Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 1711/6112438 razy

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Maraton wraz z potworem z Loch Ness - why not ?
Autor: Andrzej Wojakowski
Data : 2024-10-03

Większość polskich biegaczy-maratończyków tego dnia (29.09.24) startowała w Warszawie, ale ja nie; już dwa razy biegłem w Maratonie Warszawskim i dałem zarobić p. M. Troninie, nad trzecim razem jeszcze się zastanowię. Tego dnia na świecie odbyło się wiele maratonów, ja wybrałem maraton w Szkocji, w Inverness, jego pełna nazwa to Baxters Loch Ness Marathon.

Wszystkim jezioro Loch Ness kojarzy się z legendarnym potworem zjadającym ludzi. Jeśli czytelnicy czytają tą relację to znaczy, że jednak przeżyłem. Zjadając mnie pewnie by się nabawił niestrawności i by się struł, taki jestem żylasty i toksyczny. Ale zęby szczerzył (co widać na zdjęciu), na jego szczęście roztropnie się rozmyślił.


To moja pierwsza wizyta w pięknej Szkocji. Poleciałem tam przez Frankfurt n. Menem liniami Lufthansa (powrót przez Monachium). Co ciekawe koszty były o ponad 200 zł tańsze niż w ofercie Ryanaira, nie mówiąc już o wyżej klasie niemieckich linii lotniczych i uzyskaniu trochę mil w programie Miles&More. Czasem warto spojrzeć na propozycje tradycyjnych linii lotniczych, bo z nimi może wyjść taniej planowana eskapada. Lot do Edynburga, a stamtąd, z centrum miasta, wygodnym autobusem (siedziałem w pierwszym rzędzie na tzw. piętrze) na północ, do Inverness. Po drodze podziwiam piękne widoki, m. in. góry Highland. A było co podziwiać, bo podróż autobusem trwała ok. 3 h 50 min…

Ogólne przygotowania fizyczne oraz same biegowe do maratonu były z grubsza udane. W połowie sierpnia przebywałem w Krynicy Górskiej i tam w niezłym upale (dodatkowo w pełnym słońcu) biegałem po ścieżce rowerowej do Muszyny, w tamtą stronę prawie stale w dół, a z powrotem pod górę. Poza bieganiem chodziłem również po okolicznych górach i nawet 3 razy jeździłem na łyżwach w krynickiej hali lodowej. Dodatkowym wieczornym treningiem był mój udział w dancingach. Po powrocie do Warszawy trenowałem już przykładnie w Lesie Kabackim, dokładnie według planu, tj. biegi ciągłe, interwały, długie wybiegania (2 x po 32 km). Mój dwutygodniowy przebieg to: 78 plus 80 km. Poza tym rano brzuszki (kilkaset), wieczorem gimnastyka siłowa, 2 x basen po 1000 m. Tak całkiem nieźle przygotowany (fizycznie i mentalnie) byłem gotowy do startu.


Wszystko mogłoby „wziąć w łeb” z powodu porannego niedzielnego wydarzenia w moim lokum w Inverness . Mój budzik w smartfonie był ustawiony, ale niewłączony. O godz. 7.00 (ustalona wcześniej godzina naszego wyjazdu z domu na miejsce zbiórki) p. Kasia, mój kierowca, wchodzi do pokoju i pyta dlaczego jeszcze nie wstałem. Bardzo szybko, w 10 min się zebrałem, a lekkie śniadanie (bułki z miodem, herbata) spożyłem w jej aucie. Dobrze, że autokary z biegaczami odjeżdżały na miejsce startu aż przez 0,5 h, od 7.30 do 8.00. Dzięki pobudce i sprawnej podwózce - obie rzeczy zawdzięczam Kasi - spokojnie zdążyłem. Przejazd autokarami trwał około 1 h.

Celem było dotarcie nad jezioro Loch Ness. Samo jezioro to jakby norweski fiord, z obu stron otoczony górami. Widoki godne oglądania i fotografowania. Dojeżdżając zatrzymujemy się na wąskiej drodze (na jeden autokar) pomiędzy małym lasem i wrzosowiskami. Resztę drogi prowadzącej w pobliże miejsca startu pokonujemy na piechotę (dodatkowa rozgrzewka). Część biegaczy oddaje naturze to co niepotrzebne, bo kolejki do Toi Toi, długie, i jeszcze raz długie. Tak to nawodnienie biegaczy przed maratonem wpływa na szkockie środowisko. Pogoda tego dnia była po prostu idealna, brak opadów (a w tej części Szkocji to norma), wiatru, niebo lekko zachmurzone, niekiedy, rzadko, wychodzi słońce, temperatura około 10 C. Po prostu perfekcyjna pogoda do biegu.

Start do maratonu punktualnie o godz. 10.00, na sygnał. Oznaczenie startu to tylko baner na drodze, nic dookoła, tylko dzika przyroda. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. Tuż po starcie, dla biegaczy grała szkocka orkiestra, m. in. kobziarze, klasyczną piszczącą szkocką muzykę, ubrani w kilty (spódnice), panowie również. W samym Inverness spotkałem pod wieczór kilku mężczyzn ubranych w kilty, całkiem ładnie się prezentowali. Przez to, że to Szkocja, kolejne odcinki przebiegniętej trasy podawane były w milach, liczyłem więc do 26.

Pierwsze osiem mil to po prostu bomba, cały czas w dół, niekiedy znaczne spadki wysokości, trzeba było się aż wyhamowywać. Później już różnie, część pod górę (niektóre nieźle „dawały w kość”), część w dół, ale generalnie ten maraton nazwałbym biegiem w dół. Przekłada się to na mój rezultat na półmetku (jedyny pomiar czasu na trasie): 1:47:47, dla mnie to lepiej niż dobrze. Organizatorzy dbali o maratończyków - trasa tylko dla biegaczy, brak jakiegokolwiek pojazdów, dopiero w samym Inverness (ostatnie dwie mile) druga część jezdni otwarta dla ruchu.


Stacje napojenia były regularnie na trasie, wolontariuszki podawały małe butelki z wodą (330 ml), trzy razy można było otrzymać żel energetyczny, nie było izotoników. Po stacjach napojenia, w wielu miejscach przy drodze były poustawiane kosze na puste butelki. Kibiców na trasie brak, biegniesz na lonie natury, dopiero w samym miasteczku słychać było doping. Mnie biegnie się wyjątkowo dobrze, do 15 mili bez jakiegokolwiek stopu, później już jednak tak dobrze nie było. Trochę zadziałał przypadek z moją lewą nagrzewającą się stopą. Przed startem będąc „w potrzebie” na łonie natury, niechcąco zamoczyłem całą lewą stopę w wodzie.

Przez temperaturę otoczenia, mokry but wraz ze skarpetką, później moja lewa stopa znacznie się nagrzewała. W następstwie - dwa razy musiałem się zatrzymać, schłodzić stopę. W drugiej części biegu sił już nie przybywa, niekiedy przechodzę do marszu. W tym maratonie nie było tzw. dziur w stawce biegnących; przynajmniej w tej części, w której ja biegłem, cały czas ktoś z przodu, niedaleko od ciebie, ktoś z tyłu. Na tym maratonie nie było pacemakerów, ja nastawiłem się na złamanie 4 h. Od około 8-9 mili trasa biegu ciągnęła się wzdłuż jeziora Loch Ness, niekiedy z ładnymi punktami widokowymi na taflę jeziora i okoliczne góry.

Ostatnie dwie mile to już trasa w miasteczku. Najpierw z lewej strony rzeki Ness przecinającej to miasto (około 50 tys. mieszkańców), a później finiszowa aleja do mety z prawej strony. Staram się, jeszcze na ostatnich metrach wyprzedzić kilku biegaczy i wpadam na metę z czasem brutto 4:00:35. Wiem że czas netto będzie lekko powyżej 4 godzin. Zabrakło tylko 14 s (słownie: czternaście sekund). Do dzisiaj „pluję sobie w brodę”, dlaczego tyle przerw wcześniej zrobiłem, bo na sam finisz zachowałem trochę siły. No cóż, z losem trzeba się pogodzić.

Trochę statystyki. Maraton ukończyło (wg moich obliczeń) 3731 biegaczy, moja lokata w kategorii open: 1200, a w kategorii wiekowej M-60: 25 na 131 biegaczy. Jest jedno pocieszenie, uzyskałem czas lepszy o ponad 21 min od poprzedniego maratonu, znaczy się, jest progres. Ale trasa biegu była łatwiejsza i znakomicie dopisała pogoda (poprzedni maraton kończyłem w upale)


A po mecie już tylko przyjemności. Medal, całkiem ładny (z potworem w środku), na pasku w szkocką kratę, został włożony na moją szyję przez młodziutką wolontariuszkę. Później torba z owocami, woda, czarny T-shirt z potworem na boku i schłodzone, bezalkoholowe, niemieckie piwo Erdinger. Po tylu żelkach, izotonikach zimne piwo smakowało wybornie, tak samo zresztą jak zupa tytularnego sponsora (Baxters), serwowana z bułeczką. W ten weekend odbyło się przy okazji maratonu szereg innych biegów: na 5 km, na 10 km, bieg korporacyjny, stąd na terenie Bought Park było mnóstwo biegaczy, osób towarzyszących. Pogoda sprzyjała, było trochę cieplej, niż rano. Strzelam jeszcze trochę fotek przy alei finiszowej i wracam na piechotę do swoich gospodarzy.

I to by było na tyle, co dotyczy samego maratonu. Wyjątkowo polecam ten bieg ze względu na miejsce, otoczenie, dosyć łatwą trasę, no i możliwość uzyskania dobrego czasu, a może „życiówki”. Gdyby nie nagrzewająca się moja lewa stopa, mój rezultat mógłby być lepszy o ok. 15 min. Ten maraton można połączyć ze zwiedzaniem Edynburga, ja tak uczyniłem. A jest, co zobaczyć, to tak jakby oglądać szkocki Kraków. Ja cały poniedziałek zwiedzałem i spacerowałem, pomimo zakwasów w nogach. Ceny przelotów niewygórowane, przy wcześniejszym zakupie, ale ceny w Szkocji znacznie wyższe niż w Polsce, no ale 3-4 dni da się wytrzymać, a widoki, przyroda, inna architektura itp. wynagrodzą wydatki.

Jeśli czytelnik zainteresował się moją maratońską pasją to poinformuję jeszcze, że aktualnie staram się zrealizować następne wyzwanie, tj. być w Klubie Siedmiu Kontynentów. Chodzi o ukończenie maratonu na każdym kontynencie, pozostała mi niestety Antarktyda. Wszystkie dotychczasowe moje starty sam finansowałem, nie mam żadnego sponsora, na swoją pasję zarabiam ostatnio pracą w Niemczech. Jednak w przypadku Antarktydy zaczynają się dla mnie finansowe Himalaje. Impreza organizowana przez Marathon Tours and Travels, startująca z Buenos Aires (trzeba tam jeszcze dolecieć) zaczyna się od ponad 7 tys. USD.


Niestety, wykonywana praca w Niemczech szybko nie pozwoli mi uzbierać takiej kwoty. A czas leci, mam już prawie 65 lat. Stąd zwracam się o ewentualne finansowe wsparcie moje projektu, tj. umieszczenie ostatniego, najdroższego diamentu w Koronie Kontynentów - Antarktydy. Jeśli uznają Czytelnicy, że warto poprzeć mój projekt, podaję poniżej nr kont do wpłat. Wiem że jest wiele pilniejszych potrzeb do wsparcia (np. zdrowie), ale jeśli uznają Czytelnicy że nie mogą mnie finansowo wspomóc, to moja prośba o rozesłanie tego listu z moim projektem wśród swoich znajomych, rodziny, koleżanek i kolegów. Będę wdzięczny za takie poparcie.

Dla wszystkich, którzy prześlą nawet symboliczne 1 PLN, 1 EUR, 1 USD lub 1 GBP na jedno z podanych poniżej kont, a w tytule przelewu podadzą swój osobisty adres mailowy (oświadczam że nie sprzedam nikomu bazy adresów mailowych) to obiecuję, że po ukończeniu ostatniego maratonu wyślę moją relację i zdjęcie z medalem jako skromne podziękowanie, a jednocześnie potwierdzenie że środki zostały wykorzystane zgodnie z przeznaczeniem.

Nr kont SWIFT (BIC) – INGBPLPW

w PLN :PL 81 1050 1025 1000 0097 1014 1921
w EUR: PL 91 1050 1025 1000 0097 1014 2614
w USD: PL 29 1050 1025 1000 0097 1014 2663
w GBP: PL 17 1050 1025 1000 0098 1810 0290

Relację przygotował w czasie powrotnego lotu do Monachium Andrzej Wojakowski.
01.10.2024



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Andrea
23:08
janusz9876543213
21:51
Henryk W.
21:46
marczy
21:26
fit_ania
21:12
seba11179
21:11
kirc
21:07
makwi
21:06
Deja vu
21:02
kamay
20:49
uro69
20:17
rolkarz
19:51
Wojciech
19:50
gtriderxc
19:46
jlrumia
19:33
widziu
19:28
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |