2. Sparkassen Spreewald Marathon
czyli wiosenne ogórkobranie
Wszystko zaczęło się od ulotki, którą przywieźliśmy w zeszłym roku z Poznania. Ulotka mówiła o wielkim święcie ogórkowym urządzanym przez kilka miast tuz za granicą polsko-niemiecką. W ramach tego święta organizowano m.in. bieg maratoński. Planując starty w tym roku pomyśleliśmy: lokalny bieg, pewnie bez atestu, słonko w połowie kwietnia może już mocno przygrzewać i termin w sam raz żeby rekreacyjnie otrząsnąć się z Wielkanocnego świętowania. Planowaliśmy wyjazd w kilkuosobowej ekipie. Im jednak bliżej było terminu imprezy – tym bardziej skład nam się wykruszał. Ostatecznie pozostała nas trójka: Marek Cepil, Jarek Karwowski i ja. Wyjechaliśmy samochodem w sobotę do południa i po około 5 godzinach jazdy i zameldowaliśmy się w Cottbus u rodziny Jarka. Trasę tę z pewnością można pokonać szybciej, jeśli nie trafi się na długą i bardzo wolno przesuwającą się kolejkę do granicy.
Wkrótce po powitaniu pojechaliśmy do Burg gdzie znajdowało się biuro maratonu. Tutaj należy się małe wyjaśnienie: Festyn ogórkowy obejmował kilka miast: Lubben, Straupitz, Cottbus, ale jego centrum było w mieście Burg – gdzie również znajdowała się meta maratonu rozpoczynającego się w Cottbus. Dzięki wcześniejszej rejestracji przez internet, zapisy przebiegły bardzo sprawnie. Po okazaniu paszportu i uiszczeniu opłaty w wysokości 20 euro odebraliśmy numery startowe. Potem rozejrzeliśmy się dookoła. Kończyły się właśnie biegi dla dzieci, a wokół pełno było biegaczy, rolkarzy i kolarzy. W programie święta oprócz imprez dla najmłodszych były również zawody dla dorosłych biegi na różnych dystansach: 5, 10, 21.1, 42.1km: biegi, chód sportowy, chód turystyczny, bieg na rolkach, wyścigi rowerowe (dystanse nawet do 200km), turystyczna jazda na rowerze, spływ kajakowy. Prawdziwie święto sportu.
Na wieczór wróciliśmy do Cottbus zaliczając po drodze zdjęcie policyjnego fotoradaru – sami się zdziwiliśmy, że sława człapaków tak się niesie, że nawet policja chce mieć nasze zdjęcia. Po wypiciu kilku piwek położyliśmy się spać nie czekając na walkę Gołota-Byrd, z której relacja miała być w TV nad ranem. Doszliśmy do wniosku, że każdemu maratonowi należy się odrobinę szacunku w postaci kilku godzin snu w poprzedzającą noc, tym bardziej że start planowano na godzinę 9:15.
W niedzielny ranek, dzięki życzliwości rodziny Jarka zostaliśmy na czas dostarczeni na miejsce startu. Rozglądaliśmy się za jakimiś znajomymi twarzami, ale nikogo nie dojrzeliśmy. Wśród około 300 zgłoszonych do biegu osób, na liście startowej znajdował się znajomy wszystkim maratończykom Otto Seitl z Ostravy. Niestety nie zauważyliśmy go wśród biegaczy. Na trasę najpierw ruszyli rolkarze, a o godzinie 9:15 strzał startera oznajmił start biegaczy.
Trasa wiodła najpierw ulicami Cottbus, następnie drogą w kierunku na Burg. Mniej więcej w połowie dystansu zawodnicy wbiegali na asfaltową ścieżkę rowerową biegnącą dookoła Burg, aby ostatecznie zafiniszować na jednej z ulic tego miasta. Trasa bardzo szybka - płaska jak stół, żadnego zauważalnego podbiegu, a na wielu odcinka było lekko z góry – po prostu idealnie. Każdy kilometr oznaczony stojącą tablicą. Podobna tablica z dużą strzałką na każdym rozdrożu, które oczywiście było zabezpieczone dodatkowo osobą porządkową. Po prostu niemiecki „ordung”. Trasa ta posiadała atest. Niestety punkty żywieniowe odbiegały nieco od ideału: do picia wyłącznie woda, poza jednym punktem gdzie dodatkowo był jakiś soczek, a w innym herbata z miętą. No i małe zaskoczenie po 10-tym kilometrze: brak punktu żywieniowego!!! Może po prostu za szybko biegłem i nie zauważyłem??;-). Atrakcją na punktach odżywiania były kiszone ogórki, ale jakoś nie dostrzegłem, żeby ktoś się częstował. Kibiców również na trasie jak na lekarstwo: w Cottbus prawie nikogo, a na trasie śladowe ilości. Może wszyscy startowali? Dopiero na mecie w Burg zebrał się mały tłumek.
Co do nas, to każdy biegł według własnego uznania, jednak bez specjalnych szaleństw. Ukończyliśmy bieg w całkiem dobrych humorach będąc głośno dopingowani przez rodzinę Jarka. Na mecie każdy otrzymał zielony medal w kształcie lekko zakrzywionego ogórka. Poprzedniego dnia ogórki te sprawiały wrażenie wykonanych z plastiku, ale miły ciężar na szyi i badawcze opukiwanie palcem wyprowadzały z błędu. :) Na mecie czekał nas skromny poczęstunek w postaci wody mineralnej lub herbatki i kawałka ciasta. Resztę posiłku musieliśmy sobie dokupić sami. Po posiłku Jarek poszedł poszukać wyników, gdyż na podstawie rezultatów zeszłorocznych ocenił, że będzie gdzieś w czołówce. I tu czekała nas olbrzymia niespodzianka: Jarek pomimo 18-tego czasu na meciei czasu 3:14, zajął II miejsce kategorii M-30 (przy czym kategorie liczone były co 5 lat). Przed nim był już tylko zwycięzca maratonu w klasyfikacji generalnej. Jarek stojąc na pudle otrzymał dodatkowego posrebrzanego ogórka oraz papierową reklamówkę z drobnymi prezentami.
Niedługo później pożegnaliśmy Burg, potem Cottbus i miłych gospodarzy, i jeszcze tego samego wieczora byliśmy w domu.
Podsumowując stwierdzam, że czasem warto wystartować w jakichś lokalnych, mało znanych zawodach, bo zazwyczaj panuje tam bardzo sympatyczna atmosfera i nigdy nie wiadomo, jakie niespodzianki tam na nas czekają.
ozzy
Klub Człapaka PĘDZIWIATR Gliwice |