2015-09-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zielone Sudety (czytano: 1206 razy)
Obudziłem się gdzieś na ósmym kilometrze. Gdzieś na nieco gęściej zalesionym odcinku przecinki granicznej. Jeszcze przed mocnym podejściem na Szpiczaka. Do tego miejsca biegło mi się źle. Z dużym wysiłkiem, szybkim oddechem, nie do końca drożnym nosem i w ogóle niewygodnie. Niezależnie czy to był stromy odcinek pod górę czy lekko wznoszący się lub płaski.
Dwie albo nawet trzy rzeczy musiały odcisnąć swoje piętno na tym biegu: Debiut w płaskim maratonie dwa tygodnie wcześniej, ostre i mocno gorączkujące przeziębienie na tydzień przed biegiem i szybkie podniesienie poprzeczki czyli debiut w maratonie górskim z przewyższeniem rzędu +/-2000m. To nie mogło rokować na występ w dobrym stylu. Tym bardziej, że kilometrów pomiędzy obiema imprezami było tyle co kot napłakał. Jednakże...
Analiza profilu trasy, przewyższenia, najstromsze fragmenty, rozmieszczenie bufetów zakładane czasy w kilku wariantach – to wszystko z zadziwiającą łatwością ląduje w mojej głowie. Jeden drobny szczegół, niedostrzeżony w słownym opisie trasy, powoduje że na wszystkich etapach mam w obliczeniach 2km zapasu. W tym roku trasa miała ok +42 km a nie +44 ja rok i dwa lata wcześniej. Ale w sumie to zagrało na plus. Choć w wyniku pobłądzenia i tak zrobiło się prawie 44...
Olśnienia i pobudki zdarzały mi się jeszcze kilkakrotnie a praktycznie to zawsze ok 10 – 15 minut przed bufetami. Ale im było dalej tym bardziej rosła przyjemność a pewność co do ukończenia zawodów w sensownym tempie (mimo początkowych kłopotów) wydawała się być zupełnie niezachwiana. Mimo trzech niewielkich kryzysów do końca udało mi się nie opaść zupełnie z sił.
Nawet nie odbierające chęć na utrzymanie jakiegokolwiek tempa podejście na Waligórę, tylko sama końcówka dystansu była bolesna. Ostatnie ~1.5k. Po wybiegnięciu z ciemnego lasu z małymi ale jednak stromymi podejściami na łagodnie opadającą ku mecie, rozświetloną łąkę – lądowisko, mięśnie ud odmawiają współpracy. Nagła zmiana warunków z lekko mrocznych na pozytywnie sielankowe wręcz powoduje wyłączenie systemów podtrzymywania walki. Mimo że zbieg ma komfortowe nachylenie, idealne na spokojny finisz, tracę tutaj sporo. Każdy ruch to konkretna dawka bólu i tak przez ponad kilometr. Dopiero kilkaset metrów przed końcem, praktycznie już na płaskim, sytuacja stabilizuje się.
Na mecie wręcz bez zmęczenia – ale tu po raz kolejny włącza się już euforia i odmienny stan, te niesamowite i ulotne chwile które pomagają przetrwać pierwsze minuty po lądowaniu. Kameralność górskiego biegu niczego nie zagłusza. Nie przeszkadza nawet powoli rozkręcający się równolegle dożynkowy festyn.
Emocje i doznania silniejsze niż podczas asfaltowego debiutu jednak obecność przyrody, zapach wiatru, smak lasu i bardzo dyskretne tym razem ciepło słońca nie pozwalają popaść w swoisty trans biegowy. Tonizują raczej wrażenia i kuszą by oddać się ich podziwianiu. Tym się różni bieg górski od ulicznego. Stajesz się częścią otaczającej przyrody a dystans i czas przestają mieć znaczenie.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |