Rzeka ludzkich stóp
czyli znów bliżej sedna siebie
(jak otarłem się o rekord świata)
Niedzielny poranek w Berlinie. 28 września 2003. szybko wyglądam przez hotelowe okno. Uff nie pada. Lubię biegać w deszczu ale nastawiłem się tym razem na słoneczne promienie. No i są tak jak chciałem.
Szybkie "weglowodanowe" śniadanie (powoli mam już dosyć myślenia o glikogenie, minerałach i całej chemii swoich komórek ale pocieszam się, że to jeszcze tylko kilkanaście dni a potem krótka przerwa na roztrenowanie). Rozciągam się. Smaruję nogi.
Wychodzimy z hotelu 90 minut przed startem. I przecieramy oczy ze zdziwienia. Czy w tym mieście żyją tylko maratończycy? Autobusy pełne biegaczy, chodniki pełne biegaczy, z hoteli wychodzą biegacze... Nawet nie sprawdzamy dokąd jedzie autobus. W środku pełno biegaczy a do tego w powietrzu unosi się zapach maści rozgrzewających – to dokąd może jechać taki autobus? Na dworcu kolejki naziemnej znów biegacze, a im bliżej startu tym ich więcej, mam wrażenie, że wylewają się z każdej uliczki. Rzeka ludzkich nóg. Kolorowo. Addidas, Asics, Nike, Reebok.... Przy Reichstagu zaczynamy się już dosłownie przedzierać przez tłumy zawodników. Teraz dopiero do nas dotarło. Przecież to 30 tysięcy ludzi (a później się okazało, że 35.002)
Kolejki do setek toalet ale sądząc po widoku ludzi załatwiających się w mniej eleganckich miejscach już ich zaczyna brakować. Nic dziwnego. Nagle ponad 30 000 ludzi pijących ponad miarę zebrało się w jednym miejscu. Ciężarówki. Dziesiątki, setki białych ciężarówek na ubrania biegaczy. Helikoptery nad głowami. Wreszcie oddajemy rzeczy. Teraz na start. Ścisk coraz większy. Uff wreszcie ludzka fala wylewa się na 17 Juni Strasse. Zostało 5 minut. Ale mój sektor kilkaset metrów przede mną. Nie zdążę. Razem z innymi przechodzę przez barierki dla kibiców. W końcu jestem. Sektor E. Została minuta. Uff. Szybko sprawdzam: sznurowadła – OK, chip - OK, numer startowy – OK. Ogłuszające klaskanie kilkudziesięciu tysięcy rąk. Ruszamy. "Pamiętaj o matach do mierzenia czasu, pilnuj tempa, pij często ale mało". Od początku wierzę, że poprawię swój wiosenny wynik z Wrocławia. 3: 26: 18.
Biegniemy – początek wolno, mnóstwo ludzi, tłok. Pierwsze dwa kilometry bardzo wolno. Za wolno Lorek, za wolno. Przyspiesz bo z wyniku nic nie będzie. Szukam dobrego miejsca, żeby nikomu nie zabiegać drogi i zaczynam przedzierać się do przodu. To jak się okaże później moje najwolniejsze 5 km.
Stopy. Odgłos tysięcy stóp uderzających niemal w tym samym rytmie o berlińskie ulice sprawia magiczne wrażenie. Wsłuchuję się jeszcze mocniej. Cudowne uczucie. Wzruszam się na widok tabliczek trzymanych przez dzieci stojące wzdłuż trasy: "trzymaj się mamo", "tato jestem z Tobą", "Hans nie daj się". Ale to nie trening w lesie. Tu nie ma za bardzo miejsca na rozmyślania. Zwłaszcza gdy się biegnie na wynik. Organizm funkcjonuje trochę jak maszyna: tablica z kilometrami, zegarek, mata pomiarowa, woda, banan, płyny, 4:38, dalej. Znów tablica z kilometrami, ...4:28....
Na każdym podbiegu rozciąga się przede mną rzeka ludzkich stóp i głów, wylewa się za zakrętów by znów niknąc za kolejnym. Ta sama rzeka która wlewała się jeszcze kilka godzin temu na trawniki w okolicach Reichstagu teraz jak kolorowy, rozedrgany tysiącem łusek wąż mknie po ulicach niemieckiej stolicy. Wszędzie na trasie muzyka, orkiestry, bębny.
Chyba naprawdę jest milion kibiców tak jak zapewniali organizatorzy. Kiedy w Polsce pomyślałem. Kiedy w Polsce doczekamy się takiego święta ?
Czas 1.04? Co jest do licha? Tak wolno? Niemożliwe. Na szczęście to cena paliwa na stacji benzynowej na tablicy przypominającej rozmiarami i kolorem tę maratońską. A że w euro... Spokojnie Lorek. Przyspieszam, jeszcze bardziej, byle tylko wytrzymać. Po 25-tym km gorzej. Zwalniam. Do licha, biegnę wolniej tyko o 30 s na 5 km ale organizm to wyczuł. Jak on to zrobił ten "drugi Lorek" ?
Od czasu kiedy biegam mam coś na kształt zdolności oddzielania Lorka myślowego od Lorka mięśniowego – to wszystko pewnie robota receptorów w mięśniach, ćwiczone niemal codziennie w lesie zachowują się jak krzemowe mikroprocesory i bombardują mózg precyzyjnymi informacjami. Na berlińskich ulicach uczucie własnego ciała i ruchów zdumiewa mnie jednak jakoś tak pięknie. Mimo lekkiego zmęczenia czuję się jakbym się unosił nad ulicą a stopy lądowały gdzieś w powietrzu. Doping pomaga ale szarpię przez to trochę tempo. Przy orkiestrach, grupach ludzi z bębnami i wspaniale kibicującymi Duńczykami (mam do nich sentyment z czasów studiów w Danii) biegnę szybciej.
Po 30-tym km organizm upomniał się bardziej stanowczo. "Wolnieję". Tracę minutę na pięciu kilometrach. Potem kolejne pół minuty. Na 32 km robi się ciężko. Ściskam krasnalka od Kubusia, którego włożyłem sobie do kieszonki spodenek. Uśmiecham się mimo woli i do przodu. A krasnalek o mały włos by nie pobiegł. Wybór był trudny. Miał konkurentów w postaci żołędzia z leśnej wycieczki i kamienia ze stukilometrowego biegu po Górach Wałbrzyskich. Wygrały względy praktyczne – krasnalek nie miał ostrych krawędzi. A do tego Kubuś zapewniał, że kiełbasa, którą trzymał w ręce na pewno mi pomoże.
Krasnalek ma się dobrze ale ja słabnę jednak wyraźniej. Najpierw kolka, potem zakwaszam sobie jedno a za kilka kilometrów drugie udo. Wentyluję mocno płuca. Mija mnie ktoś w biało-czerwonej koszulce. "A kolega na ile" – pytam "na 3:20, może się uda" – rzuca 40-latek z Gdańska. Po kilku sekundach już go nie widzę. Mijają mnie też... No właśnie kto to mnie nie mijał. Kobieta z Wenezueli w wieku mojej mamy, niemiecki transwestyta, grupka Duńczyków, facet z RPA...Czuję się niemal jak na Zgromadzeniu Generalnym ONZ.
Po 35 km biegnie się jakoś inaczej. Po chwili zastanawiania się już wiem. To "peleton" zamilkł. Milkną rozmowy – no tak zaczął się prawdziwy maraton. Potem nawet zwycięzca, Kenijczyk Paul Tegart przyznał w wywiadzie prasowym, że jego maraton tez zaczął się na 37-mym kilometrze.
Wreszcie jest 41-szy kilometr. Wyłania się Brama Brandenburska. Tylko dlaczego tak strasznie daleko. Ostatni kilometr rozciąga się w czasie jak guma. A rozciąga się bo ja biegnę wolniej.
Na ostatnich 200 metrach finiszuję. Według mojego zegarka: 3:16:56. Medale - stosy medali, banany - tony bananów. Odbieram medal, zalewa mnie radość ale szybko "zapala się lampka" z napisem - "Lorek do roboty, regeneracja" - trzy kubki wody, butelka Gatorade, banan, jabłko, masaż, oddać chip, odebrać rzeczy z ciężarówki i na słońce. Czekam na Krystiana. Wokół tysiące ludzi na trawnikach. Beż żadnego skrępowania przebierają się w suche rzeczy osiemnastoletni chłopcy i 60-letnie kobiety.
Wszędzie tysiące bananów i folii chroniących przed wychłodzeniem. W tle Reichstag. Jest Krystian. Teraz on przerabia procedurę ochłonięcia i do hotelu. Wieczorem "sesja zdjęciowa" na ulicy, już z medalami. Prosimy przechodzące grupkę Niemców o zrobienie nam wspólnego zdjęc
ia. "Nie ma sprawy" – rzucają. Okazuje się, że to też maratończycy. Nagle ze stojącego obok miejskiego autobusu wysiada kierowca i pyta czy mamy e-maila. Ze zdziwieniem odpowiadamy, że mamy. "No to wyślę Wam zdjęcia. Poczekajcie tylko wezmę aparat" Ustawiał nas niczym modeli. Ale zdjęcia następnego dnia rano miałem już w komputerze !
Dopiero wieczorem wrócił nam apetyt więc szybka wizyta w indyjskiej restauracji, a piwo w chińskiej. Dyskutujemy o organizacji maratonu. Zdumiewa rozmiar przedsięwzięcia. Jak oni to robią – niemal żadnej wpadki. Spać. Sny? Chyba nie miałem żadnych. Zresztą po co. Śniłem cały dzień na jawie.
Epilog.
Poniedziałkowy poranek na dworcu kolejowym Berlin Zoologischer Garten. Gdzie tu się pozbyć reszty euro bilonu – no tak przecież gazety coś pewnie piszą o maratonie. No i niespodzianka. Specjalny dodatek Berliner Morgenpost. Z listą wszystkich zawodników. Jak głosi nagłówek: Alle Teilnehmner die das Ziel erreichten, in alphabetischer Reihenfolge mit Zeit und Platzierung. Już na peronie gorączkowo szukamy swoich nazwisk. K, L, Lorbacher, Lorent. Nie ma. Nie ma żadnego Lorka. Cholera myślę – zapomniałem o którejś z mat elektronicznych i mnie zdyskwalifikowali. Całe to piękno poszło na marne? Mózg podsuwa ratunek: a może się pomylili i jestem zaklasyfikowany jako Grzegorz Lorek. Uff. Miałem racje. 3:16:30. Wskakujemy do pociągu.
Grzegorz Lorek
Leszno, 30 września 2003