2018-06-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| fantazyjność (czytano: 599 razy)
Nic spektakularnego się nie dzieje, akcja zmienia się leniwie mieszając wątki niczym łyżeczka przedzierająca się przez fusy w starym kubku, film trwa w najlepsze...
Czasem chcę się przebudzić z niecierpliwością oczekując już na napisy końcowe, ale co jakiś czas wkręca się jakiś nowy wątek, który po chwili okazuje się puentą dwóch innych, albo jeszcze większej liczby złożoności interdyscyplinarnej.
Mini serial pod tytułem "Powroty na biegowe ścieżki" trwa w najlepsze.
Jestem wyluzowany, nie panikuję i wręcz jestem na poziomie totalnego wylajtowania pod tym kątem, co mnie w zasadzie i dziwi, i niekoniecznie...
Przestałem "żałować" czasu jaki upływa bez startów, bez tej pogoni za swoim cieniem, za wypruwaniem wirtualnych flaków do zdyszenia na mecie, do krańcowego orgazmu mentalnego za linią mety - po prostu poddałem się nurtowi rzeki czasu, płynę do przodu i przyjmuję na klatę co mi chlupnie po drodze.
Problem z lewą łyda mija powoli, lecz pojawił się problem z prawym Achillesem. Jest to tyle dziwna sytuacja, że... wcale mnie nie zdziwiła.
Naczytałem się już dawno temu różnych opisów, jak to ciało podświadomie działa w momencie jakiegoś urazu, że druga strona, albo inne partie próbują przejąć obciążenia i role.
Kiedy już łyda, ta lewa naciągnięta, zaczęła być coraz mniej odczuwalna, tym coraz bardziej czułem prawego Achillesa.
Przeprosiłem się już na poważnie z protokołem Alfredsona, ale tak honorowo poprzysiągłem, że po każdym bieganiu będę robić i robię te specyficzne rozciąganie - 15 wolnych na jedną i drugą nóżkę, potem jeszcze parę innych rozciągań. Podobnie po rowerze, którego różnie katuje bez spiny.
Rower jest ciekawym sam w sobie i po paru tygodniach wnioskuję, że:
- dzień po rowerze, przeważnie jest zamuła - biega się topornie mając odczucie bycia klocem, który waży +20kg
- rower po bieganiu tego samego dnia jest fajny, ale i zdradliwy, bo mięśnie jakby nie biegać są przepracowane - trzeba uważać na łydy
- bieganie po rowerze jest jeszcze ciekawsze - zrobiłem parę sesji, gdzie jechałem, wracałem, przebierałem się od razu w fatałaszki biegowe i bzium. Pierwsze sto/dwieście metrów to jakaś pornografia anglosaska w odczuciach w nogach i wrażenie, jakby każda noga żyła swoim życiem i była w początkowej fazie w większości z waty cukrowej. Co ciekawe rozgrzane ciało i mięśnie zupełnie inaczej funkcjonują i po przysłowiowych dwustu metrach, oddech się uspokaja, ciało przestaje panikować i z "ojej ojej, Stary, czemu ja biegnę????" zaczynają przyjemnie wręcz mruczeć "heeej, Stary, no nawet jest fajnie, heeeej, Makarenaaaa" :)
Pikawa oczywiście inaczej pracuje, zmęczenie jakby się nie kręciło zostaje i wychodzi to na byle jakich wzniesieniach, gdzie zarówno świeżość w kroku jest nikczemnie śmieszna, jak i pikaczu sercowe dryfuje w górę jak podczas obrony magisterki, czy tam matury.
Biegałem więc po rowerze, przed, ale też niejako klasycznie bez roweru w kalendarzu.
Biegałem więc w upale, próbowałem też z rańca, biegałem wieczorem.
Nie wiem w sumie co gorsze, ale wiem jedno, że z rańca przed pracą i śniadaniem - no nihuhu nie ma fajnego biegania. Wszystko jest spięte, energii nie ma, "feeling" jest porównywalny z poniedziałkowym powrotem do pracy po weekendzie. Dochodzi do tego niedospanie i kaplica, no klaplica po stokroć.
Miałem jeden tydzień, gdzie średnia snu wypadała po 5-6 godzin, zresztą mocno przerywanego na niewiadomo-czemu-się-obudziłem-do-jasnej-cholery-w-środku-nocy. Biegało się koszmarnie, brak energii wszelakiej, nawet podjedzona w pracy czekolada nie potrafiła zmienić tego stanu - co jest sytuacją krytycznie niespotykaną u mnie.
Niemoc powoli mija, ochota na działanie się zwiększa.
W międzyczasie kalendarz oznajmił mi zmianę cyferek w dowodzie, więc z tej okazji zamówiłem sobie nowego pół-górala-crossa, oraz nowe buty, przy okazji jeszcze formowane wkładki korygujące w stopniu mini moje powyginane stopy. Biega się zupełnie inaczej... i aż sam się sobie dziwię, że tak długo tłukłem wybiegane buty. Śmigam więc, biegam i łapię wiatr w żagle po raz kolejny na nowo.
Jest fajnie i chyba to mnie cieszy, że bez spiny jakoś to łapie, mimo otaczającego harmidru z wszelakich stron - jakieś Rzeźniki, Chojniki, Grodziska, Wrocławie, mniejsze, większe, tu, tam, nad morzem, w górach, Tatrach, Alpach, jeziorach... jest to wszystkie niejako gdzieś z boku.
Fajnie, że ludzie się nakręcają tym, ale mnie to obecnie nie rusza. Dziwne trochę, ale chyba podświadomie staram się nie wkręcać, a może po prostu nie mam na tyle czasu, aby to z zapałem śledzić.
Czekam więc w spokoju na swoją iskrę, bo poletko biegowe wysuszone i spragnione deszczu niczym trawy w Lubuskiem.
Jeżdżę i biegam ile mi nogi chcą i pozwalają, bez spiny na czasy, tempo, serducho i dystanse, upał i pot cieknący po plecach. Powoli koko dżambo do przodu :)
But I still haven`t found
What I`m looking for
But I still haven`t found
What I`m looking for...
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |