2012-10-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| znów te liczby (czytano: 1768 razy)
Naprawdę świetnie pamiętam dzień, w którym postanowiłem, że będę biegał. Przebiegłem „aż” dwa kilometry. Oczywiście doginałem na maksa. Osiągnąłem zdumiewającą średnią z tego – no powiedzmy – treningu wynoszącą 5:07min/km. Potem, przez dość długi czas poruszałem się już w tempach gdzieś tak raczej pomiędzy 5:30 a 5:50, a najszybsze odcinki treningowe robiłem na poziomie 4:50/km. Ta czwórka z przodu przez pierwsze miesiące zawsze była dla mnie niezwykłym dokonaniem. Rok później miałem ją w każdej średniej opisującej jakikolwiek szybszy trening w swoim elektronicznym dzienniczku treningowym. Przyzwyczaiłem się do niej i zupełnie przestała robić na mnie wrażenie. W trzecim roku biegania coraz częściej przy opisach zaczęła pojawiać się już trójka. I ta trójka początkowo przerażała mnie tak samo jak niegdyś czwórka. Ale i do niej w końcu przywykłem. Pojawiała się już regularnie przy interwałach oraz w średnich tempach z zawodów na krótkich dystansach. No i z tą średnią zacząłem zbliżać się do przełamania bariery 4:00/km w półmaratonie. A taki wyczyn dość jednoznacznie kwalifikuje biegacza hobbystę do przekroczenia innej granicy, mitycznej „trójki” na królewskim dystansie – w maratonie.
Kiedy się biegnie jednostkę specjalną zwaną tempem maratońskim, a każdy kilometr w tym treningu wymaga od nas, żebyśmy przebierali nożkami tak szybko, by zegarek co tysiąc metrów pokazywał bliskie okolice 4:15/km, to wydaje nam się, że to niesamowita prędkość. Że naprawdę zasuwamy, dajemy czadu. Pewien mój znajomy kiedyś wyrwał mnie z zachwytu nad tą kombinacją cyferek mówiąc – stary, popatrz na to z boku, to przecież i tak wygląda tylko jak taki nieco szybszy trucht. Przypatrzyłem się i faktycznie, nie mogłem powiedzieć, że nie miał racji. A jednak utrzymanie tego 4:15/km przez 42km jest czymś tak trudnym, że w tym roku w naszym kraju, na atestowanych trasach maratońskich udało się to zaledwie 455 Polakom, w tym tylko 17 paniom. Wiem dokładnie, bo to policzyłem. A ponieważ te atestowane, krajowe maratony ukończyło kilkanaście tysięcy polskich biegaczy, to jasnym się staje, że „łamania trójki” dokonuje zaledwie 2 do 3 procent startujących. Podsumowując: to zajebiście trudne. O czym zresztą przekonałem się w swoim pierwszym podejściu do uzyskania takiegoż wyniku.
Wiem, dużo tego wstępu wyszło, ale jadę pociągiem i pisząc – odnoszę takie wrażenie – szybciej mija mi czas. Więc się jakoś specjalnie nie streszczam. Zastanawiam się właśnie nad tym, co powinienem naskrobać dalej. Oczywistym jest, że to znów idealne miejsce do zamieszczenia szczegółowego opisu moich mniej lub bardziej niezwykłych wyczynów na trasie niedzielnego maratonu. Tyle, że po raz kolejny, najzwyczajniej w świecie nie mam na to ochoty. Poza tym, naprawdę spora ilość szanownych koleżanek i kolegów biegaczy zdecydowanie wcześniej i dość dużo na ten temat publikowało na łamach swoich blogów. Zatem skreśliłem te parę akapitów o 13 edycji Maratonu Poznańskiego, które wstukałem kilka chwil temu i pomyślałem, że ten wpis powinien być o liczbach.
No to po kolei.
OSIEM
Osiem tygodni szykowałem się do biegania przez 42km w tempie 4:15/km. Te 8 tygodni to w ujęciu biegowym aż 43 treningi (nie licząc tygodnia startowego) i prawie 850km przebiegniętych na różny sposób i w różnych miejscach kilometrów. Łatwo policzyć, że tłukłem średnio 106km na tydzień i około 19,5km na trening. W każdym tygodniu stosowałem 3 jednostki specjalne. Ostro, nie? Generalnie taki nakład pracy nie miał dać mi formy na 2:59, tylko spokojne poruszanie się w przedziale 2:55 – 2:58. Bo, oczywiście zakładałem, że lepiej być przygotowanym z nawiązką, na wypadek jakiegoś, jakiegokolwiek przykrego splotu zdarzeń, o który w moim życiu, w ostatnim czasie dość łatwo.
DWA.
Dwa opakowania polopiryny, dwie buteleczki xylometazolinu, dwa syropy acti-trin, dwa opakowania orofaru, trochę tabcinu, paracetamolu, propolis, masa witamin oraz kilkanaście dawek bioparoxu. Dokładnie tyle zżarłem, czy też zażyłem lekarstw w ciągu dwóch ostatnich tygodni przed maratonem. No i to jest właśnie taki niewłaściwy splot zdarzeń charakterystyczny dla mojej osoby – choróbsko, dokładnie na sam finał BPS’u. Ale nie narzekałem i trenowałem dalej na „z nawiązką na 3:00” - na lekach. Wyniki treningów były niezłe, a ja tak zacięty, że z tym podejściem nawet zapalenie zapalenia zapalonych płuc nie było w stanie położyć mnie do łóżka. No, oczywiście dało się wyczuć, że noga jednak nie podaje tak lekko jak na wiosnę, ale sądziłem, że to długotrwały wpływ kombinacji pseudoefedryny z polopiryną i kawą na mój organizm.
PIĘĆ TRZY OSIEM ZERO.
5380 – taki odebrałem numer w Poznaniu. Nie żebym był przesądny czy też prowadził swoje życie według zasad numerologii, astrologii czy innych takich bzdetów jak np. feng shui. Po prostu dziwny wydał mi się ten numer. Taki duży i bezpłciowy. Popatrzyłem na niego, wzruszyłem ramionami, spakowałem do torby i sobie poszedłem. Dziś – już po maratonie – uparłem się znaleźć jakiś negatywny (koniecznie taki) związek tego numeru z nieudaną dla mnie poznańską imprezą. Na siłę wyszło mi, że 538 sekund (czyli 5380 dziesiątych sekundy) to 8:58. Gdybym o tyle miał lepszy wynik od uzyskanego to dostałbym od firmy mierzącej czas sms’a o treści: Gratulujemy. Twój rezultat brutto to 2:59:48.
Ta, wiem naciągane, ale miało być o liczbach.
TRZY ZERO OSIEM
3:08 to taki gówniany wynik, że nawet nie mam siły być zły. Jestem tylko „lekko” rozżalony. 3:08 to po prostu żenujący wynik, absolutnie poniżej krytyki. Niegodny mężczyzny z moim stażem biegowym, z tą ilością przeczytanych branżowych książek i z tym morderczym treningiem w nogach. Ja przecież biegam na treningach 2, 3 czy 4 powtórzenia kilkukilometrowych bloków w drugim zakresie, w średniej poniżej 4:00/km. Półmaraton podczas takiej sesji wychodzi mi często w 1:31 – 1:32! Na luzaku. Więc takie 3:08 to ja mogę nabiegać w każdej chwili i prawie wszędzie. Pewnie nawet na kacu. Przy 4:30/km to ja oddycham przez nos, oczywiście kiedy jest drożny, czyli wolny od gili. 3:08 to wprawdzie trzeci najlepszy wynik w moim życiu, ale gdybym na starcie tego maratonu chciał tyle uzyskać, to mógłbym przez całą drogę sobie gadać i się wygłupiać. Wystarczyłoby pobiec połówki w 1:36 i 1:32, a nie odwrotnie, co mi się z nagłej (a może skumulowanej) niemocy na drogach oddechowych przytrafiło. W takim tempie czuję się jak ryba w wodzie. Tak więc 3:08 to stracona szansa, stracony czas i pieniądze.
OSIEMNAŚCIE
18 – to oznaczenie kilometra, przy którym wiedziałem już, że to - lekko mówiąc - nie mój dzień. Że coś jest nie teges, i że czas odpuścić. Taaa, właśnie tam zacząłem mieć kryzys! Kurwa, KRYZYS na 18km! Co to w ogóle jest kryzys, kiedy miesiąc wcześniej machnąłem treningowo po tygodniu picia i niespania i praktycznie na głodniaka 54km po piachu i krzakach, a średnia z tego bieganka długo nie chciała zejść z czwórki z przodu. Na szczęście po tym 18km spotkałem Zbiga, który „nie miał dnia” jeszcze bardziej niż ja, poplotkowaliśmy w truchcie, poprawił mi humor, zjadłem na spokojnie, podniosła mi się motywacja i stwierdziłem na półmetku (bo okazało się, że jest tam coś koło 1:32), że może chociaż poprawię te 3:05, co to mam je jako PB w maratonie.
TRZYDZIEŚCI PIĘĆ.
To mniej więcej ten kilometr, na którym dopadł mnie DRUGI kryzys. Boże, dwa kryzysy w ciągu jednego maratonu. Dwa. Na 35km tempo mi spada do jakiegoś absurdalnego poziomu – 4:50 – 4:55. To tak wolno, że równie dobrze mógłbym urządzić sobie spacerek, ale chodzeniem podczas maratonu, to ja się w ogóle brzydzę.
Tak więc jestem sromotnie rozczarowany. I zdegustowany. Swoją formą tego dnia i powtarzającymi się komentarzami moich znajomych w stylu: za dużo trenowałeś. Nosz kurwa jego mać – jak można za dużo trenować? Każdy Kenijczyk ci powie: duzia treninga, duzia forma i szibka zapiepsianie. Każdy Ukrainiec dobiegnie też do mety dokładnie na miejscu, jakie sobie założył przed startem i zarobi kasę, nawet kiedy gile będą mu wisieć do samych łydek, w gardle będzie miał takiego kaktusa, jakby mu żywcem sprowadzili z samego Meksyku, i zrobi co trzeba, mimo, że zeżre dwa kilo paracetamolu, czy tam innego takiego gówna na przeziębienie.
PIĘĆ
5 – tyle miesięcy upłynie, zanim będę miał możliwość znowu sprawdzić się na ateście i odwołać tytuł, którym się właśnie mianowałem. Pięć długich miesięcy. Aż tyle czasu będę siebie nazywał ostatnią pizdą.
Sprawdziłem ponownie wyniki i doprawdy dziwię się, że mając tyle „przygód” - z dwoma odcinkami truchtu kończę maraton – drugi największy w Polsce, jako 264 na 5420 sklasyfikowanych osób. Czyli w czołowych 5% całej stawki startujących. Ten poziom zaczyna być naprawdę niebywale słaby. Ja się seryjnie wstydzę mojej ostatniej dyspozycji, a jak jest z wami?
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |