2019-10-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Silesia Maraton, czyli jak zostałem „zwycięzcom” (czytano: 1823 razy)
Silesia Maraton, czyli jak zostałem „zwycięzcom”
Ostatni maraton biegłem w Warszawie, w kwietniu 2018r. Długa przerwa spowodowana przewlekłą kontuzja prawego kolana. Brakowało mi maratonu, tych emocji z nim związanych, tych obaw i radości na mecie. Maraton to dla mnie inny świat.
Gdzieś pod koniec wiosny pomyślałem, że może uda mi się przygotować do jesiennego maratonu. Nie były to mocne przygotowania, ciągłe bieganie po płaskich terenach, ale ból w kolanie pojawiał się czasem jak odległe echo. Bałem się robić mocne podbiegi, szybkie interwały, długie wybiegania.
A jednak zapisałem się na maraton w Katowicach.
Im bliżej startu forma rosła, ale na kilka dni przed startem czułem, że jeszcze trochę brakuje, by wyruszyć na starcie z przekonaniem, że będzie dobrze.
Do Katowic dojechałem w sobotę popołudniu. Z dworca kolejowego pojechałem na Stadion Śląski, a ze stadionu do hotelu. Pokój czekał na mnie, zostawiłem bagaż i ruszyłem do miasta zjeść obiad.
Kiedy wróciłem do hotelu i swojego pokoju zobaczyłem na szybie napis „ Dopóki walczysz jesteś zwycięzcom” i rysunek biegacza zdążającego do mety. Uśmiechnąłem się na to słowo „zwycięzcom”. Czy to błąd, czy to świadomy cytat z pewnego filmu z Youtuba nie wiem, ale gest bardzo sympatyczny.
Zszedłem do recepcji w innej sprawie, ale przy okazji zapytałem, kto był tak miły. Nieobecna pani z recepcji. Zostawiłem dla niej buff z pakietu. Może biega, to się jej przyda, a jak nie biega to może zacznie i kiedyś też zostanie „zwycięzcom”.
Dzień startu zaczął się od sprawdzenia pogody. Było chłodno, bardzo chłodno. Czyli dobrze. Po śniadaniu pojechałem na Stadion. Przebrałem się w dwie warstwy na górze i krótkie spodenki. Tak powinno być dobrze.
Startujemy. Przede mną w pewnej odległości baloniki na 4:00. Po starcie na pierwszych kilometrach biegnę wolniej niż grupa na 4:00. Pilnuje tętna. Po pierwszych 3-4 km niebieskie baloniki przestają się oddalać, a na kolejnych kilometrach zaczynam się przybliżać. I wtedy postanawiam dogonić ta grupę i biec z nimi. Byłoby fajnie, bo zakładałem, że stać mnie na czas w okolicach 4 godz 10 min.
Na 10 km biegnę już z grupą na 4:00. Biegnę z tyłu. Biegnie mi się tak jakby komfortowo. W pewnym momencie zauważam, że pacemakerem tej grupy jest mój znajomy, Andrzej. Witamy się w czasie biegu serdecznie, bo dawno się nie widzieliśmy. Andrzej biegnie z kamerką, więc robi pamiątkowe ujęcie.
A ja biegnę, trochę sam zaskoczony, że tak dobrze się czuję przy średnim tempie 5:38
Dobiegamy do Mysłowic, to już 20 km. Cały czas trzymam się z grupą. Samopoczucie zaskakująco dobre.
I przychodzi 28 km. Kilka krótkich podbiegów i w pewnym momencie ból w łydce lewej nogi. Skurcz. Zwalniam. Skurcz trzyma dalej, ale staram się biec. Po 1-2 km tej walki kolejny ból, tym razem w podudziu prawej nogi. Chociaż nogi chciałby nieść, to muszę zwolnić. A do tego pojawia się zmęczenie. Powoli tracę kontakt z grupą na 4:00. Zaczyna się walka o dotarcie do mety.
„Dopóki walczysz jesteś zwycięzcom”
Staram się biec jak najdłuższe odcinki, ale ból szczególnie w łydce zmusza do marszu. Obserwuję średnie tempo na zegarku. Powoli spada. To mobilizuje mnie do biegu, o ile to możliwe.
Zachmurzone od startu niebo, z którego spadł nawet krótki deszczyk, zaczyna się przejaśniać i zaczynam biec w słońcu. A to sprawy nie ułatwia.
Na 32 km dołącza do mnie grupa dzieci i młodzieży na wózkach inwalidzkich. Jadą trasą półmaratonu. Wszyscy razem. Biegnę przez jakiś czas obok nich. Ja na zdrowych nogach, a oni z uśmiechami na twarzach na wózkach inwalidzkich.
„Dopóki walczysz jesteś zwycięzcom”
Gdzieś na 38 km przedziwny widok. Trasa pnie się w górę i tylko pojedyncze osoby biegną. Zdecydowana większość idzie. Wygląda to jak jakiś pochód.
Za 38 km trasa prawie cały czas prowadzi w dół. To Park Śląski. Stadion już coraz bliżej. Biegnę prawie cały czas, z krótkim tylko przerwami, jeśli coś zabolało. Przede mną długa prosta do stadionu. Nie zapowiada tego, jakby to powiedziała młodzież, łał na samym stadionie. Wbiegamy tunelem oświetlonym migającymi światłami i oczom moim ukazuje się niebieski tartan, zielona murawa i ogromne trybuny. Wrażenie niesamowite. Na ostatnim odcinku na bieżni nawet nie staram się przyspieszyć. Szkoda skracać taką chwilę.
Wbiegam na metę, dostaję medal i zatrzymuję się, żeby chwile popatrzeć na ten stadion. Dla mnie ładniejszy niż Narodowy w Warszawie, na którym kiedyś też kończyłem maraton, ale na Śląskim wyglądało to zdecydowanie lepiej.
Jeszcze chwila na zachwyt Stadionem i tą metą, bo przecież
„jestem zwycięzcom”
i idę w kierunku osób wydających napoje.
Czy można się wzruszyć butelką wody?
Dostaję butelkę Wody Ostromeckiej. Stoję i patrzę na nią i oczy robię się mokre. To woda ze wsi, w której się wychowałem. Ze wsi, gdzie jako nastolatek w otaczających ją lasach próbowałem biegać z moim pierwszym zegarkiem na ręku. A teraz stoję tu, w bramie stadionu, gdzie na murawie grali tak podziwiani kiedyś Lubański, Deyna, Gadocha, a bramki bronił Hubert Kostka. Stoję z zawieszonym na szyi medalem za ukończenie maratonu, jakieś 50 lat od tamtych biegów po ostromeckich lasach. Stoję i patrzę na tę butelkę jak na wiadomość z przeszłości. Jak na wiadomość, że
„Dopóki walczysz jesteś zwycięzcom”
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Honda (2019-10-10,10:50): No i się poryczałam!
|