2011-07-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Gór Stołowych (czytano: 1344 razy)
https://picasaweb.google.com/116307189052799143046/MGS?authuser=0&authkey=Gv1sRgCNb83ov_5b-x7gE&feat=directlink
Nie bałem się tego maratonu. Spokojne spanie i w ogóle. Niepokoił mnie tylko zapowiadany upał, ale wywiad Quentina rozpoznał, że 3/4 trasy jest zalesione, więc tak jakoś się nie przejąłem. Nie pomyślałem, że to 1/4 może być pod koniec i tak właśnie było, ale na ostatnich kilometrach organizm się jednak dostosował. Głównie ograniczając prędkość...
Myślenie o prędkości przelotowej to była nowość w moim bieganiu po górach. Wcześniej walczyłem jedynie z dystansem. Najpierw 1-osobowy maraton w Karkonoszach (wg własnego projektu nie w zawodach) - wtedy była napinka i zupełny brak wiedzy jak to będzie. Sięgam do pamiętniczka - też lipiec (2009), +1600/-1900m. Wtedy 8,5h i efektywne tempo trochę ponad 11min/km. Rok później zarówno na Rzeźniku (78km) jak i na B7D (ok. 102km) tempo miałem dokładnie to samo... Miałem taki projekt, żeby sprawdzić jak trzeba się starać, żeby na przyszłorocznym Rzeźniku (tak, tak - kilku z nas ma już zaplanowany czerwiec 2012) zmieścić się w limicie 12 godzin. Wychodziło, że średnie tempo nie może zbytnio przekraczać 9:00. Na MGS udało się ten zamiar zrealizować na... 8:54:) Mogło być lepiej gdybym był zrobiony z czegoś twardszego...
Teraz o tzw. ryzyku, bo atrakcją MGS były trudności techniczne - kręte ścieżki wśród głazów i skał, pokryte nierzadko w całości korzeniami. Na MSG przydawały się nawet techniki parkourowe:) Kaskaderskich niespodzianek miałem trzy. Oczywiście wszystkie przy zbiegu, ale nie takim już szybkim, bo po połowie trasy. Najpierw stąpnąłem na kamień w kształcie rolki, który leżał tuż przy obrywie ścieżki. Kamień wyrolował mi nogę w bok, tak że wykonałem głębokiego "kazaczoka". Lewa noga spadła poza krawędź, ale prawą utrzymałem głęboki przysiad i wykonałem wyskok. Wymach rąk w prawo dopełnił figurę taneczną i wylądowałem na lewej nodze, która zdążyła wrócić na ścieżkę. Czas - około 1 sekunda... Drugą okazją do kontuzji był klasyczny szczupak. Leciałem w kierunku gleby jak Małysz, tylko że w szpagacie:) To że nie wylądowałem na pysku zawdzięczam drugiemu szpagatowi. Biegacz za mną aż stęknął i się zatrzymał, a ja kontynuowałem skracanie wektora sił... Najbardziej rozbolała mnie... ręka w prawym barku, bo wykonałem nią coś w rodzaju rzutu oszczepem:) Przy trzecim razie mogło być najgorzej. Biegłem typową ścieżką "po korzeniach". Było płasko. Jeden z korzeni wycelował kikuta prosto w mój but, ześlizgnął się po dużym palcu i... wbił się w but rozrywając siateczkę. Udało mi się uwolnić but naturalnym ruchem wstecznym gdy wylądowałem na drugiej nodze. Paznokieć cały, but mnie ochronił, ale ma sporą dziurę.
Oczywiście, najbezpieczniej i najprzyjemniej jest pobiec "na zaliczenie" - wtedy widać góry:)), a na tym "każdemu normalnemu" zależy przecież najbardziej... Jednak teraz o odmiennych stanach świadomości...
Zacząłem się roztapiać na 28 kilometrze. Mój mózg nie lubi gdy jest cieplej niż 15"C i nie chciał słuchać unoszącej się nad ciałem jaźni. Szanujący się kanibale nie chcieliby takiego mózgu... Towarzyszący mi zawodnik stwierdził w połowie 350m podejścia, że teraz to on sobie przyspieszy, i dalej wlokłem samotnie to swoje 9:46. Czułem, że spędzę na trasie 7h, a nie planowane 6. Próbowałem sączyć drugi żel, ale trudno było uchwycić niewymiotne momenty. Jakoś wcisnąłem połowę i popijałem przy każdym swobodniejszym oddechu. Nogi ciążyły w... pośladkach. Na 30km nie dałem już rady zbiegać w dół. Zmobilizowałem się tuż przed Pasterką, żeby jakoś wypaść na zdjęciach:)
Wtedy usłyszałem głos Fajki. Na zdjęciu, które mi zrobił nie wyglądam jakoś tragicznie, ale gdy się zatrzymałem na popasie czułem, że muszę poprzyglądać się trawie z bliska... Orgowie pomyśleli o upale i przygotowali 5L baniaki z wodą do polewania. Fajka zajął się mną niezwłocznie i polał mi plecy i głowę. Odczołgałem się na czworakach w cień pod jedynym drzewem. Dyszałem ciężko próbując nie wymiotować. Przyjąłem stopniowo kubek wody. Minuty mijały, minęło mnie też kilkunastu zawodników. Zaniepokojony Fajka zapytał czy rezygnuję. Odparłem, że znam swoje słabości i nie odpuszczę. Skąd taka pewność? Nigdy nie byłem typem sportsmena. To wyjaśnienie jest w moim przypadku śmieszne - kto mnie zna ten wie, że zawsze 50% nadrabiałem mocami ducha:) Niepełnosprawność nie jest może efektowna, ale można z nią co nieco zaplanować... Po 9 minutach postoju byłem zdolny do zażycia fiolki z guaraną (mój patent na tragiczny kryzys). Ruszyłem dalej. Ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem, że poruszam się całkiem dziarsko. Fajka odprowadził mnie kilkaset metrów, zrobił ładne fotki i powiedział, że będzie czekał na mnie na Szczelińcu o ile zmieszczę się w 2h. Odparłem, że byłbym szczęśliwy gdybym się zmieścił, bo to oznaczało czas poniżej 6:30. Czułem się bardzo dobrze, co mnie zaskoczyło. Nogi nie stawiały oporu, oddech spokojny. Przede mną 350m podejście na Błędne Skały i... okazja żeby przegonić kilku zawodników. Do wierzchołka udało mi się dogonić dziesięciu. Ciekawe, nowe doświadczenie - wystarczy schłodzić tą szarą substancję i przestaje symulować krańcowe zmęczenie... Zaczynam się zastanawiać czy uda się zmieścić w 6h, ale nadchodzi ta 1/4 trasy w pełnym słońcu. Powoli zaczynają włączać się znajome hamulce i stwierdzam, że nie warto napierać do upadłego, bo kto mnie podniesie... Tempo niezgorsze - poniżej 8:00, jednak z tyłu nadbiegają młodsi. Teraz już czworo z nich jest przede mną. Nie dziwię się - jest z górki, połowę mniej korzeni i kamieni na trasie (to znaczy, że widać z pomiędzy nich ziemię...), tylko że na mnie nie czeka kolejny zimny prysznic. Nic to, myślę, 6:10 mam w kieszeni. Nie uwzględniłem jednego szczegółu...
Nie wiem ile jest schodów na Szczeliniec, to nadal jest dla mnie abstrakcja. W każdym razie spędziłem na nich 16 minut... Trzykrotnie czekałem przewieszony przez poręcz aż minie mi hiperwentylacja. Prawdziwie wysokogórskie doświadczenie. Gdzie jest tlen, gdzie jest pokrętło od tlenu? Już zapomniałem o dopingu rodzinki Quentina sprzed 10 minut. Przez te minuty powoli, powoli, powoli, powoli doganiał mnie Janek Goleń. Na B7D był prawie 1.5h szybszy ode mnie. Znowu mnie przegonił:) Tym razem o... minutę:) Koniec schodów - nagle siły wracają. Fajka czeka na mnie:) Słyszę dopingujących na mecie kibiców. Pytają mnie o numer. Mam przyczepiony na plecaku, więc kręcę pirueta. Spiker prosi o jeszcze jeden. Proszę bardzo:)
Przyjmuję z godnością medal i siadam ciężko na krześle. Fajka spełnia moje ostatnie życzenie i funduje mi reanimacyjne piwo. Po paru minutach schodzimy w dół mijając zawodników zaabsorbowanych całkowicie poręczą schodów. Nie ma co dopingować - i tak nas nie słyszą, przecież wiem...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora corvus78 (2011-10-27,16:24): ...piękny opis zdobycia Szczelińca, który wówczas był ośmiotysięcznikiem :)
|