2008-06-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| III Visegrad Maraton, czyli przyjemność i konsekwencja (czytano: 1837 razy)
Visegrad Maraton jest dla mnie kultową imprezą. Tylko dla tego jednego biegu regularnie łamię swoją zasadę, aby podróż na miejsce nie trwała dłużej niż sam bieg. Tu debiutowałam na dystansie maratońskim w 2006 roku. Tu spędziłam uroczy wakacyjny tydzień z rodziną w 2007 roku. Znam trasę, znam warunki. Jestem jak w domu. A dodatkowo Laski są ze mną. To znaczy, że jest bardziej niż w domu.
W sobotę po podróży kąpiel w kraterze - odświeżająca, orzeźwiająca. Po niej czuję przypływ skumulowanej wewnątrz mnie energii, jestem spokojna o mój bieg nazajutrz, pełna optymizmu, a nawet wojownicza: deklaruję swój czas na 3:59-4:15. Potem pasta-party, jedno piwo, zaległe imieniny Eli są okazją do ucztowania z Laskami w Kolibie, bo uparłam się na bryndzové halušky, drugie piwo, wyścig z Michałem na dystansie ok. 100 m tyłem, ziewam, myję zęby, zasypiam.
Śpię niespokojnie. Budzę się na dobre około godz. 4. Piję wodę, bo czuję odwodnienie po alkoholu. W końcu dziewczyny też zaczynają się kręcić, a więc śniadanie, smarowanie ciał, przygotowanie strojów, pakowanie bagaży, idziemy do autokarów. Dojeżdżamy do Podolinca - bocianie gniazdo jest tam gdzie zawsze - jestem pełna spokoju, wyluzowana. Robimy sobie wspólną fotkę, potem czas na parę asan, aby rozciągnąć przykurczone mięśnie i po chwili leżę w cieniu z nogami w górze - relaks. Na podolińskim rynku jakieś przemówienia, ja spokojnie ostatni raz idę się wysikać. Nareszcie zaczynamy bieg startem honorowym. To znaczy inni biegną, ja idę. Idę na końcu, konsekwentnie, nawet samochody mnie wyprzedziły. Mam nadzieję, że autokary zaczekają na mnie. Nie muszą. Darek mnie podwozi pod drzewko z kapliczką - tam gdzie start ostry. Poza mną niewiele osób się tu kręci, więc to już mój naprawdę ostatni raz, kiedy opróżniam pęcherz przed biegiem. I wciąż popijam małymi łykami wodę. Z trzech autokarów wysypują się biegacze. Ustawiamy się na linii - ja obok Eli. Ruszamy!
Temperatura powyżej 30oC, bezchmurne niebo, trasa nieocieniona, pagórkowata, przede mną ponad 42 km - może być ciężko. Mam wciąż w pamięci niedawną klęskę toruńską. Ale teraz w głowie mam już wszystko poukładane, przemyślałam ten bieg podczas przedstartowego relaksu. Cel - ukończyć w dobrej kondycji, bonusem będzie poprawienie poprzedniego wyniku. Założenia są proste - biec takim tempem, aby nie przekraczać granicy czerpania przyjemności. W praktyce to oznacza tyle, że mam biec swobodnie, podbiegi pokonywać marszem i maszerować również wtedy, gdy granica przyjemności zostałaby przekroczona. Finiszować, jak zwykle.
Na początku tłum, trasa zaczyna się lekkim zbiegiem, a więc spokojnie mimo braku rozgrzewki przygotowuję ciało do wysiłku - rozszerzaja się płuca, krew zaczyna szybciek krążyć, temperatura ciała podwyższa się i zaczynam się pocić. Na pierwszych kilometrach juz formuje się za Robertem (treborus) w koszulce z napisem ZAJĄC 4:00 grupka, w której są m.in. Grześ (Elkanah), Lidka (LauraLi), Andrzej (Mazurek), Ola i Ania (Aniaaa), a nawet Darek (krokomierz) biegnie obok. Pierwszy punkt z wodą, a ja nawet nie staram się tam dopchać - Darek daje mi łyka izotonika ze swojej butelki. Widzę żółtą koszulkę Ani (and) już gdzieś z przodu - ale pognała! Tempo a razie mamy stałe, na zbiegach szybsze, łagodne podbiegi wolniejsze, mijamy stojące wzdłuż drogi samochody, czasami ktoś nam kibicuje, więc biegnie się przyjemnie. Na 8 km Mazurek oświadcza, że tempo dla niego trochę za szybkie, więc odpuszcza. Akurat mamy przed sobą Hniezne, gdzie jest punkt odżywczy - kubeczek z wodą i fiolkę z izotonikiem łapię w locie, wychodzę na prowadzenie grupy. Ze mną Michał. Biegniemy ramię w ramię, ale po chwili czuję, że wieje wiatr, więc oglądam się na pacemakera i wołam, żeby wyszedł na prowadzenie. Nie lubię walczyć z wiatrem, więc chcę się schować za plecy. Ale Robert nie podejmuje się zadania. Wyprzedza mnie jakiś biegacz, próbuję się za nim utrzymać, ale tempo zbyt szybkie, więc po paru krokach rezygnuję. Rozmawiam z nowo poznanym Michałem, bo okazuje się, że to ten wariat, który nazajutrz po Rzeźniku pojechał do Łodzi na maraton. I ukończył go! Tutaj debiutuje, więc ostrzegam go przed podbiegiem na Vabec. Miło nam się dobiega do Starej Lubovny (12 km) - teraz jest czas na pierwszy łyk z tubki żelu energetycznego i już mijamy się na agrafce z tymi, którzy są przed nami, pozdrawiamy się - lubię takie momenty - mam tylu znajomych! Na podbiegu na rynek zgodnie z założeniem idę, Michał wyrwał do przodu. Po okrążeniu rynku na zbiegu go swobodnie doganiam - znów ostrzegam przed Vabecem. Chyba bezskutecznie, bo na 14 km przechodzę do marszu, a on biegnie dalej. Maszeruję równo, biegacze mnie wyprzedzają. Nie forsuję się nie dlatego, że nie mam sił, bo przecież na treningach robię tylko długie wybiegania i podbiegi. Mogłabym polecieć i za chwilę umrzeć. Ala ja mam czas, żeby teraz zjeść cukierka, spokojnie się napić. Mijam górę śmieciową, na dwóch małych wypłaszczeniach trochę podbiegam, ale w górę znów idę, konsekwentnie. Widzę, że przede mną już marsz uskutecznia więcej ludzi, ale oni już są zmęczeni, idą niemrawo, podczas gdy ja maszeruję swoim mocnym tempem, oddycham swobodnie, kilka osób wyprzedzam. Gdzieś w połowie górki Darek (Zenit) jeżdżący wzdłuż trasy autem częstuje mnie wodą. Bardzo mi jest potrzebna, bo cukierek mi przykleił język do podniebienia. Na końcówce podbiegu dokańczam żel. Wypłaszczenie na szczycie - zaczynam bieg - na początku trochę ciężko, bo nogi się odzwyczaiły, powoli nabieram prędkości. I spadam. Spadam "siłami natury". Lekko odbijam się od asfaltu, robię długie susy. Nachyleniem ciała staram się regulować prędkość. Rok temu chyba trochę na zbiegach za bardzo poszalałam, teraz jestem mądrzejsza. Mijam wielu biegaczy, od jednego z nich słyszę komplement "Brawo! To się nazywa taktyka!" - widocznie mijał mnie na podejściu. Półmetek w Kremnej, czas 2:05, super! No to lecę dalej. Momentami droga się wypłaszcza - wtedy ciężej się biegnie, ale nie martwię się tym, biegnę tempem, które mam mi gwarantować przyjemność. Nie forsuję się. Wiem, że do mety jeszcze bardzo daleko. Dobrze znam trasę, widoki są cudne. Punkty odżywcze, które są oazami staram się mijać bez zatrzymania (chyba ze dwa razy tylko musiałam stanąć czy nawet się cofnąć) - na każdym pół kubeczka wody, którą wychylam od razu, fiolkę z izotonikiem do ręki, zamaczam gąbkę, którą potem wycieram twarz, chłodzę dłonie i kark, czasami przybijam "piątkę" z kibicującymi dzieciakami. W oddali widzę znów żółtą koszulkę Ani, długo biegnę za nią i jakoś bardzo powoli się do niej zbliżam, a mam ochotę dogonić i biec razem, żeby się w razie potrzeby wspierać nawzajem. Ale na siłę gonić jej nie będę. Nagle wpada mi genialna myśl do głowy - wysikać się. Tak, tego akurat potrzebuję, choć nie ma za bardzo gdzie się schować. Samochodów akurat na drodze nie ma, za mną trzech biegaczy, więc wchodzę za jakąś kępkę trochę wyższej trawy i coś tam z siebie wylewam. Niezbyt dużo, ale ulga jest. Ruszam żwawo. Jeszcze kawałek i znów Ania. Na pukcie odżywczym staje, ale jest zbieg, więc mijam ją tylko spadając. Znów woda w siebie, fiolka w łapę, aby połknąć jej zawartość podczas jakiegoś marszu pod górę. Już mijamy Mniszek nad Popradem, zaraz punkt graniczny. Zaczynam powoli odcinać kilometry (zapomniałam swojego zegarka, więc mam pożyczony od Tadka, który w przeciwieństwie do mojego stopera ma funkcję LAP) - już jest 27-my, 28-my, 29-ty, 30-ty - tu obowiązkowo odżywka, żeby jeszcze mieć siłę na ostatni etap. Podejście pod Piwniczną, dobiegam do Wojtka, który dostał jakiegoś ataku gadulstwa, więc teraz towarzyszy mi jego monolog. Aż w końcu postanawia podbiec do Tomka (Bemol), aby go ostrzec, że się zbliżam. A ja się zbliżam coraz szybciej, bo oto zbieg z Piwnicznej. Bemol nie dołącza do mnie, zostaje z tyłu. Teraz punkt odżywczy przy stacji benzynowej, w oddali ostatni podbieg przed Rytrem. Na trasie tato Adama mówi, że jakaś biegaczka zasłabła i właśnie ją cucą. O Matko! Żeby mnie coś takiego nie spotkało. Pytam siebie, czy jest przyjemność. Odpowiadam - jest! Teraz podbieg, cieszę się, że jest w cieniu - idę. Mija mnie rozpędzona karetka. Ten sygnał jednak potrafi ostudzić wszelkie chore ambicje. Nareszcie ostatni zbieg - już widzę wolonatriuszy i miejsce, gdzie jest 40 km. Teraz tylko woda w siebie. Skręcam w lewo omijając dołem przejazd kolejowy, nabieram prędkości i słyszę doping Moni i Bartka, którzy są tu w górach na wycieczce rowerowej - ale to dla mnie niespodzianka! Od teraz zaczyna mnie nosić. Ostatni dwukilometrowy podbieg do mety, nie ma się co oszczędzać. Biegnę pod górę, niesie mnie radość zbliżającego się z każdym metrem kresu tej podróży. Teraz przyjemnością jest wykorzystanie reszty zapasów - to jak wylizywanie słoika po dżemie truskawkowym albo talerza z resztkami słodkiej śmietany po naleśnikach. Biegnę! Mijam Tadka gnana jeszcze jego dopingiem. Skupiam się tylko na drodze, na przesuwającym się pod stopami asfalcie. Gdy podnoszę głowę widzę przed sobą dziewczynę - jej kucyk radośnie podryguje na prawo i lewo, luźne spodenki falują i wyglądają jak minispódniczka. Czy to Agnieszka? Jeszcze jest dość daleko, słońce oślepia, trudno mi rozpoznać. Ze wstępnych deklaracji wynikało, że już od co najmniej kilku minut powinna być na mecie. Ale kto by się spodziewał, że tu będzie takie piekło. Coraz bardziej się do niej zbliżam, bo ona idzie, korzysta jeszcze z punktu odżywczego na 41 km. A ja biegnę, z wody już nie korzystam. Odwraca się, widzi mnie, rusza biegiem. Ja mijam Sebastiana, chyba za bardzo mnie niesie, bo czuję, że zaczynam się na tym podbiegu gotować. Muszę parę kroków zrobić marszem, bo głupio byłoby zemdleć kilometr przed metą. Wypatruję bramy, jeszcze jakiś zakręt, czy to ostatni? Odpuszczam walkę, bo widzę, że Agnieszka odzyskała nowe siły i już nie dam rady jej dogonić, ale biegnę z godnością. Bramy nie ma, ale widzę tabliczkę "42 km", aha, skręt w lewo, trawa, biegnę, bramę już widzę, ręce w górę, dopadam. Czas 4:13:00. Łoł!
Poprawiłam się o ponad 8 minut wobec ubiegłego roku. Cieszę się bardzo! Dostaję butelkę izotonika, dziewczyna zdejmuje mi z pleców chipa, kładę się na trawie w cieniu, zdejmuję buty. Staram się uspokoić oddech, powoli popijam, nogi do góry - opieram o barierkę, relaks. Przepełnia mnie radość i duma. Chłonę ten moment, wsysam głęboko do mózgu. Ale nie trwam tak długo, nogi muszę rozruszać, rezerwuję sobie kolejkę na masaż, ide do depozytu po bagaż, wypijam butelkę wody, wracam i akurat moja kolej, więc kładę się na leżankę, dziewczyna masuje mnie krótko, szkoda, ale i tak jest ulga, bo dolegał mi mój tradycyjny ból z lędźwi przez lewy pośladek. Do mety dobiega Michał, z którym biegłam na początku - pada na trawnik przy mecie, więc razem z jego ciężarną żoną odciągamy go do cienia. Teraz idę szukać Eli, jeszcze nie dobiegła, więc idę boso powoli wzdłuż trasy dopingując tych, którzy wciąż walczą: Dominik, Michał, Mazurek, Marek, Danusia, Wojtek, Tusik i inni. Eli wciąż nie ma. Staję w cieniu i rozciągam się delikatnie. Przychodzą Monia i Bartek też zanipokojeni o los Eli. Kupują mi puszkę zimnego piwa. Biegną Jarek z Fasolką, Piotrek, który mówi, że Ela jest tam na dole i ma straszny kryzys, teraz Ulka, Miras, Toya... W końcu widzimy charakterystyczną niebieską koszulkę i jaskrawozieloną czapeczkę. Jest! Ela idzie, bardzo źle się czuje. Próbujemy ją zagadać, daję jej dwa łyki piwa, zachęcam do szybkiego marszu, bo meta już blisko. Ale Ela jest sponiewierana, strasznie mnie serce ciska. Gdy w końcu dochodzi do mety, nareszcie mogę się nią zająć, przykro mi jest, bo wciąż słyszę jak złorzeczy maratonom, dokładnie tak jak ja po swoim drugim starcie. Spokojnie czekam, aż dojdzie do siebie na tyle, abyśmy mogły pójść na basen, o którym już od dawna marzę. Piję słodką herbatę z cytryną, potem zjadam duży kubek jogurtu, jeszcze kubek grochówki z bułą. Zaczyna się dekoracja - staję na pudle pierwsza w kategorii K35, oboka Ania (Aniaaa) na II miejscu, Ela też staje jako trzecia w K50, a Ania (and) jest pierwsza w K55. Dostajemy fajne nagrody - ciuchy biegowe. To trochę poprawia Eli humor. Teraz basen - chłodna woda cudownie mnie orzeźwia. Trochę mnie przeraża to, że wypiłam już ponad 2 litry płynów, a wciąż nie mam czym sikać. Ruszamy do Warszawy. Jestem bardzo zadowolona ze swojego kolejnego sprawdzianu czy może treningu do ultra. Jeszcze miesiąc...
fot. Jarek Szostakowski
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |