2011-12-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Subiektywne podsumowanie sezonu 2011... (czytano: 1620 razy)
Właśnie rozpocząłem przygotowania do sezonu 2012, czas więc najwyższy podsumować zakończony sezon 2011. A dziwny był to sezon dla mnie.
Zaczął się rewelacyjnie dwiema następującymi po sobie życiówkami półmaratońskimi. Ta druga (1:27:41), osiągnięta w półmaratonie warszawskim, gdzie przy okazji po drodze padła też życiówka na 15 km, to mój najlepszy bieg w całym dotychczasowym 4-letnim biegowym życiu. Oczywiście to tylko moja subiektywna ocena…
Tydzień później pojechałem na 3 tygodnie w góry, w Himalaje. Od lat o tym marzyłem, żeby zobaczyć legendarne góry, magiczne miejsca, poczuć himalajski klimat, dotknąć tego wszystkiego czy wręcz polizać. Udało się, niezapomnianych wrażeń przywiozłem mnóstwo, przygoda życia. Po powrocie natychmiast chciałem wrócić do życiowej formy sprzed wyjazdu. I to po 3 tygodniach niebiegania! Skończyło się w jedyny możliwy sposób, a mianowicie kontuzją. Jak mogłem być taki głupi? Ano mogłem niestety. W efekcie cały maj to rehabilitacja, w czerwcu powolny powrót do biegania, a więc wiosenne starty szlak trafił. W wakacje znów było lepiej, bo w lipcu wziąłem udział w absolutnie najwspanialszej ze znanych mi biegowej imprezie, a mianowicie Swissalpine Maraton w Davos. W sierpniu zaś tempa treningowe zaczęły być satysfakcjonujące i w efekcie pobiegłem mocny półmaraton warszawskiego powiatu zachodniego (4-ty wynik w życiu i wysokie 30 miejsce). Nie była to forma z marca, ale i tak byłem zadowolony, bo treningi i kolejne starty kontrolne dawały podstawy przypuszczać, że w maratonie warszawskim stać mnie na 3:10, a 3:15 to już bez łaski, nawet gdyby coś nie poszło. No i oczywiście nie poszło! Pogoda zdecydowanie nie chciała współpracować, a mój zdrowy rozsądek gdzieś się rozmył w przedmaratońskiej gorączce i napompowanym balonie oczekiwań. Napompowanym przez samego siebie oczywiście, żeby była jasność. Już nie pierwszy raz samo przygotowanie biegowe nie wystarczyło, a pokonały mnie problemy mięśniowe. Szkoda, że nie pamiętałem poprzednich tego typu lekcji. No ale trudno, niepowodzenie przyjąłem na klatę i co ważniejsze obiecałem sobie, że DOŚĆ TEGO! Po sezonie obowiązkowe badania krwi wraz z poziomem elektrolitów, a tymczasem odpoczynek i za 3 tygodnie ostrożna próba odegrania się w Poznaniu. Oczekiwania oczywiście zmalały, ale wciąż chciałem życiówki, czyli jakiegokolwiek złamania bariery 3:20, wszak już 3 razy się nie udawało i zaczęło mnie to męczyć jak jakaś obsesja. Wiedziałem też, że 3:15 to absolutne optimum wynikowe w tej sytuacji, a zarazem obiecałem sobie wsłuchiwać się w sygnały organizmu podczas biegu i pamiętać o MAGNEZIE!!! zarówno przed jak i w trakcie. No i tym razem zagrało, super pogoda, cały bieg pod kontrolą i na mecie 3:16:06. Życiówka poprawiona o ponad 4 minuty i niespodziewane pudło i puchar za 3 miejsce w mistrzostwach MaratonyPolskie.PL TEAM w kategorii ścigaczy. Szok, bo to moje pierwsze w życiu biegowe trofeum i cholera wie, czy nie ostatnie? No ale jest i cieszy oko stojąc dumnie na półce nad telewizorem.
Tak więc moja tegoroczna wynikowa sinusoida, po sięgnięciu dna podczas maratonu warszawskiego, na maratonie poznańskim była już w tendencji zwyżkowej, by 3 tygodnie później, na zakończenie sezonu osiągnąć apogeum podczas warszawskiej Praskiej Dychy. Wtedy to urwałem całe 11 sekund z 40 minut i byłem przeszczęśliwy z faktu, że padła kolejna psychologiczna bariera. Sezon zakończyłem zatem w euforii, a zaraz potem, podczas 3 tygodni roztrenowania złapałem 2 kontuzje grając w piłkę, więc huśtawka nastrojów wróciła niejako do normy. Rzuciłem piłkę w cholerę, z kontuzji powoli wychodzę, zimowe nabijanie kilometrów rozpocząłem, a więc biegowa sinusoida znów drgnęła we właściwym kierunku.
Pomimo huśtawki nastrojów sezon ogólnie uważam za udany, no bo przecież padły życiówki na 4 dystansach i poza maratońską wszystkie mnie na razie satysfakcjonują. W maratonie mam niedosyt, czuję spore rezerwy, a jednocześnie jestem przekonany, że będzie lepiej, bo do ściany nie doszedłem jeszcze na pewno, a i doświadczenia coraz więcej.
Przed nowym sezonem obiecałem sobie jedną zasadniczą rzecz, a mianowicie wsłuchiwać się we własny organizm, co powinno pozwolić unikać kontuzji i błędów maratońskich, a wtedy i wyniki przyjdą, bo chęci do treningu nie brakuje.
I tym optymistycznym akcentem kończę te przydługie dywagacje…
PS. Na zdjęciu bieg po życiówkę 39:49 na 10 km w ramach Praskiej Dychy 6 listopada.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora kluseczka (2011-12-02,23:14): miałeś bardzo udany i ciekawy sezon, życzę jeszcze bardziej udanego w 2012, obyś się maratońsko nasycił, aż po kokardę;))) ArtekP (2011-12-05,11:02): Nasycę się, nasycę, nie widzę inaczej...
|