2013-05-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kraków po raz czwarty !!! (czytano: 1353 razy)
Kraków po raz czwarty!!!
Kraków to szczególne miejsce, zwłaszcza na mapie moich maratonów. Tutaj zaczynałem swoją przygodę z tym królewskim dystansem. W 2008r. pierwszy raz odważyłem się stanąć na starcie najdłuższego, olimpijskiego biegu. Kosztowało mnie to dwa lata przygotowań, i choć dzisiaj jestem zdania że było to o pół roku za szybko, to wtedy mimo bólu, halucynacji i skrajnego wyczerpania ukończyłem bieg w czasie 3,52,18. Dla amatora, to zupełnie niezłe otwarcie, choć jak wcześniej napisałem, w wypadku tego dystansu nie ma się co spieszyć ze startem. Trzeba się przygotować mądrze i z głową, a przede wszystkim mieć duuużo wybieganych kilometrów. Mam takie wrażenie, że wraz z modą na bieganie, Polacy myślą tylko o MARATONIE. Inny dystans jest mało atrakcyjny. Jak biegać, to tylko ten dystans. No cóż… każdemu wolno popełniać swoje błędy. Ja byłem o krok od tego, ale mnie się udało. Dzisiaj, jak ktoś by mnie posłuchał, to chciałbym przestrzec przed zbyt szybkim mierzeniem się z tym dystansem. Ten pierwszy maraton będzie mi się zawsze kojarzył z przekraczaniem granic własnych możliwości, jak również z towarzyszącym temu efektem halucynacji ( chyba już wszystkim opowiadałem jak biegło ze mną pół kromki chleba ;-) ).
Dwa lata później wystartowałem w Pradze, gdzie byłem bliski złamania 3,30,00 i był to mój najlepszy sezon. Myślałem, że jestem w raju. Nagły cios między oczy, a raczej w achillesa, i wszystko runęło. Kilka miesięcy rehabilitacji, wręcz wyłączenia z biegania. Efektem było marne przygotowanie do sezonu 2011. Start w Krakowie miał być testem: dam radę, albo wybiję sobie bieganie z głowy. Całe szczęście że to Kraków, On mi sprzyja. Bieg z bólem, przeplatany marszem, ze słabym czasem ( 4,02,31 ), ale zakończony pewnym optymizmem. Dałem radę, a więc nie wszystko stracone.
Dalej jednak borykałem się z bólem nogi i długo dochodziłem do normalnej aktywności biegowej. W 2012r. zdecydowałem się na bieg w Rzymie, jednak m.in. w związku z tą samą kontuzją odpuściłem go i znów obrałem kierunek na Kraków. Coś jednak wisiało w powietrzu - fatum, cy cóś, ale w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności nie zdążyłem na start w biegu. Gdy dochodziłem na miejsce startu, biegacze byli już na ok. 5 kilometrze. Szkoda tylko, że wiozłem ze sobą naszą klubową gwiazdeczkę – Dorotkę ;-). Czas mojego biegu w Krakowie w 2012r.: 0,00,00 czyli dupa! Ale odbiłem to sobie na jesieni. Jednak w moim odczuciu to właśnie Kraków dał mi czas na porządne przygotowanie się do powrotu do biegania długich dystansów.
I wreszcie Kraków 2013. Przyjechałem tutaj po raz czwarty, z jakże innym nastawieniem. Wcale nie miałem zamiaru zmierzyć się z dystansem i sprawdzić, czy dam radę. Ja CHCIAŁEM WALCZYĆ! Jesienny bieg w Warszawie był wystrzałem mojej formy, jednak miałem nadzieję, że to dopiero preludium. Od grudnia rozpocząłem przygotowanie treningowe. Nigdy, powtarzam nigdy, tak ciężko nie trenowałem. Nawet wtedy, gdy pod okiem Janusza przygotowywałem się do praskiego maratonu. Zastanawiałem się, jak długo wytrzymam. Reżim treningowy, zmieniona dieta, nieco straconych kilogramów – to część planu który realizowałem przez ostatnie pięć miesięcy. O dziwo, nie tylko dawałem radę, ale sprawiało mi to dużą radość. Kryzys przyszedł tylko raz: przeziębienie i wyczerpanie po 12-sto godzinnym biegu w Bochni wyłączyło mnie na ok. dziesięć dni z treningów. Szybko to jednak nadrobiłem i biegi kontrolne napawały mnie coraz większym optymizmem. Ostatni tydzień przed biegiem to odpoczynek, dieta i różnego rodzaju czary, które miały mi pomóc w osiągnięciu zaplanowanego wyniku. Czas poniżej 3,30,00 byłby potwierdzeniem, że „Warszawa” nie była dziełem przypadku. Poprawa rekordu życiowego to zapłata za pięć miesięcy treningu, ale zejście poniżej 3,20,00 to spełnienie najskrytszych marzeń. I z takim nastawieniem stanąłem w niedzielę rano na starcie 12. Maratonu Krakowskiego.
Ustawiłem się w pobliżu najszybszych „zajęcy”, czyli 3,15,00. Wiedziałem, że to gruba przesada, ale tak naprawdę niczym nie ryzykowałem. Przecież to Kraków, a On mi sprzyja! Start nieco przespałem, więc musiałem ich gonić. Chwila-moment i już biegłem w ich pobliżu. Nie spodziewałem się jednak, że będą prowadzili taki tłum biegaczy. Ciasno było jak cholera. Pomyślałem więc że albo zwolnię, albo przyspieszę, bo tak biec się nie da. I kiedy zabierałem się do zwiększenia obrotów, (ok. 2 km) poczułem potworny ból. Uświadomiłem sobie, że ktoś mnie kopnął w lewą łydkę. Złość, adrenalina, a przede wszystkim chęć wyrwania się z tego tłumu sprawiła, że przyspieszyłem. Po okrążeniu Błoń spotkałem moją Basię. Mówiąc Jej o wypadku liczyłem na współczucie, ale gdzie tam, kazała mi nie histeryzować i brać się do roboty. No cóż… tak też zrobiłem. Z jednej strony ból łydki, a z drugiej wiedziałem, że to mój dzień. „Zające” zostały daleko z tyłu bo miałem wrażenie, że za wolno biegną, a mnie nogi niosły. Po pięciu kilometrach przecierałem oczy ze zdumienia, a po dziesięciu byłem w szoku. W okolicach rynku minąłem Stasia Orlickiego, koło „10” przebiegłem obok Celinki i wszyscy przestrzegali mnie że za szybko zacząłem, a ja się naprawdę świetnie czułem (za wyjątkiem lewej łydki). Pierwsza dziesiątka poszła rewelacyjnie, ale to co najlepsze było dopiero przede mną. Piętnaście kilometrów pokonałem w czasie o ponad dwie minuty szybciej niż dotychczasowy rekord życiowy i dalej przyspieszałem! Połówka była szybsza o ponad 3 minuty! W takiej chwili człowiek ma wrażenie, że ocean szczęścia wlewa mu się do duszy. Biegłem, a kibice dodawali mi takiej siły, że bieg był czystą przyjemnością. Wiatr. Od pewnego czasu biegłem pod wiatr i to było pewnym problemem, jednak dałem sobie z nim radę. Prawdziwy problem ujawnił się dopiero po 30. kilometrze, i w cale nie chodzi tu o kryzys czy legendarną ścianę. Ból po kopnięciu stawał się coraz bardziej dokuczliwy i chwilami zacząłem utykać. Tego dnia jednak wszystko układało się dobrze, nawet pogoda. Po kilku dniach upałów mieliśmy pogodę biegową, więc i nastrój był dobry. Utykałem, jednak cały czas walczyłem. Patrzyłem na zegarek i przeliczałem. Zdałem sobie sprawę, że muszę nieco zwolnić, aby wygrać. Z bólem i z czasem. Przykro mi było jak „zające” przebiegają obok (ok. 37 km), jednak mimo wszystko wiedziałem, że jest to droga do zwycięstwa. Starałem się, aby za bardzo mi nie uciekli. Z trudem, ale jednak sukcesywnie posuwałem się ich śladem. Kiedy wbiegłem ponownie na Błonia, dostałem jakby skrzydeł. Przed samą metą zobaczyłem kibicującą Basię. I w końcu finisz, czas: 3,16,42. Mam jednak wrażenie, że nie jest to moje ostatnie słowo. Wiedziałem, że Kraków mi sprzyja ;-)
Cieszę się z tego biegu. Truchtacze pokazali się z bardzo dobrej strony. Marek Maciejewski po długiej przerwie powrócił do biegania w bardzo dobrym stylu. Jarek Hornik wybiegał SAM SOBIE świetny wynik i zszedł poniżej czterech godzin. Już w Bochni mu to przepowiadałem widząc, jak biega. Szymon Litwa potrafił odłożyć ściganie się z własnym rekordem po to, aby towarzyszyć Jarkowi w łamaniu czwórki! Marian Szymski biega na stałym wysokim poziomie. Pewną niewiadomą jest dla mnie Jarek Podsiadło, ale i jego wynik jest bardzo przyzwoity.
Jak już wcześniej napisałem, Kraków jest dla mnie bardzo szczególny. Jest też chyba pierwszym biegiem w Polsce, gdzie czas „netto” był czasem głównym.
Na pewno tam wrócę, i pewnie znów będzie to dla mnie ważny bieg.
J.Ksi.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu DamianSz (2013-05-13,21:02): Z chęcią przyjrzałbym się Twojemu dzienniczkowi treningów (o ile prowadzisz) i porównał ze swoim,bo być może są podobne, ale mam przeczucie,że właśnie te przymusowe 10-sieć dni przerwy dobrze Ci zrobiło. ps. bardzo dziekuję Tobie i proszę przekaż wszystkim Truchtaczom, a było ich sporo na trasie SM moje podziękowania za doping. Truskawa (2013-05-14,00:24): A ja bym bardzo chętnie obejrzała oba dzienniczki. I Twój Damku i Jacka. :) Truskawa (2013-05-14,00:25): Mam dokładnie tak samo. Jak biegać to maraton. Reszta to Michałki. :) Jacek Księżyk (2013-05-15,17:27): Tak się zastanawiałem na „dzienniczkiem” i wyszło mi że jestem jeszcze bardzo mało doświadczonym biegaczem, muszę się dużo jeszcze uczyć. Mam co prawda jakieś zapiski i plany treningowe, nie są jednak one usystematyzowane i zebrane w całość. Coś próbowałem robić w tym kierunku na początku roku i zamieszczać moje treningi na blogu, ale nie jestem regularny i po prostu nie miało to sensu. Muszę sprawę przemyśleć i przed następnym wyzwaniem, założenia i ich wykonanie zapisać. Dzięki za wskazanie drogi ;-)
|