, Siergiej Bubka


Ł.P. - Po sezonie halowym zaczniecie zbrojenia do największej imprezy w kraju sezonie letnim – wspomnianych Młodzieżowych Mistrzostw Europy. Macie już doświadczenie po organizacji tegoż wydarzenia 14 lat temu. Będzie łatwiej?

K.W.
- Na pewno mamy znacznie większe doświadczenie. Od tamtego czasu zorganizowaliśmy dwukrotnie MŚ juniorów, czy superligę. Po Copernicusie widać jak ważną rolę pełni promocja imprezy. I właśnie w przypadku Młodzieżowych Mistrzostw Europy będziemy kładli szczególny nacisk na szerokie dotarcie do potencjalnej publiczności. Mamy atuty w postaci doskonałych polskich gwiazd – Ewy Swobody, Sofii Ennaoui, Marysi Andrejczyk i Konrada Bukowieckiego, z których chcemy zrobić super bohaterów! Za punkt honoru postawiłem sobie zapełnić co najmniej połowę miejsc na stadionie „Zawiszy” podczas mistrzostw Europy U-23. Nie będzie to zadanie łatwe, bo oznacza skompletowanie dziesięciotysięcznej rzeszy kibiców.

Ł.P. - Szereg imprez lekkoatletycznych przez wielkie „L” rozgrywa się w województwie kujawsko - pomorskim. Nie w Stolicy, nie w innych największych miastach, a właśnie w Bydgoszczy, Toruniu czy nawet w Inowrocławiu. Zna Pan receptę na sukces?

K.W.
- Na pierwszym miejscu jest pasja. Własna i ludzi, z którymi się współpracuje. Jeżeli nie ma tego czynnika, to posiadając nawet gigantyczne zaplecze finansowe niczego się nie zbuduje. Cały nasz sztab organizatorski wszelkie działania kieruje dla dobra polskiej lekkiej atletyki. Najlepszym przykładem prawidłowości naszych działań są słowa Sebastiana Coe podczas któregoś przemówienia w Monaco. Prezydent IAAF powiedział, że Bydgoszcz jest absolutnym fenomenem w skali światowej królowej sportu. To bardzo motywujące. Ale sukces jest właśnie wynikiem pracy całego naszego teamu. Mam wokół siebie ludzi, którzy w odpowiednim momencie potrafią się spiąć i wykonać kawał ciężkiej, dobrej roboty.

Ł.P. - Jak Pan widzi przyszłość lekkiej atletyki? Czy królowa cierpiąca na niedostatki oglądalności i trawiona kolejnymi skandalami dopingowymi, ma szansę wrócić do dawnej świetności?

K.W.
- Myślę, że dobry czas dla lekkiej atletyki właśnie nadchodzi. Zwłaszcza dla naszej rodzimej. Raz, że mamy świetnych, rozpoznawalnych lekkoatletów. Dwa, że jesteśmy rozpoznawalni na świecie jako organizatorzy i mamy zaufanie IAAF-u. Te dwa czynniki powodują, że atmosfera w Polsce wokół królowej robi się coraz lepsza. Mamy chęci i pomysły na organizację kolejnych imprez. Przykład Copernicusa pokazuje, że ludzie chcą oglądać „lekką”. Biorąc pod lupę całą dyscyplinę w wydaniu światowym, mimo afer dopingowych atmosfera również się oczyszcza. Duże zasługi na tym polu ma nowy prezydent federacji. Sebastian Coe jest skromnym, normalnym człowiekiem. Skończyły się czasy nieuzasadnionego przepychu, nepotyzmu i afer co było na porządku dziennym w czasach kadencji jego poprzednika. Na pewno musimy stawiać na dzieci i młodzież. Jeżeli chcemy mieć widowisko, potrzeba nam pasjonatów, którzy przywiozą dzieci czy młodzież i pokażą piękno tej dyscypliny sportu. Tutaj świetnym przykładem jest mała miejscowość Racot, gdzie znalazł się człowiek, który regularnie dużą grupę młodzieży wozi po imprezach lekkoatletycznych. Jeżeli mamy już tak znakomite przedstawienie jak Copernicus, powinniśmy to skutecznie wykorzystać. Marka Copernicus już pracuje na siebie. Moi znajomi, którzy z „lekką” nie mieli wiele do czynienia, przyjechali wraz ze swoimi rodzinami. Jak jest efekt? Ich dzieci nagle są zafascynowane lekką atletyką! Chcą biegać, skakać i iść w ślady tych którzy w Arenie Toruń byli pierwszoplanowymi bohaterami.

Ł.P. - Co jako organizator sądzi Pan o nowym pomyśle na lekką atletykę – mam tu na myśli przedziwną formułę rozegraną ostatnio w Melbourne pod nazwą „Nitro Athletics”?

K.W.
- Z tego wyszedł jakiś totalny kabaret. Organizatorzy sądzili, że obecnością Bolta załatwią wszystko, a według mnie pomysł był karkołomny i przekombinowany. Mimo, że jestem tradycjonalistą widzę potrzebę wprowadzania elementów show, ale niekoniecznie kosztem zmiany formuły. Będziemy chcieli wprowadzić efektowne prezentacje zawodników, co zwłaszcza w hali ma rację bytu. Zapewne na kolejnych odsłonach Copernicusa zajmiemy się również tą stroną mającą na celu lepsze wyeksponowanie całego wydarzenia. Najważniejsze jednak są emocje, które same w sobie tworzą wielkie widowisko.

Ł.P. - Cofnijmy się do początku. Jak Pan trafił do lekkiej atletyki?

K.W.
- Wychowałem się w Starym Fordonie. Był tam stadion „Wisły” Fordon i jak większość młodych chłopców kopałem piłkę. Później miałem epizod z koszykówką w „Astorii”. Czyli jak to często bywa lub bywało w szkole – ktoś, kto jest uzdolniony ruchowo bierze udział w zmaganiach w wielu dyscyplinach sportu równolegle. No i wystartowałem w jakiś biegach sztafetowych. Mając te 15 lat musiałem podjąć decyzję - „lekka” czy piłka nożna. W lekkiej atletyce podobał mi się jednak indywidualizm, to że w zasadzie wszystko zależy ode mnie. Pojechałem na sześciotygodniowe zgrupowanie do Trzcianki z rekordem życiowym na 1000m 2:52. Po zgrupowaniu poprawiłem wynik podczas drużynowych mistrzostw Polski młodzików w Zielonej Górze na 2:44. Później dużym wydarzeniem była dla mnie liga juniorów na warszawskiej „Skrze”. Pojechałem tam jako młodzik więc startowałem ze starszymi. Zająłem 6 miejsce na 800m z wynikiem 2:02.8. Po mniej więcej 3-4 miesiącach dowiedziałem się, ze to był rekord Polski młodzików. I wtedy lekkoatletyka wciągnęła mnie na dobre. Był to rok 1973.


Krzysztof Wolsztyński w czasach prowadzenia juniorskiej kadry narodowej w biegach średnich i długich


Ł.P. - Kto był pańskim trenerem?

K.W.
- Reprezentacyjny w latach sześćdziesiątych przeszkodowiec, Edward Szklarczyk (4-krotny mistrz Polski w biegu na 3000m prz w latach 1963-66 – przyp. Redakcja). Otarłem się również o współpracę ze Zdzisławem Krzyszkowiakiem i Janem Radomskim (1:47.6 na 800m – przyp. Redakcja)

Ł.P. - Karierę zakończył pan bardzo wcześnie… Dlaczego i z jakim ostatecznie rekordem życiowym?

K.W.
- Przygodę z uprawianiem sportu zakończyła mi w wieku 18 lat żółtaczka. Miałem nadzieję, ze będzie to przełomowy rok. Próby powrotu po chorobie zakończyły się niepowodzeniem i został mi w CV wynik na 800m 1:54 z groszem.

Ł.P. - Jak dalej potoczył się związek Krzysztofa Wolsztyńskiego z Królową Sportu?

K.W.
- Siedzimy akurat w szczególnym dla mnie miejscu. Tutaj w 1978 czy raczej ‘79 roku rozmawiałem z kierownikiem sekcji LA „Zawiszy” Bydgoszcz, Józefem Auksztulewiczem (mistrz Polski w pchnięciu kulą w 1957r – przyp. Redakcja). Zaproponował mi wówczas poprowadzenie zgrupowania sportowego z dzieciakami. I tak w wieku 21 lat zostałem trenerem. Najmłodszym w „Zawiszy”. Początkowo skończyłem kurs instruktora, a później już na poznańskiej AWF zostałem trenerem II klasy. W wieku 25 lat zostałem szkoleniowcem kadry narodowej juniorów w biegach średnich i długich. Na tym stanowisku byłem również najmłodszy...


Krzysztof Wolsztyński podczas jednego z mitingów w czasach kariery sportowej



Ł.P. - Od lat jest Pan jednak kojarzony jako działacz i doskonały organizator. Co się zdarzyło, że porzucił Pan stery szkoleniowe?

K.W.
- Podczas minionych Halowych Mistrzostw Polski w Toruniu, Wioletta Frankiewicz zwróciła się do mnie per „Trenerze”! Byłem zupełnie zaskoczony, bo od lat nikt mnie w ten sposób nie tytułował. Wiola pamiętała jednak, że byłem przez wiele lat trenerem. Odpowiadając na pańskie pytanie – zawód trenera mnie pasjonował i sądziłem, że będę go wykonywał długo. Miałem przecież świetnych zawodników. Osiemsetmetrowców biegających po 1:47. Sławka Gurnego, który pobiegł mi 8:25 na przeszkodach. Ale niestety do klubu przyszło lobby piłkarskie i atmosfera się zepsuła. Mam jednak podwójną satysfakcję. Raz, że udało mi się wychować rzeszę zdolnych zawodników. Dwa, że dzięki temu uczestniczyłem we wszystkich trzech edycjach przełajowych mistrzostw świata rozegranych w Polsce. Po raz pierwszy w Warszawie ‘87 roku jako trener kadry. A w latach 2010 i 2013 organizowałem te mistrzostwa osobiście w Bydgoszczy.

Ł.P. - A jak ujawnił się talent organizatorski Krzysztofa Wolsztyńskiego?

K.W.
- Genezy upatruję w czasach kiedy chodziłem do 5 kasy szkoły podstawowej. Naoglądałem się lekkoatletyki po czym zbierałem moich kolegów i koleżanki z okolicy i organizowałem mistrzostwa ulicy. Czasy były ciężkie więc zbieraliśmy butelki, sprzedawaliśmy i kupowaliśmy nagrody dla zwycięzców. Była rywalizacja i honorowanie najlepszych. A dziś organizuję największe światowe imprezy lekkoatletyczne… Nie od razu jednak z roli trenera przeobraziłem się w działacza. Na początku lat dziewięćdziesiątych zająłem się własnym biznesem i dopiero po 9 latach znów zaangażowałem się w „lekką”. Wróciłem w roku dwutysięcznym.

Ł.P. - I jak się okazuje, był to powrót dzięki, któremu mieliśmy w Polsce szereg międzynarodowych imprez na najwyższym poziomie. Życzymy sukcesu w organizacji lipcowych Mistrzostw Europy oraz kolejnych spektakularnych wydarzeń!

K.W.
- Dziękuję!


Krzysztof Wolsztyński z rodziną - w pełnym składzie



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Mikesz
21:36
camillo88kg
21:33
maciej cieciuch
21:31
alex
21:22
Henryk W.
21:20
homepg
21:09
pawko90
21:08
uro69
21:00
Zielu
20:59
ona
20:42
stanlej
20:38
marczy
20:23
bogaw
20:15
rezerwa
20:14
mk04061982
20:11
kos 88
19:54
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |