Od pół roku przygotowywałem się na ten podwójny Jubileuszowy Maraton. Nie chodzi oczywiście o przygotowania pod względem fizycznym - bo z tym u mnie marnie - ale pod względem zrobienia sympatycznym toruniakom jakieś niespodzianki. Z Jurkiem Stawskim ścigaliśmy się na niejednym maratonie zagranicznym i jak to zwykle bywa w takich przypadkach raz byłem na wozie, raz pod wozem. Do historii przeszedł nasz pojedynek w 1997 roku w Berlinie. Zażarcie tam stoczona walka zaowocowała, że przywieźliśmy stamtąd nasze rekordy życiowe niepoprawione przez nas do dziś. Jurek wybiegał wtedy 3:17:31, ja dogoniłem go 3 km przed metą i przebiegłem obok niego cichutko na palcach, gdzie kątem oka dostrzegłem jak Jurek ze złości potrząsnął swoją kitką włosów i poprawił tylko na głowie seledynową opaskę. Mój czas to 3:13:23. A więc na razie mam 4 minuty do przodu. Wprawdzie potem zemścił się sromotnie i odwrócił to w Budapeszcie, Londynie, Sztokholmie i Paryżu...
Co do Jadzi to naszą specjalnością było spieranie się na różne tematy, szczególnie podczas wyjazdów do Biel-Bienne (Szwajcaria - 5 razy) Jadzia lubiła by jej zawsze było na wierzchu, a my na przekór kopiąc się nogami pod siedzeniami przekonywaliśmy Jadzię, że to my mamy rację chociaż nie zawsze tak było.
Co do niespodzianki - w naszym Domu Kultury zleciłem wykonanie baneru okolicznościowego 1m x 5m, a sam wykonałem gazetkę zdjęciową poświęconą jubilatom. Tak uzbrojony i z kanapkami wsiadłem do samochodu już w sobotę by truchcikiem wolno pojechać do zagłębia ptasiej grypy. Wjeżdżając do Torunia z mostu szukałem oczyma po obu brzegach Wisły - toruńskiego rezerwatu przyrody, a pod kołami mat odkażających. Jednak ani pierwszego, a ni drugiego nie zauważyłem. Matę zaliczyłem, ale przy wyjeździe.
Za każdym razem będąc w Toruniu zostawiam samochód pod hotelem KOSMOS i idę potem na deptak po toruńskie pierniki i posiedzieć na ławeczce pod pomnikiem naszego wielkiego astronoma. Właśnie tam przez komórkę odszukał mnie Jurek z pytaniem co porabiam i złożył propozycję goszczenia mnie w domu. Odpowiedziałem mu, żeby mi nie przeszkadzał bo na razie szlajam się po mieście, a wybieram spanie w szatniach na stadionie z innymi gośćmi tego maratonu.
Miałem to szczęście, że w mojej szatni byli fachowcy od których dowiedziałem się jak budowano metro w Warszawie i w jakie niemieckie miasta były wycelowane rakiety ziemia-ziemia stacjonujące na terenach polskich. Do
tego nasz Piotruś z klubu św. Teresy obdarował nas kartami świątecznymi. Gdy zapytaliśmy, który kiosk obrobił na Dworcu Centralnym stwierdził, że to ma jeszcze ze starych zapasów.
O godz. 15:00, a więc dwie godziny przez uruchomieniem zapisów podjechałem pod stadion na ul. Bema, a tam niespodzianka. Ochraniarze nie wpuszczają w uliczkę prowadzącą pod stadion. Okazuje się, że właśnie w tym czasie policja odbiera z dworca kibiców AMIKI Wronki i za dwie godziny będzie mecz z ELANĄ Toruń. Zapisy przeniesione na lodowisko. Parkuję samochód przed Tor-Torem wyciągam baner informujący o jutrzejszym wydarzeniu tj. 100 Maratonie Jadzi i Jurka i z paroma młodymi kibicami Elany rozwieszamy przed wejściem do hali.
Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wracam do samochodu by przy muzyczce z radia napocząć kanapki. Przez opuszczoną szybę obserwuję idący potok kibiców zdążających na mecz i słucham od czasu do czasu wypowiedzi komentujących baner. Najlepszy był młodego chłopaka, który powiedział Stawski? To ten łysy z naszego, za nim jakiś pan skomentował: znam oboje. W pewnym momencie aż się poprawiłem na siedzeniu. Otóż pod lodowisko czerwonym autem, w czerwonym dresie podjechał pod schody hali a jakże sam jubilat Jerzy S.
Chyba kątem oka spostrzegł baner i cofnął auto by doczytać co tam pisze?. Gdy wysiadł zaczął się rozglądać po parkingu. Ja naturalnie padłem na wycieraczkę by mnie nie zauważył. Jurek pokręcił się po parkingu i przystąpił do rozładowania samochodu z reklamówek. Ja wysiadłem i poszedłem naprzeciw kolumny kibiców Amiki Wronki, którzy w eskorcie policji karnie zmierzali na stadion.
Ale dochodzi godz. 17:00 W biurze zapisów pojawia się też Jadzia i chyba koordynatorka maratonu pani Basia, z którą kiedyś podczas rejsu do Szwecji na promie przepijałem szampanem brudzia i z powodu mojego wtedy 50-maratonu (Sztokholm) przetańczyłem na pokładzie promu jeden kawałek taneczny.
Czas pobrać numer startowy. W biurze już są koledzy Piątek i Szałowski. Po meczu możemy się zakwaterować. Samochodów pilnuje w nocy ochrona stadionu. Niebywałe. Po porannej kawie pitej z Wojtkiem Pismenko trzeba się rozejrzeć kto dojechał?. W każdej szatni jacyś przybysze. Organizatorzy i wolontariusze już w gotowości bojowej. Przypomniało mi się, że trzeba pobrać jeszcze chipa.
Przy punkcie wydawania spotykam Admina, z którym się witam i przekazujemy sobie znak pokoju (za Bochnię). Wszak to przecież maraton koleżeński. Przez Zgierz przemknąłem się chyłkiem, ale to tylko dla wtajemniczonych. Przejeżdżając przez to miasto nikt mi zza firanki nawet nie pokiwał ha.. haaa.
Na półtorej godziny przed startem z pomieszczeń pod trybunami wyłażą przebrani już do biegu goście. Z Alkiem Borkowskim ze Świnoujście wchodzimy na koronę stadionu by w blasku słońca zapoznać się z areną naszych zmagań. Czerwony tartanik prowokuje by na nim poleżeć. Ale jeszcze za mało nagrzany. Siadamy z Olkiem na ławce i z góry taksujemy przyjezdnych. Rozmawiamy sobie - o tam jest Sopot, obok nich kręci się Wałcz i Bobolice. Ten gość z siwą brodą to Poznań. Jest Torłop z robitą wargą, chyba jakiś mafiozo przylał mu w Rzymie. Za naszymi plecami drzwiami samochodu trzaska Kleczew, a ci z toporkami w rękach to przecież nie kto inny tylko strażacy z Chojnic, Elbląg to też w silna grupa z Piskorem, a kto to ta tajemnicza w tych czarnych okularach? A to babka z Inowrocławia była u mnie w Bełchatowie, Ruta z Łodzi zakłada nogę na barierkę robi skłony, o Wasyl facet z prowincji Trzemeszna - chyba nie biega bo nie przebrany, robi wszystkim zdjęcia i za spikera.
Patrz Olek jest i Karlak z Warszawy - pomaga mi załatwić dla córki kwaterę w stolicy, bo podejmuje studia w tym roku. I tak sobie gaworzymy, ale trzeba zejść na bieżnię. Rozpoczynają się uroczyste przemówienia i obdarowywanie pamiątkami jubilatów. Z boku obsługa armatki zawzięcie ubija proch w lufie. Chyba nieźle walnie, ktoś komentuje z boku. Jadzia ma te same kłopoty przed startem co ja na swoim jubileuszu, z tym, że ja zapomniałem przypiąć swojego numeru startowego, a Jadzia chyba przypięła go chyba do góry nogami.
Przed rozpoczęciem honorowej rundy po bieżni minuta ciszy za Papieża i za Wojtka Droblińskiego. Przed startem korekty ubiorów. Słoneczko zaczyna przygrzewać. Tylko grubasy w tym ja biegną w dresach. Trzeba zimowe fałdki ukryć pod szmatami. Do przebiegnięcia 15 okrążeń po 2800 m każde plus ten przecinek.
Po opuszczeniu stadionu jedną bramą obiegamy halę lodowiska, potem park, dalej kawałek osiedla, powrót drugą bramą stadionu. W każdej pętl
i runda po równej jak stół tartanowej bieżni. Jak wcześniej informowałem obecnie przebiegnięcie maratonu to dla mnie kosmiczne wyzwanie. Ale jubilaci są nieraz wspaniałomyślni i dopuszczają wcześniejsze zejście z trasy tym, dla których w danym dniu to jest to wysiłek ponad siły z zachowaniem przywileju otrzymania medalu i reklamówki z upominkami.
Jedyna kara za wcześniejsze zejście z trasy, to wykluczenie z losowania nagród. Dla mnie nosiciela 10 kilogramowej nadwagi po zimowych i świątecznych szaleństwach przebiegnięcie całego dystansu było ponad siły. Po 10 kółkach (28 km) poddałem się i padłem na tartan za metą.
Wasyl ze swoim giermkiem Leszkiem Stachowiakiem z Janowca Wlkp. medal wieszali mi w pozycji półleżącej. Muszę przyznać, że organizatorzy wytyczając trasę 15 kółek zrobili prezent grubasom i tym początkującym. Na trasie ani na moment nie byliśmy sami. Wszyscy wyprzedzali nas kiedy chcieli i ile razy chcieli i jak to na maratonie koleżeńskim nie mieliśmy do nikogo o to żalu. Chociaż ja wszystkim mnie wyprzedzającym mówiłem, że spiker (Wasyl) przed startem mówił (co nie było prawdą), że na maratonie koleżeńskim to się nie wolno wyprzedzać.
Udało mi się nawet nabrać jednego młodego i przez pół okrążenia mnie nie wyprzedzał, ale żal mi się go zrobiło i odwołałem zakaz. Każdy nam współczuł i miał dla nas dobre słowo. Długo biegłem z dwoma paniami Irenką Lasotą i zawodniczką nr 51 Grażyną z Bobolic, ale najpierw pani Grażyna pokazała mi jak się biega, a potem Irena pokazała plecy i tyle je widziałem, chociaż koleżanka z Wałcza pokazała się jeszcze raz robiąc mi dubla i by mnie już do końca zatopić we łzach.
A z bezsilności na płacz nie powiem, mi się zbierało. Do Dębna po blamaż nie ma co jechać. Wrocław może się jakoś przejdzie - pieszo. A tu idą drugie święta i następne smakołyki. Ufff.. Idzie się załamać. Gdyby nie ptasia grypa to po biegu chyba bym pojechał na Bulwar Filadelfijski, by sobie nad Wisłą posiedzieć i przełknąć gorycz porażki. Ale latka lecą i coraz trudniej zmusić ciało do wysiłku. Na bankiecie z żalu nie byłem, piwa nie piłem, ale Jurek - jubilat z Basią, na drogę do bagażnika nawrzucali mi toruńskich smakołyków - pierników i dla żony piwo w puszcze.
Mimo, że impreza wspaniała naszedł taki moment, że chciałem być sam. Dlatego nie ma mnie na historycznym, wspólnym, końcowym zdjęciu. Ale ogólnie chyba jubilatom wstydu nie przyniosłem. To nie ich wina, że przyjechałem gruby i bez formy. A w dodatku przesilenie wiosenne dopadło mnie akurat w dniu ich Święta. Impreza na wysokim poziomie. Jadzia i Jurek włożyli wiele serca w organizację imprezy i odnieśli niewątpliwy sukces.
Wojtek G