2016-04-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Dębno 2016 (czytano: 767 razy)
Maraton Dębno w rozkładzie jazdy był obowiązkowym przystankiem ze względu na Koronę Maratonów Polskich. A nawet gdyby nie to, myślę, że i tak bym prędzej czy później do Dębna przyjechał, no bo wiadomo – tradycja, historia, warto być.
Przygotowania niestety pokrzyżowało ciągnące się przeziębienie. Zrobiłem kilka fajnych akcentów, ale wiedziałem, że zabrakło dłuższych wybiegań i po prostu kilometrów w nogach. Na szczęście podszedłem do tego na spokojnie i podjąłem decyzję o biegu na złamanie 4h, ale ze świadomością, że może pary zabraknąć i z nastawieniem, że bez żalu i rozgoryczenia zwolnię.
Pojechaliśmy znajomą ekipą. Nocleg w 6-osobowym pokoju trochę mnie przerażał, ale było w miarę ok. Wiadomo, że w przedmaratońską noc człowiek budzi się co chwilę, ale nieduża odległość od startu, a przede wszystkim późny start sprawiły, że nie bałem się tego co zwykle – że zaśpię. A zaspanie na start jest u mnie klasycznym, powtarzającym się cyklicznie koszmarnym biegowym snem. Razem z drugim – że wystartowałem, ale zgubiłem się na trasie.
Humory dopisywały. W pakiecie startowym były 2 piwa z lokalnego browaru i choć wcześniej postanowiłem, że nie będę pił wieczorem przed startem, to jednak zmieniłem zdanie i poszły oba. Humory były wyśmienite. Rano nie zaspaliśmy, przygotowaliśmy się na spokojnie i truchcikiem ruszyliśmy na odległy o jakieś 1300 metrów start. Upał już wisiał w powietrzu.
Doskonałą strategię biegu opracował kolega Mariusz - „Biegniemy 3h59min. A potem idziemy” :) Ja ustawiłem się z balonikami na 4:00 z planem by biec za nimi po pierwsze niespecjalnie przejmując się chwilowym tempem, a po drugie by bez żalu je odpuścić gdybym słabł.
Warto tutaj podkreślić coś, co było moim przekleństwem przez lata – ciągłe sprawdzanie tempa chwilowego. Gdy biegłem na wynik, a więc miałem zaplanowane tempo średnie, sprawdzałem na zegarku chwilowe tempo z 5, 6 razy na kilometr. A to przecież bzdura okrutna. Przy niedokładności i bezwładności GPS"u chwilowe tempo może mieć naprawdę spory rozrzut. Na szczęście udało mi się (chyba) tego wyzbyć. Teraz tempo sprawdzałem na pełnych kilometrach i to też nie na każdym.
Wystartowaliśmy na dwie krótkie pętelki po mieście. I pierwsze wrażenie – ciasno! Bardzo. Może dlatego, że stanąłem za balonikami, gdzie zagęszczenie było bardzo duże, ale naprawdę przez ładnych kilka pierwszych kilometrów biegłem w pełnym skupieniu patrząc pod nogi, żeby kogoś nie podeptać lub nie podciąć. Było naprawdę bardzo ciasno. Bieg za balonikami miał też poważną wadę w postaci sajgonu na punktach odżywczych. Dopiero gdzieś po 7 kilometrach zmądrzałem i przy pierwszej okazji wyprzedziłem baloniki. Okazało się, że tuż przed nimi jest ziemia niczyja. Za nimi człowiek na człowieku, a bezpośrednio przed nimi pusta przestrzeń. Teraz biegło się już komfortowo. Wybiegliśmy z Dębna i wbiegliśmy do lasu. Zerkałem na tempo i cały czas biegłem o kilka sekund na kilometr szybciej niż tempo potrzebne na 4:00, ale też nie było sensu na siłę tego modyfikować, skoro tak mi naturalnie wychodziło. Niestety grzało już porządnie. Piłem mnóstwo i ciągle chciało mi się pić.
Półmaraton pyknął w czasie 1:58:13. Jeszcze biegłem na luzie i z przyjemnością. Co prawda już od ładnych paru kilometrów czułem, że na stopie robi się potężny pęcherz, ale nie przeszkadzał. Tempo trochę za szybkie, ale myślę, że bez sensu byłoby na siłę zwalniać. To nie jest duża różnica, która spowoduje jakieś znacznie wcześniejsze osłabienie, a bez sensu wybijać się z przyjemnego rytmu.
Ale niestety, niedługo po półmetku wiedziałem, że braki w przygotowaniach już za chwilę wyjdą. Z powodu przeziębienia wypadło mi kilka długich wybiegań i ładnych kilkadziesiąt kilometrów. Do tego doszedł upał. No przynajmniej upał w subiektywnym odczuciu. Swoją drogą – jaką ludzie mają termoregulację to ja nie wiem. Ja biegłem na superkrótko – spodenki startowe i koszulka na ramkach, a bywali ludzie w długich spodniach i bluzach a la ortalion. Jak oni to przeżyli to ja naprawdę nie wiem. Piłem oczywiście dużo, ale organizm chyba nie dawał już rady przyswajać. Czułem, że brzuch mi pęcznieje od tego picia, zaczął boleć w górnej części. Nawet postanowiłem, że co któryś punkt nie będę nic brał, ale gdy dobiegałem to pić naprawdę bardzo się chciało. Piłem na każdym punkcie minimum 2 kubeczki, na niektórych 3 (a punkty były znacznie gęściej niż co 5km). Brzuch bolał i pęczniał, ale piłem mimo to. Około 25. km przyszła pierwsza myśl o przejściu w marsz. Przeszedłem pod koniec 29. km, na punkcie odżywczym (poprzednie załatwiałem biegiem). Na 29. km zrobiłem sobie dość długi spacer, na którym złapali mnie pacemakerzy na 4:00. Ruszyłem za nimi, ale utrzymałem się tylko chwilę. To już był koniec tempa na 4:00, ale byłem na to przygotowany psychicznie, więc nie było żadnego żalu, rozgoryczenia czy wyrzutów do samego siebie. Absolutne przeciwieństwo mojego Wrocławia. Pełen spokój i pokora.
Na 30. km melduję się spóźniony o 40 sekund i tu już przestaję porównywać się z tempem na 4:00. Ten statek już odpłynął. Czego mi zabrakło? Tylko energetyki. Nic nie boli, nic nie jest naciągnięte, nie mam żadnych skurczów. Po prostu nie ma prądu. Trochę upał, trochę problem z przygotowaniami, trochę dość trudna trasa. Ale wszystko na spokojnie.
Wiem, że Czeresienka kibicuje patrząc na międzyczasy. Bardzo chciała ze mną przyjechać i ja bardzo chciałem, żeby przyjechała, ale nie dało się. Wiem, że będzie się martwiła gdy zobaczy na 30. km, że odpadłem od tempa. Idąc myślę o niej. Liczę, że będzie pamiętać iż mówiłem, że mogę zwolnić, że nie będzie się bała, że coś mi się stało.
Staram się iść nie więcej niż 250-300 metrów na kilometr, ale różnie to wychodzi. Czasem uda mi się przebiec cały bez marszu – tempem około 6:00, czasem idę sporo i średnia z kilometra wychodzi np. 7:40. Co ciekawe, co zauważyłem już jesienią we Wrocławiu, nie umiem biec wolno. Kilka razy próbuję, ruszywszy do biegu po przerwie w marszu, biec tempem ludzi biegnących obok, czyli bardzo wolnym – myślę, że około 7:00. Ale nie umiem. Biegnę szybciej i gdy biegnę to ciągle wyprzedzam. Potem przechodzę do marszu a ci, którzy biegną bez przerw, wyprzedzają mnie. Potem ja znowu ruszam i wyprzedzam ich. Może lepiej bym wyszedł na wolniejszym ciągłym biegu, ale po prostu nie umiałem biec wolniej niż gdzieś w okolicy tempa 6:15.
Odwodnienie jest potężne. Ciągle piję, choć brzuch ciągle jest ciężki. Organizm nie nadąża przyswajać wody w takim tempie, w jakim ona ze mnie ulatuje. O tym jak to wyglądało niech zaświadczy fakt, że w czasie biegu wypiłem gdzieś pomiędzy 3 a 4 litry (naprawdę nie przesadzam), zaraz po biegu prawie litr, a pierwszy raz z toalety skorzystałem ponad 2 godziny po przybyciu na metę.
Nadal sporo idę, ale dzięki temu, że nie ma wrocławskiego żalu i rozgoryczenia mam jeszcze nutkę ambicji. Teraz ambicją jest zmieścić się w 4:15. Potrzebuję średniego tempa w okolicy 7:00/km, co zakładając sporo marszu wcale nie jest takie łatwe, ale pilnuję tego, cały czas przeliczam i ostatecznie udaje się. Swoim zwyczajem na ostatnich 100 metrach zrywam się do naprawdę potężnego sprintu, wyprzedzam sporo ludzi, dostaję wielką owację i wpadam na metę jakbym walczył o zwycięstwo. 4:13.
Jestem zadowolony.
Nie gryzie mnie, że nie utrzymałem tempa. Mogłem się tego spodziewać z powodu braków w treningu, a te nie wynikały z mojego lenistwa, więc nie mam czego sobie wyrzucać. Żonglowałem zdrowiem i bieganiem i jakimś cudem nie upuściłem ani jednego ani drugiego. I może w zasadzie nie powinienem nawet o tym wspominać, żeby ktoś kiedyś w podobnej sytuacji nie pomyślał „jemu się udało, to i ja spróbuję”. Bieganie z ciągnącym się, niewyleczonym przeziębieniem, stanem podgorączkowym a ostatecznie na antybiotykach mówiąc delikatnie nie jest mądre. Wiadomo, że zdrowie jest wartością najwyższą, no ale… Właśnie – ale. To jest teoria. Gdy przychodzi do praktyki, która w tym akurat wypadku wygląda tak, że rezygnacja z Dębna przekreślałaby 3 poprzednie maratony pobiegnięte pod kątem Korony… Nie jest łatwo zrezygnować i położyć się do łóżka.
Jeśli coś mnie gryzie, to fakt, że znowu nie przebiegłem całego dystansu. Tzn. że maszerowałem. Podtrzymuję swoje zdanie, że jeśli nie jesteś w stanie przebiec dystansu, to na nim nie startuj. Są specyficzne starty typu Rzeźnik, gdzie ciągły bieg albo jest fizycznie niewykonalny, albo mogą sobie na niego pozwolić tylko najsilniejsi, ale „zwykły” maraton do nich nie należy. Jeśli na maratonie szedłeś, to znaczy, że nie byłeś do niego przygotowany, kropka. Ale to gryzie mnie tylko trochę. Bardzo daleki jestem od rwania sobie włosów z głowy jak po Wrocławiu. Niemniej jednak – fajnie by było kiedyś znowu przebiec cały maraton, bo nie dokonałem tego już od dawna :(
Patrząc jednak z drugiej strony, to mój trzeci wynik w „karierze”. To o owej karierze nie świadczy najlepiej, ale cóż, jest jaka jest, a fakt iż zrobiłem najlepszy wynik od roku 2011 chyba powinien cieszyć i cieszy.
I jeszcze kilka słów oceny o maratonie w Dębnie. Mówi się o stolicy polskiego maratonu, o niepowtarzalności miejsca, o magii… Nooo…. Nie. Po prostu nie. I absolutnie nie ujmuję niczego ani organizatorom, ani mieszkańcom. Mieszkańcy Dębna są świetni. Obstawiają całą trasę biegnącą w mieście. W okolicy startu i mety jest dosłownie człowiek przy człowieku, ale… trasa przez Dębno to może… no nie wiem, jakieś 8-9km. Nawet fragment „pętli w mieście” jest szosą w lesie, gdzie kibiców nie ma. Do tego można doliczyć przebieganie przez wioski, ale nawet po zsumowaniu większość trasy biegnie się po prostu bez ani jednego kibica. Tak więc pod względem kibicowania absolutnie nie da się tego stawiać jak konkurencji do dużych miast. Trasa na pewno nie jest najłatwiejsza. Jest sporo podbiegów. Może nie ostrych, ale za to długich, naprawdę odczuwalnych. Do tego bruk, na oko 3x 300 metrów. Szczególnie na samym końcu, chyba około 41. km czułem się tam jakbym biegł po śniegowych muldach – noga kompletnie już nie trzymała pionu. No a do tego wszystkiego logistyka. Baza noclegowa – właściwie nie istnieje. Dojazd bez samochodu – trudny. Z tych zapewne powodów start o 11:00, co owocuje upałem na trasie.
Tak jak napisałem – ani jedna z tych rzeczy nie jest winą mieszkańców czy organizatora. Natomiast w tych aspektach, które organizator może ułatwić, jest cudownie. Wolontariuszy naprawdę nigdzie indziej takich nie widziałem. Po biegu sami z siebie zaczepiali biegaczy i pytali czy w czymś pomóc, czy może gdzieś zaprowadzić. Pytali jak poszło, przybijali piątki… Coś niesamowitego. Biuro zawodów bardzo sprawne, pakiet startowy super sympatyczny – naprawdę wszystko na wysoki połysk. No, jeśli szukać skazy – brak picia zaraz na mecie. Przy tej pogodzie to właściwie sporo więcej niż tylko skaza. Od momentu finiszu do dotarcia do wodopoju mijało około kwadransa, a to naprawdę za dużo. Rozumiem, że nie było tam miejsca na pełen bufet, ale jednak jakiś wodopój naprawdę powinien się znajdować tuż przy mecie.
Reasumując imprezę – z wyniku jestem zadowolony, choć z „gry” nie do końca. Chciałbym w końcu przebiec cały maraton, bo to już mi się dawno nie zdarzyło :( Sama impreza – chyba warto raz przyjechać. Bo historia, bo „wypada”. Ale czy tu wrócę? Jestem niemal pewien, że nie. Będę miło wspominać, ale z mojego punktu widzenia nie ma tu nic takiego, co by ciągnęło bardziej niż np. do cudownego jak dla mnie Poznania. A dojazdowo i noclegowo znacznie, znacznie trudniej.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |