2018-09-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| ... i wylądował (czytano: 1137 razy)
Widziałem ślimaka pełznącego po krawędzi brzytwy. To mój sen. Mój koszmar. Brnie, pełźnie po krawędzi piekielnie ostrej brzytwy. I nie ginie...
Czucie powracało w ostatnich dniach.
To były przebłyski tego czucia, kiedy "idzie", kiedy nóżka zapodaje, luźna łydka się kręci niejako sama, oddech nie za senny i płytki, nie za koński, ale... właśnie, ale te ale.
Żyłem ostatnio od niedzielnego długiego wybiegania do kolejnego niedzielnego długiego wybiegania. To swoisty creme de la creme maratończyków.
Mała retrospekcja.
Po trzydziestce bez wody, za to z jednym żelem miałem już wizje, w której końcówka była nadspodziewanie luźna... pojawiło się światełko w tunelu.
Postanowiłem sprawdzić, rodem innych przygotowań do ultra jakie kiedyś robiłem, moją teorię, że takie Długie Wybiegania najlepiej znosiłem, kiedy je "rozbiegiwałem" dnia następnego czymś krótkim i mega spokojnym, niż dniem totalnej laby.
Tydzień minął więc z luźnym poniedziałkiem i wtorkiem.
W środę niezbyt świeżo było z nogami, ale po dolocie na szutrowo-żużlowy stadion i rozpoczęciu 3x3km/1km zrobiło się odświeżająco. Może nie wyglądałem na odświeżonego po zakończeniu (nogi czarne), jednak umysł i ciało się obudziły. Było jednak wporzo - wszystko w okolicach 4:00 i szybciej.
Czwartek to luz, wcinanie lodów i decha z pompkami, brzuszkami - nuda ;)
Od piątku zmiana planów. Z braku czasu poleciałem na ulicę szybko się przewietrzyć przy TempoRun w okolicach 4:05. Rzeźbienie lekkie z tego wyszło, no ale przyjąłem to na klatę i polazłem na wino w towarzystwie.
W sobotę zawitałem na Wzgórza Piastowskie i zrobiłem taki mieszany w sumie cross po pagórkach. Tu luźno, tam leniwie, jakiś dłuższy podbieg nieco mocniej, ale bez orania... aby się nie zamęczyć przed niedzielą.
Niedziela stały punkt - Długie Rozbieganie. Poleciałem znowu bez wody, ale za to z dwoma małymi mini-żelami. Sporo wiatru, ale i ciepło, parno, duszno... pociłem się sporo. Końcówka zgoła odmienna od tej sprzed tygodnia. Zawitał lekki niepokój, ale kto powiedział, że zawsze ma być łatwo, pięknie i przyjemnie. Wyszło jednak fajnie.
Nadszedł i obecny tydzień.
Plan był taki, że wtorek/środę się zobaczy jak będzie, w któryś dzień coś wykombinuję, może tylko wtorek, żeby czwartek coś również pobiegać, no i z zamierzeniem sobotnim - czyli starcie w Bachusie wieczorem na dychę.
W poniedziałek bez biegania - wybrałem się za to na saunę, totalny chill i relaks, oglądanie zacinającej się z Zjawy w tiwi...
Wtorek poleciałem na krótki Drugi Zakresik po ulicy - 11km łącznie, w tym 7km w BC2 w intensywności maratonu. Nie było jakiegoś luzu, niedziela w nogach, jednak nie było z kolei jakoś tragicznie, czy męcząco. Dystans nie był przecież jakiś długi...
W środę wpadłem na genialny pomysł.
Postanowiłem polecieć na Wzgórza Piastowskie, na górki, aby nieco zmęczyć nóżki i dać nieco inny bodziec innego typu, niż asfalt.
To są te dni, kiedy jest z tyłu głowy jakieś przeczucie, jednak nigdy nie ma pewności czy to to, czy to teraz, czy to już, czy to te przerzucie, czy tylko wydaje mi się, ale jednak nie.
Już w drodze miałem wątpliwości... przypominała mi się rozmowa z kumpelą, która kiedyś mnie próbowała wyciągnąć na Wzgórza na Tarkę (ostre górki), ale zawsze tłumaczyłem się, że nie, bo Achilles i gdzie w takim niedoleczonym stanie na górki się porywać.
Z drugiej strony ten Achilles już sporo się poprawił, nie to znosił, nie takie zresztą dystanse i tak dalej, i tak dalej...
Poleciałem więc do lasu wahając się, czy zrobić tylko pagórki, łagodne górki, polecieć trasą Parszywej 12, czy może opcja hard - Tarka.
Opcja hard - Tarka - można w zasadzie porównać do nie wiem czego, gdzie podbieg jest pionowy na odległości ok. 30m-60m, z ostrym lub mniej ostrym zbiegiem, czasem korzenie, czasem piach/błoto, ogólnie... no Tarka. Tempo na podbiegach czasem spada do 6:30 przy ostrym przed-zawale, a czasem jest i jeszcze gorzej.
No więc poleciałem na tę Tarkę. Górki ostro dawały się we znaki. Nogi zmęczone, ale inaczej nagle musiały pracować, niż na asfalcie. Czwórki, dwójki, łydy. Starałem się nie garbić, nie gnać na fizola do przodu trzymając sylwetkę i tak dalej. W połowie nawrót i w powrót. Tu droga jest trudniejsza, bo więcej pod górę jest oraz nachylenia trudniejsze.
No i bach... w połowie powrotu poczułem ukłucie w pięcie od tyłu, dokończyłem podbieg. Stanąłem, to było przy Achillesie... tym felernym prawym Achillesie. Nie czułem go jednak jakoś mocno, więc pobiegłem dalej, wolniej, bez już szarpania. Dobiegłem jakoś do domu. Lekko się porozciągałem, nakarmiłem podwórkowego sierściucha który przylazł pomiauczeć i zwinąłem się do domu, pod prysznic.
Nic jeszcze nie czułem, jednak po godzinie zaczęło dochodzić co miało dojść. Po kolacyjce i wylegiwaniu się na wyrze, kiedy wstałem już poczułem tę piętę i Achillesa ostro.
Tak o to zaczął się kolejny fakap.
Przyczynowość...
Jestem fanem Matrixa, tylko z jednym się nie zgadzam - nie zawsze każdy jest kowalem własnego losu. Oczywiście ktoś powie "trzeba było wylajtować", odpuścić... ale to jak "mogłeś posiedzieć w domu i nie biegać".
Z perspektywy czasu sądzę, że życie nie zawsze jest wynikiem kucia swojego losu, tylko złożonością akcji i reakcji.
Cały cholerny rok wracam myślami do momentu, kiedy w zimie wszystko było cacy i piękne. Było wszystko. Luz, noga się kręciła jak szalona na rozbieganiach. Rzekłbym jak prawie nigdy wcześniej. Nagle bach - grypa, która rozłożyła mnie na łopatki. Trzy dni nie miałem sił wstać do pionu. Kolejne tygodnie to próba dochodzenia z siłami do siebie. Nie było jednak nigdy już tak, jak przed.
Przyszła wiosna i znowu bach - plery, korzonki, wypuklina... kilka dni w poziomie na łopatkach. Ninja nie jest jednak miętki i powrót niejako do nauki chodzenia, biegania i wariactwa :)
Tuż przez planowanym maratonem bach - lewa łyda i naciągnięcie. Potem po kilku dniach przerwy desperacja próba przebiegnięcia chociaż połówki zakończona traumą po paru kilometrach i rozwaleniem totalnie nogi. Zejście z trasy bardzo bolało.
Nic to, życie płynie dalej.
Nie można biegać, to pojeździ się na rowerze. Początku spokojne i delikatne (?), potem coraz dalej i dalej, niczym Ikar... Wszystko razem z genialnym planem zrzucenia nieco mięcha z nóg, na deficycie żarcia i tak dalej. Lato i powrót do biegania to jak bieganie w masce, niczym z zamkniętymi ustami. Zero mocy i bach - problem z prawym Achillesem. Tym Achillesem, którego nigdy nic nie dotykało. Był niczym stalowy, niezniszczalny element w tym moich porcelanowym "nastoletnim" ciele ;)
Potem powroty do pionu, do ruchu, do kilometrów, a lato w pełni tylko nakręcało klimat ucieczek i pogoni za elementem baśniowym.
Przyszedł więc ostateczny bach, bum...
To chyba jednoznaczny sygnał z zaświatów, że powinienem chyba odpocząć, zrobić przerwę od wszystkiego i powrócić dopiero wyleczony.
Kolejny klaps od życia.
To będzie pierwszy rok bez maratonu w kalendarzu.
A już planowałem krótki urlop, oczywiście z butami w plecaku. Maraton gdzieś tam na wyjazd coraz bardziej kusił również.
Kolejny już raz wychodzi, że kiedy coś planuje, wszystko się sypie. Muszę chyba żyć na wiecznym spontanie i nieprzewidywalności bez wdawania się w szczegóły i jakieś filozofie odżywcze ;)
a miało być Koko Dżambo i do przodu... :)
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu KamiK (2018-09-07,08:42): Cóż, tak jakbym widział siebie - dwa lata temu lewy przywodziciel, potem kolano i rozcięgno. Od listopada zeszłego roku prawe kolano, potem Achilles. Teraz czekam, aż przestanę go czuć w przyczepie. Taka to dola pięknych czterdziestoletnich :) snipster (2018-09-07,16:44): no właśnie coś w ten deseń... kiedy machina się posuwa do przodu jest ok, fajnie i mega, ale kiedy jest zachwianie, pojawia się kolejne zachwianie i przy tym rozpędzie, albo chęci dogonienia pojawia się kolejne zachwianie, które wywraca misternie rozpędzony układ. Wahadło przestaje się kiwać, tu zgrzyt, tam jakiś zgrzyt i nagle się okazuje, że się zatrzymujemy. Chyba taki urok M40 ;) krunner (2018-09-13,22:01): Panie Snipster, witamy w przedziale M40. That"s the life it is krunner (2018-09-13,22:03): Co do planowania się nie zgadzam, moim zdaniem wszystko powinno być zaplanowane ;-). Uważam także, że jednym ze źródeł Twoich problemów jest hmmm, nadmierna spontaniczność :) snipster (2018-09-14,15:05): ale, ale... ale ja nadal w kategorii nastolatów (się czuję) ;))) co do spontaniczności... czasem planuje, układam, nagle bach - delegacja, albo nadgodziny, albo spotkanko ze znajomymi, lub wyjście na pizze i wszystko w planie ulega zmianie. Poza tym boje się takiego planowania i chyba kajdanów z tym związanych. Boje się, że to mi się znudzi, albo czasem ograniczy mój ciekawski pęd do czegoś tam, lub leniwe rozprężenie w czymś tam ;) chociaż to jest chyba główną przyczyną tych moich wybryków i klapsach przez to. żiżi (2018-09-29,10:57): Narzekania 40 latka ..hm
|