Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [117]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
gerappa Poznań
Pamiętnik internetowy
gerappa

Agnieszka
Urodzony: 1979-10-29
Miejsce zamieszkania: POZNAŃ
171 / 180


2013-07-26

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
kopniak na schodach... (czytano: 5193 razy)

 

Nie chcę mówić, że pod górkę było łatwo, nie chcę mówić, że jestem super, nie chcę dowalić nikomu komu się tam nie udało, kto musiał zejść z trasy… chcę powiedzieć, że czuje się bardzo dobrze, że mile zaskoczyłam samą siebie i że chyba podążam we właściwym kierunku… i że jestem bardzo uszczęśliwiona startem w MGS.

Śmieją się ze mnie jak mówię, że ja szczyt swojej formy planuję na rok 2019. Ale tak jest. Trudne starty = trudne treningi pokazują moje braki treningowe, pozwalają mi uzmysłowić sobie w którym miejscu jestem… i wcale nie martwię się tym, że byłam 404 na 497 sklasyfikowanych…, że byli ode mnie lepsi, że wcale się nie popisałam się rewelacyjnym wynikiem. Maraton Gór Stołowych to najtrudniejszy maraton górski w Polsce – przeczytałam napis na medalu który otrzymałam na Szczelińcu…

Cel był jeden: ukończyć w zdrowiu i szczęściu bez niepożądanych przygód. Udało mi się to.

Marzenie rodzi się…
Zapisy ruszyły 1 lutego 2013 jednak sprawczynią wszystkiego była Emi… powiedziała, że jedzie… no to ‘jak ty jedziesz, to ja też’ … i lista startowa zapełniała się a wśród nich coraz więcej śmiałków z Poznania… były obawy, był strach, były też żarty na ten temat. Ale najważniejsza była misja, każdy z nas miał cel. Zaczęłam czytac o MGS, śledzić fora i robić notatki. Zaczęliśmy ‘przeprowadzać wywiady’ z Tymi Bardziej Doświadczonymi – Michał Matląg, Izabelka, Dario, Marysieńka… każda nawet najdrobniejsza informacja była bardzo ważna. Każda sugestia treningowa - sprawdzona.

Wiedzieliśmy że w Poznaniu jest płasko, w góry daleko… ale mamy Cytadelę i Dziewiczą Górę – trzeba je wykorzystać jak najlepiej. Trening wzbogaciliśmy o dzień z podbiegami… upatrzyliśmy sobie górkę na Cytadeli – Brat nazwał go Grzmotem… i grzmociliśmy co czwartek, potem co wtorek… bez względu na pogodę :) bo przecież nie ma złej pogody, są tylko słabe charaktery… z tygodnia na tydzień, zwiększaliśmy obciążenie: ilość i tempo. Oprócz we własnym zakresie trenowałam brzuch, zrobiło się cieplej włączyłam rower i tempówki. Pielęgnowałam wytrzymałość – pokochałam przez to kontakt z naturą – Puszcza Zielonka – upodobałam ją sobie. Wiele byłam w stanie zrobić by trening odbył się tam zamiast w mieście. Bywało, że wstawałam o 5 rano a o 5:45 parkowałam pod moja Górą… za każdym razem utwierdzałam się w swoim postanowieniu: że to wszystko warto, że to jest po coś. Treningi te nie były dla mnie katorgą, nie musiałam się zmuszać, zawsze mi się chciało – bo przecież ja bardzo lubię biegać.
Było po drodze wiele startów: połówek i całych, lepszych i gorszych pod względem rezultatów. Ale ja wiedziałam, że to tylko trening: cel jest jeden: MGS.

Pasterka
… to niewielka wieś położona w Górach Stołowych, z trzech stron otoczona granicą z Czechami. Prowadzi tam Droga stu Zakrętów… nie jeździ tam żaden autobus ani inna komunikacja publiczna… a droga owa jest naprawdę bardzo kręta, stroma i niezwykle malownicza. Miejscowość urzeka swym pięknem, ciszą, spokojem, zielenią i pustką. W oddali dech w piersiach zatyka Szczeliniec Wielki . Uczestnicy maratonu zatrzymują się patrząc w jego stronę w milczeniu. Są tam dwa ciekawe miejsca noclegowe: Schronisko Pasterka i Dom Wczasowy Szczelinka. Przy Pasterce jest start maratonu a w Szczelince ‘obchody pomaratońskie’.

W piątek kilka godzin jazdy i ok. 16stej byliśmy na miejscu. Odwiedziliśmy biuro zawodów odebraliśmy pakiety startowe… koszulki robią wrażenie… [jednak żeby nie było tak ‘różowo’ nikt nie robi nadal mojego rozmiaru :/



START
Poranek zaczyna się 4h przed godziną startu posiłek mocniejszy niż przed maratonem po płaskim… Piter śmiał się: ‘zapłaciłem za 8,5h i zamierzam je co do minuty wykorzystać’ zakładaliśmy, że możemy być na trasie nawet 8h… nie wiedzieliśmy co nas czeka… zjadałam inaczej niż zwykle, nie musiało być na lekko: w ruch poszły kabanosy, bułeczki, żele energetyczne [wypróbowane wcześniej przed treningami i podczas biegania w Puszczy] , shoty magnezowe – obowiązkowe przed i w trakcie



Co na trasie…?
Początek lekki, kilka kilometrów prostych i w miarę płaskich, ale po piątym kilometrze zaczęły się ‘schody’: coraz bardziej strome podejścia, wąskie przeciski, wielkie kamloty, zatory na wąskich ścieżkach… jednak nie to było najtrudniejsze… byłam cały czas skoncentrowana na sobie… i na mojej Partnerce. Wcześniej już założyłyśmy, że MGS przeżywamy od startu do mety razem, to ma być jeden big trening przed Rzeźnikiem … mamy się dobrze poznać, przetestować sprzęt: plecaki, obuwie, ubrania i zawartość plecaka, odżywianie i ujawnić braki treningowe…
To był mój pierwszy prawdziwy górski maraton. Tego nie można nazwać bieganiem… tak jak na asfalcie klepie się kilometry, zabija nudę muzyczką mp3… tak tu nie było nudy… tu głownie biega się głową, nogi to tylko narzędzia do przemieszczania ciała, tam każdy metr to myślenie jak postawić nogę, a gdzie potem kolejną i następny krok, bardzo trzeba uważać na stopy, żeby jej nie skręcić, żeby się nie przewrócić, żeby nie stoczyć się po stromym zboczu… to zupełnie inna bajka…

Pierwszy punkt odżywczy na ok. 8smym km a tam mmmm… uczta dla króla, naładowałam do plastikowego kubka jedzenia i go przed siebie… nie ma lenistwa… wafelki, pomarańcze, arbuzy, orzeszki i rodzynki jadłam w marszu, gryzłam powoli i dokładnie… bukłak był nie był pusty… było co pić… następny punkt na 18 km – dam radę … wystarczy… [pusty kubeczek zgniatałam i chowałam do plecaczka – oburzały nas opakowania po żelach, odżywkach na trasie – niektórzy ludzie nie mają szacunku do tego miejsca]…

a widoki były przepiękne… wcale nie spieszyło mi się do mety… we mnie walczyły dwa pragnienia: dotrzeć do mety i zmieścić się w limicie… oraz przebywać tam długo, cieszyć się tym co mnie otacza… nie było czasu na zapisywanie tego aparatem …

pokonywałam kilometr za kilometrem urzeczona trasą… nie przejmowałam się czasem… oczywiście jakaś tam kontrola była… biegliśmy w szóstkę: Piter, Maciej, Emi, Anita, Neta i ja… mój garmin po 1,5h zakomunikował że jest za nami 10 km :) Mieliśmy jakąś tam strategię… nic szczególnego: Krzysiu mówił nam: jeśli biegniesz wolno, biegnij wolniej… i tego się trzymaliśmy …

na 18stym km nastąpiło zbiorowe tankowanie bukłaków: jedna osoba nalewała do wszystkich a druga zakręcała kolejno … potem pakowanie jedzenia do kubeczków i w drogę… znów jedliśmy w szybkim marszu… potem kilkaset
metrów na rozbujanie i wejście w odpowiedni rytm… wszystko miało być bezboleśnie … nic na siłę… treningowo… jak w naszej Puszczy … i truchtaliśmy wesoło ku mecie :)

po 23 km przestałam się obawiać… podejścia i zbiegi… wszystko robiło na nas wrażenie… szczerze to myślałam, że będzie trudniej, oceniałam chyba siebie dość nisko, wychodziłam na trasę ze świadomością, że mogą mnie ściągnąć, bo gdzieś tam nie zmieszczę się w limicie – nie znałam poszczególnych limitów, nie chciałam ich znać… nawet nie wiem czy wtedy się bałam, nie potrafię ocenić jak się wtedy czułam, emocje były wielkie a ciekawość zdominowała wszystkie pozostałe… na półmetku mieliśmy czas, trudno powiedzieć czy dobry czy zły… bo to dopiero połowa… 3:40… nie wiedziałam jak moje nogi zachowają się za 20 km, czy plecy nie odmówią mi posłuszeństwa…
widzieliśmy zawodników z kijkami… po wszystkim oceniam, że przydały by mi się kilka razy ale nie były na tyle potrzebne, żeby je targać ze sobą 46 hm…



na ok. 26 km zauważyłam, że zgubiliśmy gdzieś Pitera i Macieja… pomyślałam… pewnie gdzieś obczajają jakieś krzaczki … więc biegłyśmy przed siebie już tylko w czwórkę… 4 małe drobne kobietki… żadna nie miała doświadczenia w biegach górskich… ok. 29 km kolejny punkt odżywczy w Pasterce… [czas ok. 4:22..] sytuacja podobna jak na poprzednich, tankowanie, odżywianie i w drogę… trasa czasem łagodna czasem trudna ale porywała… zostało nam już tylko 18 km do mety … to takie małe długie wybieganie… nie wiem jak byłam zmęczona… wydaje mi się, że byłam bardzo dobrze odżywiona… że odpowiednio piłam, nie za mało i nie za dużo… poza tym wielu lepszych ode mnie mówiło mi, że dam radę… no to dam :) wiedziałam, że będą czekać na mecie no i nie myliłam się bo czekali:)

jednak przed nami był jeszcze spory kawałek i cel, który rósł w nas: Szczeliniec –ciekawość nas zżerała ale cierpliwie podążałyśmy zgodnie z porozwieszanymi czerwonymi wstążkami na drzewach – te wyznaczały trasę…. 14 km do mety… przebiegamy obok Szczelińca… z oddali bardzo wyraźnie słychać jak zawodnicy finiszują … głos komentatora i doping, oklaski Kibiców… po chwili zaczęliśmy się oddalać… głosy stały się coraz cichsze i my też… nagle! Na trasie! Znajome nam twarze: Monia, Benia i dzieci: Patryk i mój Syn Jachu! Przybiłam piątkę ku pokrzepieniu serca i dalej przed siebie… przed nami chyba najtrudniejszy zbieg same korzenie i kamloty… czworogłowe zmęczone dość mocno, kolana czasem miały ruchy nieskoordynowane… ale żadna z nas nie słabła! Moc była… fajnie jest zobaczyć bliskich … aż chce się do mety! Damy radę!



Pot lał się po plecach, czułam że jestem niezbyt pachnąca … czułam smak soli na twarzy – z przyjemnością obmyłam twarz w strumyku… Myśl o mecie była tak zajmująca… że zlekceważyłam temat odżywiania… na 37 km poczułam się delikatnie słabsza… powinnam była coś zjeść już na 35… ale po to tam poszłam, by się tego dowiedzieć, przekonać, nauczyć… wrzuciłam coś na ząb i go! … nie siłowałam się ze sobą, zwolniłam ciut, czekałam aż organizm sam zareaguje na dawkę pożywienia – nic na silę… i tak się stało po kilku minutach energia wróciła :) znów była siła jak na starcie i … potem ostatni punkt odżywczy na 38 km - tankowanie… tu nie było już jedzenia … i w drogę – najważniejsze to nie siadać i nie zatrzymywać się…

…a do mety zostało tylko 6 km :) w miarę płasko ale szlak nie łatwy… dużo kombinowania gdzie postawić nogi, kamloty, trochę błota, nogi już zmęczone, trzeba uważać ale to najprzyjemniejsze wciąż przed nami – ciekawość schodów na Szczeliniec przerastała strach. Teraz już nie trzeba było się oszczędzać… teraz przyszedł czas na finisz. Powoli można było zacząć hasać i szaleć :) na tym odcinku się rozdzielamy...

Wybiegamy z lasu… 44 km za nami… droga ku schodom wytyczona pachołkami… ludzie mówią, że 800 metrów i schody… po drodze widzimy ludzi z medalami jak idą ‘do bazy’ ale gdzie te schody!? Te 800 metrów wydawały się już takie długie… Kibice pokrzepiali nas słowami jakie chcieliśmy usłyszeć… że już blisko… tylko że dla nas było ciągle daleko…
I przyszła w moim życiu chwila na 46 km… kilka razy było mi dane biec ten 39, 41 i 42 km ale nigdy więcej nie przebiegłam… ten 44 km – nie bolał, 45 też nie a 46 km… coś co chcę jeszcze kiedyś powtórzyć… ten bieg był treningowy, chciałam zobaczyć ‘jak to jest?’ i było wspaniale.



Ktoś powiedział, że schody na Szczeliniec Wielki są przereklamowane. To prawda. nie były takie trudne... do zrobienia... ludzie przesadzają ...
Przed wbiegiem na nie postanowiłam je liczyć, miało ich być 660 … chciałam wiedzieć kiedy będzie z górki… kiedy będą za połową… doliczyłam do 170… i liczenie rozwalił mi…
kiedy to w trakcie wdrapywania się po schodach zauważyłam Sponiewieranego [trudem trasy] Chłopca … przyczepił się do barierki i dupkę wypina do siadu na kawałku żelastwa … nie zdążył usiąść… dostał kopa w du*ę [żałowałam, że tak słabego … to jedyna a niepowtarzalna okazja kiedy mogłam sobie kopnąć obcą męską pupę bezkarnie] - co mi będziesz tu siadał! Do mety tak blisko! Zaiwaniaj! Teraz jest czas na finisz a nie na odpoczynek! Baba może a ty nie ?!... – nie wiem co go bardziej poruszyło te słowa czy kopniak… były na maratonach takie chwile, kiedy to mnie ktoś dawał takiego ‘symbolicznego kopniaka’ – teraz i ja mogłam tego doświadczyć: BEZCENNE.
Próbował jeszcze kilka razy się zatrzymywać… kazałam biec przed sobą i nie ściemniać… nie interesowało mnie czy mu się to podoba czy nie…
najważniejsze to jest znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie...

Neta i ja miałyśmy swojego małego Rzeźniczka … właśnie kończył się nasz trening. Wszystko się udało… wszystko było jak mówili… tylko nikt nie mówił, że będzie aż tak pięknie… po raz dziesiąty przebiegłam 42 km i po raz pierwszy ten 46. I chcę więcej…
To był mój najdłuższy i najpiękniejszy maraton.



I cóż, że wynik nie porywał [ok7:29:?? ] – kiedy moje serce zostało porwane… i cóż, że było długo… kiedy ja tak właśnie chciałam… Pasterka… do zobaczenia za rok!


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Aga Es (2013-07-26,20:22): Jak zwykle świetna i motywująca (!!!) relacja:)
michu77 (2013-07-27,08:50): ...wracają całkiem świeże jeszcze wspomnienia ;)
mariusz67 (2013-07-27,08:51): Jak dla mnie to Agnieszka pisze najlepszego bloga na MP i zawsze z przyjemnością się czyta kolejne wpisy-pozdrawiam miłego biegania:-)
dziadekm (2013-07-27,10:21): ...i gwieździste niebo nad Pasterką... bezcenne Fajna relacja. Gratki i pozdro
wigi (2013-07-27,11:30): To ten chłopak z numerem 504 dostał kopniaka? Zaraz sprawdzę kto to... ;)
lszalkowski (2013-07-27,17:04): Fajna relacja, taka...zachęcająca do wystartowania w tym biegu.
asiajs (2013-07-28,03:56): a ja zapraszam do mnie do Norwegii codziennie modle się o chociaż 1000 m po płaskim, wciąż wzniesienia,góry// nocleg biegającym gwarantuje i wyżywienie:)
adamus (2013-07-28,21:34): Pogratulować!!! Bieganie po górach to najpiękniejsza część naszego biegowego żywota :))
tomyek (2013-08-04,09:50): Widzę, że Ciebie również urzekło to górskie hasanie. Trzeba przyznać, że ma swój niepowtarzalny klimat;) GRATULUJĘ!







 Ostatnio zalogowani
stawmar
15:40
kamil.run
15:12
lachu
15:11
Roxi
14:57
Pawel63
14:55
panpanda
14:49
ewa_ryzner
14:31
mariuszkurlej1968@gmail.c
14:25
gpnowak
13:51
BOP55
13:44
biegacz54
13:25
zulek
13:17
LukaszL79
12:58
StaryCop
12:45
maratonczyk
12:45
zby
12:42
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |