Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [8]  PRZYJAC. [196]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
dario_7
Pamiętnik internetowy
It's My Life...

Dariusz Duda
Urodzony: 1962-04-09
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
188 / 188


2015-07-22

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Mój K-B-L (czytano: 3115 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://dfbg.pl/

 

Druga w nocy. Biegnę jakąś drogą przez las. Sam. Nikogo wokół. Ciemności, że oko wykol. Na szczęście mam czołówkę i kiedy nie ma innych zawodników w pobliżu wydaje się nawet, że daje sporo światła. Moja bezpieczna oświetlona przestrzeń to jednak zaledwie kilka metrów. Jeszcze przed chwilą czuć było lekki zbawienny powiew wiatru. Teraz cisza. Ciepła noc po upalnym dniu. Mam już trochę więcej niż maraton w nogach. Czuję lekkie zmęczenie, ale lęk przed nadchodzącym dniem i „umieraniem” w tropikalnym słońcu dopinguje i nie pozwala zwolnić.

Biegałem już wiele treningów nocą po lesie, więc strachu nie czułem. Jednak dziwne to uczucie, gdy podążając w zamyśleniu słyszy się nagle odgłosy oddechu kogoś za plecami. Obracam się raz, drugi – nikogo nie ma. Wciąż jestem samotnym światełkiem w ciemności. No niezupełnie samotnym. Nad głową mam cudownie rozgwieżdżone niebo. Wielki Wóz, Drogę Mleczną… Czymże ja jestem w tym Kosmosie z moim światełkiem na kilka metrów?

Teraz, śledząc raz jeszcze całą trasę na mapie, widzę, że te dziwne odgłosy słyszałem w miejscu, które nosi nazwę Góra Wszystkich Świętych. Może to tylko zbieg okoliczności. Wtedy w nocy człowiek rozmyśla o różnych rzeczach. Nie ukrywam, że były chwile, gdy wspominałem najbliższych i znajomych, których już nie ma. Często dużo młodszych ode mnie.

W końcu wybiegłem na pola. W dolinie przepiękny rozświetlony Słupiec, dzielnica Nowej Rudy. A w dali przede mną malutka biegnąca iskierka, a jeszcze dalej kolejna. To znak, że już nie byłem sam. W jednej chwili instynkt ścigania wyrwał mnie z rozważań nad sensem istnienia i włączył „dopalacze”. Nieco przyśpieszyłem. Zresztą było lżej, bo z górki. Na szczęście rozsądek nie spał i robił za hamulcowego, by nie rozwijać zbyt dużych prędkości w ciemnościach w obawie przed jakąś kontuzją. Zwłaszcza, że trzeba zwracać uwagę nie tylko na to, co pod nogami, ale i na oznakowanie trasy, by się nie zgubić.


Trasa biegu K-B-L 110 km (przewyższenia: 3.667 m+, 3.600 m-).

Po przebiegnięciu przez miasto znów wbiegliśmy w dziką naturę. Po Górach Stołowych nadszedł czas na kolejne pasmo – Góry Bardzkie. W tych stronach jeszcze nigdy nie byłem. 54-ty kilometr i jakieś siedem do kolejnego punktu kontrolnego na trasie. To już drugi z rzędu najdłuższy odcinek między punktami. Oba – pierwszy ze Szczelińca Wielkiego do Ścinawki i drugi do Wilczej Przełęczy – są długości półmaratonu. Później kolejne wypadają co ok. 12 km, więc teoretycznie powinno być już łatwiej. Biegi ultra biega się bowiem odcinkami, od punktu do punktu. Przynajmniej ja tak robię. Gdybym miał bez przerwy w głowie cały dystans to moja psychika chyba nie dałaby rady.

Znów ciemności. Rety, jak te nocne kilometry się wleką. W dzień przynajmniej oko ma radochę i sobie popodziwia widoki, a teraz? Znowu zabieram się za psychoanalizę. No coś trza robić, by nie zwariować. Zmęczenie doskwiera coraz bardziej i zaczynam się zastanawiać co ja tu kurna robię i jak dałem się namówić na tak długi dystans. Przecież dobrze już znam ból, jaki podobnym wyzwaniom towarzyszy. A jednak niczego mnie to nie nauczyło i pcham się w to kolejny raz. Co za siła powoduje, że człowiekowi wciąż mało i mało?

A więc jak to się zaczęło?

W zasadzie namawiania specjalnie nie było. W każdym razie trwało ledwie moment. Ot, chciałem się spotkać z przyjaciółmi. A najbardziej z Trebim, którego dawno już nie widziałem i – może to ckliwie zabrzmi – za którym najzwyklej w świecie okrutnie się stęskniłem. Zresztą, kto zna Trebiego, ten wie o czym piszę.

Nie ukrywam, pod względem wypadów w góry to ja nie mam silnej woli i praktycznie plecak cały czas jest spakowany. W tym roku nie miałem jednak żadnych planów na ultra-bieganie. Wręcz sobie zaprzysięgłem, że teraz tylko króciutkie biegi, no maksymalnie maraton. Ale tak się złożyło, że inni plany mieli i moją słabą psychiką zaczęli rządzić. Najpierw Trebi „uparł się” na pokonanie solo GSB (Głównego Szlaku Beskidzkiego). Potem Ewa z Kolą na GSS (Główny Szlak Sudecki). A na koniec jeszcze Natalia z Jarkiem, Waldkiem i Łukaszem „dobili” wyczynami w Andorze. Wpadłem w taki umysłowy szał, że wystarczył jeden telefon do Trebiego, a wiedziałem, że już po mnie. Marysia, widząc przy tym moje nieludzkie „cierpienia”, dokonała na mnie żywota i – tradycyjnym już zwyczajem – dostałem na koniec energetycznego „kopniaka” na zapęd.

Na niecałe dwa tygodnie przed startem odnalazłem na liście startowej Mariusza, z którym umówiliśmy się na wspólny wyjazd i chwilę potem byłem już też wśród zapisanych. Szybkie, proste, bezproblemowe. Nie minęła godzina jak dostałem „z liścia” w tył głowy. Ała!!!... – To rozsądek. Dotarł z opóźnieniem. Niestety.


Z Mariuszem gotowi do startu w Kudowie (fot. Aysen Solak).

Potem wszystko potoczyło się jak w jakimś przyśpieszonym filmie. Na szybko powymyślałem sobie jakieś treningi na pobliskich wzgórzach (zamęczałem podbieg o 40-metrowym przewyższeniu), no bo przecież ostatni raz w górach to ja w maju byłem. Udało się zaklepać nocleg niedaleko centrum zawodów w Lądku i ani się obejrzałem jak stałem piątkową wieczorową porą na starcie w Kudowie.

Tu, słowem wyjaśnienia, bo nie wszyscy wiedzieć muszą, Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, organizowany przez Piotrka Hercoga i Maćka Wesołowskiego, to impreza trwająca 4 dni, na którą składa się siedem biegów górskich, tj.: Bieg 7 Szczytów (240 km – pętla z Lądka do Lądka przez siedem pasm górskich i siedem szczytów należących do Korony Gór Polski), Super Trail (130 km – po trasie 7 Szczytów z Lądka do Kudowy)), K-B-L (110 km – po trasie 7 Szczytów z Kudowy do Lądka), Ultra Trail (65 km), Złoty Maraton (43 km), Złoty Półmaraton (21 km) i Trojak Trail (10 km). Podczas, kiedy my staliśmy na starcie K-B-L, biegnący 7 Szczytów byli już 26 godzin na trasie, a do mety w Kudowie dobiegali ostatni zawodnicy Super Traila.

Wykombinowałem sobie wówczas, że w chwilach słabości będę myślał o tym, jak muszą się czuć ci z najdłuższego biegu i to ma mnie stawiać na nogi. Taki cwaniak ze mnie. Przed samym startem zrobiliśmy sobie jeszcze z Mariuszem zdjęcie. A właściwie to zrobiła je nam przechodząca obok zawodniczka. Początkowo broniła się mówiąc, że nie mówi po polsku, ale szybko wyjaśniliśmy o co nam chodzi w znanym wszystkim narzeczu (czyli pokaż palcem na aparat i wszystko jasne). Jakże wielkim zaskoczeniem dla nas było, gdy już po wszystkim, podczas ceremonii dekoracji okazało się, że była to Aysen Solak z Turcji, która nie dość, że wygrała bieg K-B-L w kategorii open kobiet, to jeszcze dotarła do mety jako czwarta w klasyfikacji generalnej!

Bardzo chciałem już wystartować. To oczekiwanie i odliczanie ostatnich minut było dla mnie istną katorgą. Zmęczenie podróżą i całodziennym upałem oraz dodatkowo narastające emocje sprawiły, że coraz bardziej bolała mnie głowa i marzyłem, by całe to ciśnienie już ze mnie zeszło. Normalnie czułem się jak gotowy do startu nadymany do granic możliwości balon, który zaraz wyrwie trzymające je jeszcze liny kotwiczne. Poza nadymaniem większych oznak energii nie czułem. Powiem więcej, czułem się słabo. Ale odganiałem te myśli jak się tylko dało.

* * *

Pierwszy odcinek, co zrozumiałe, biegło się w dość sporym zagęszczeniu. Miejscami wąskimi ścieżkami jeden za drugim. Nie martwiło mnie to, bo tempo było wolne, a ja wcale nie miałem jeszcze ochoty na jakieś szybkie loty. W końcu wybiegliśmy na jakiś asfalt. Było pod górę. Większość oszczędzała siły i maszerowała. Ja też. Było gorąco. W pewnej chwili zagadnął jeden z roześmianych biegaczy:
— Nie chce się biegać po asfalcie w górach.
Coś tam odpowiedziałem, po czym wyprzedzając rozpoznałem Adama Bieleckiego.
— Adam!? A ty nie miałeś biec 130? – przypomniałem sobie, że widziałem jego nazwisko na liście biegu Super Trail właśnie.
— Media kłamią! – odparł śmiejąc się. Pogadaliśmy chwilę i każdy podążył swoim tempem. Pamiętam, że kilka razy tasowaliśmy się jeszcze na trasie.


Ostatnie minuty przed startem - z lewiej ten, który wie co go czeka, a z prawej szczęśliwy ultra-debiutant.

Po 15 km dotarliśmy z Mariuszem do schroniska Pasterka, gdzie, pomimo całkowitych już niemal ciemności, grupka małych rozkrzyczanych kilkuletnich smyków przywitała nas głośnym dopingiem i przybiciem piątki. Wciągnąłem pyszną zupę jarzynową i ruszyliśmy na Szczeliniec Wielki. Daleko w górze widać było światła znajdującego się tam schroniska. Po drodze spotkaliśmy schodzących organizatorów OTK Rzeźnik, którzy wyjaśnili nam, że wracają właśnie ze znakowania nam trasy. Chodziło o fragment prowadzący labiryntem skalnym na szczycie, gdzie nie wolno było rozwieszać żadnych taśm, malować strzałek itp., za to można było powbijać na noc lampki solarne. Oj, przydały się bardzo, bardzo!

Sam widok nocą ze Szczelińca i przejście labiryntu po ciemku to niebywałe przeżycie i doznania wizualne. Światełka czołówek wśród skał tworzyły bajeczną scenografię. Do tego nieziemska ulga od upałów i duchoty. Tu temperatura było o kilka stopni niższa. Taka naturalna klimatyzacja i przyjemny wiaterek. No i potem te setki stopni… Schody, schody, schody… W końcu wskoczyliśmy na czerwony szlak i droga zrobiła przyjazna do truchtania. Gdzieś tam do 30-tego kilometra trzymaliśmy się jeszcze razem z Mariuszem. Później jednak się pogubiliśmy, głównie z powodu różnego tempa, które nam najbardziej pasowało i dawało większe szanse na przeżycie, jednemu i drugiemu.

Do Wambierzyc wbiegałem sam. Takie dziwne uczucie, dopiero co było się niemal cały czas w czyimś towarzystwie, a teraz nikogo. Dochodziła pierwsza w nocy jak przebiegałem przez tereny bazyliki. Zupełna cisza, żywej duszy wokół i ta potężna świątynia robiły duże wrażenie. Całkowicie inna perspektywa obserwacji niż za dnia, wśród gwaru pielgrzymów.


Znajomi z trasy - Artur, Dorota i Jarek. Piękne ujęcie.

Niecałe 50 minut później była długo już oczekiwana Ścinawka i punkt kontrolny, organizowany przez Natalię i Jarka. Tak jak wcześniej miałem obiecywane podczas rozmowy telefonicznej, było go słychać już z daleka. Muzyka, specjalny halogen na dobiegu i namiot z bufetem – zupełnie jak z filmów z zagranicznych biegów górskich. Uzupełniłem wodę w bukłaku, a do bidonu zatankowałem colę. Nie odmówiłem też ekstra poczęstunku i chętnie wypiłem kilka łyków piwa, by choć trochę zmienić ten izotoniczno-chemiczny smak w ustach. Chwilę jeszcze pogadaliśmy, zapytałem o chłopaków z długiego dystansu jak sobie radzą i pognałem dalej.

Po kilkuset metrach natrafiłem na dość sporą grupkę rozbawionej młodzieży. Wiadomo – weekend, wakacje itd. Nagle jeden krzyknął do mnie:
— A co wy tu tak biegacie i biegacie!?
No to odpowiadam:
— A tak sobie po górach latamy!
— A ile kilometrów? – nie odpuszcza.
— Różnie, jedni 110, inni 240.
— O k***a!!! A ty ile biegniesz? Dużo ci zostało? – ciągnie dalej.
— Ja ten krótszy, już tylko 70 do mety.
Chwila ciszy. Po czym:
— Ty, a chcesz piwo!?

Nieco później „cywilizacja” się skończyła i znów zapadły egipskie ciemności. Zauważyłem, że zbliżam się do jakiejś dziewczyny. O cholerka, mocna jest – myślę sobie. Zagaduję:
— Ciągną się te kilometry nocą, prawda?
— A, nie jest tak źle. Ale pierwsza część trasy bardziej mi się podobała – odpowiada.
Rozmawiamy czas jakiś, a tu ona zaczyna mi opowiadać o miejscach, których ja w ogóle nie kojarzę.
— Zaraz, zaraz, chyba nie chcesz powiedzieć, że… – i w tej chwili dostrzegam jej numer startowy.
— Biegniesz 7 Szczytów!? – normalnie zatkało mnie, bo dziewczyna wyglądała kondycyjnie lepiej ode mnie.
— Tak, to już druga noc na trasie.
— Szacunek! Dla mnie ten dystans jest zupełnie nie do ogarnięcia. Jak się czujesz, ten upał za dnia cię nie znokautował?
— Nie, całkiem dobrze mi się biegnie. W sumie to ja nigdy takich dystansów nie pokonywałam. Podobno jestem druga, to mi dodaje sił.
Szliśmy jeszcze jakiś czas rozmawiając. Potem pożegnaliśmy się życząc powodzenia. Zapytałem jeszcze jak ma na imię. To była Inga Wyroslak z Berlina. Inga utrzymała swoją pozycję aż do samej mety.

* * *

Bardo. Przepak. 72. kilometr. Można powiedzieć, że to taki główny punkt na trasie, od którego wiedziałem, że zacznie się już prawdziwa walka. Walka ze zmęczeniem, ale przede wszystkim z nadchodzącym upałem. Jak to niektórzy na trasie określali, będzie walka o przetrwanie. Inaczej mówiąc – taki mały Badwater. Dochodziła 6:30 rano. Postanowiłem trochę tu zabradziażyć i zrobić sobie fest popas. A co! Odebrałem swój worek z suchymi ciuchami, zażyczyłem rosołek z ryżem i rozsiadłem się jak panisko na ławce przy stoliku. Ale faaaajnie! Moje pierwsze klapnięcie na cztery litery od startu. No cudo!


Końcówka podejścia na Kalwarię (75 km).

Jakoś ten rosołek nie załatwił mi sprawy do końca i wciąż miałem „smaka” na coś jeszcze. To coś to była zwykła czarna herbata. Szybko wyłapałem zawodnika z kubkiem czegoś gorącego i spytałem, czy to herbata.
— Masz her-ba-tę!!!?? – niemal krzyknąłem i pewnie wyglądałem jakbym chciał mu ją zabrać, bo zaraz szybko dodał:
— O tamta dziewczyna mi zrobiła – tu wskazał na wolontariuszkę.
Dorwałem dziewczę i już po chwili delektowałem się cudownym smakiem gorącego aromatycznego napoju. Ależ to pyszne!!! Taki czaj to raj!

Chyba żaden żel nie podziałał dotychczas na mnie tak energetyzująco jak ten jeden kubek herbaty. Tego mi trzeba było. Postanowiłem więc nie zwlekać i zmierzyć się w końcu z legendarnym podejściem na Kalwarię. Nasłuchałem się wcześniej o tym odcinku strasznych rzeczy, więc zdążyłem już nieco przygotować psychikę na walkę, która mnie tam czekała. Pierwszy kilometr był zadziwiająco łatwy i nawet zagadnąłem do nowych znajomych na trasie – Doroty, Jarka i Artura:
— Jak na razie nie jest tak źle!
Po czym zza zakrętu wyłoniło się „one” podejście, to właściwe. Dobrze, że były po drodze stacje drogi krzyżowej. Był czas na refleksje i rozmowę z Panem. Teraz chyba już wiem co czują pielgrzymi podążający na kolanach na Jasną Górę.

Tuż pod szczytem patrzę – jakaś dziewczyna biegnie w moją stronę („Ja to mam szczęście!”...)
— Emi, a ty tu co robisz? Spać nie możesz?” – zapytałem zaskoczony.
Wszak siódma rano z minutami, a tu Emilia sobie po kalwariach śmiga jak ta sarna. Choć prawdę mówiąc bardzo zaskoczony nie byłem. Ludzie gór przecież tak mają, że jak góry kochają, to wcześnie wstają. Emi przyjechała na festiwal w roli kibica – taki kibic to Skarb!


Punkt kontrolny na 85 kilometrze - Przełęcz Kłodzka.

Kilka kilometrów za Kalwarią była Przełęcz Łaszczowa, gdzie też miałem fajny doping od kibiców. A za jakiś czas wydarzyło się coś, czego obawiałem się najbardziej. Pogubiłem trasę!!! Gdzieś na 78. kilometrze był skręt z głównej trasy rowerowej w prawo. Niestety, chwila zamyślenia, zmęczenie i odruchowy bieg za zawodnikiem z przodu zrobiły swoje. Jak widać teoria, że nie ma jednej przyczyny katastrofy jest całkiem słuszna. Zresztą podobnie miało jeszcze kilka osób za mną.

Nieświadom pomyłki, wyprzedzając innych, napierałem uchachany jakieś 2,5 km, kiedy w końcu dotarło do mnie, że ani przede mną, ani za mną nie ma nikogo. Nie było też żadnych wstążek i znaków, a dotychczas trasa przecież była dobrze oznakowana i gęsto.
— No jasny gwint! – wyrwało mi się.
Musiałem wrócić. Wracając napotkałem innych i krzyknąłem
— Nie ta droga! Brak oznakowania!
Wyszło, że wróciłem jakieś 1,5 km, gdzie zebrało się nas dziesięć zagubionych „sierotek”. Byli tam też Dorota, Jarek i Artur, którzy zadzwonili do organizatora i wspólnymi siłami z rozłożoną mapą zlokalizowali nasze położenie. Okazało się, że jesteśmy na ścieżce równoległej, oddalonej od właściwej trasy o jakieś 50 metrów. Tyle, że te metry to była pionowa ściana porośnięta chaszczami. Generalnie ta „zła” droga też prowadziła do punktu kontrolnego, jednak była nieco dłuższa. Organizator dał nam wybór – możemy wrócić lub biec dalej jak teraz. Pobiegliśmy dalej, a jakieś dwa kilometry później Artur znalazł krótki łącznik do właściwego szlaku. Ufff… odetchnęliśmy z ulgą, choć około dwadzieścia cennych minut zostało utraconych bezpowrotnie.

W końcu jest. Dotarliśmy do punktu na Przełęczy Kłodzkiej. I znów miłe zaskoczenie, bo przywitały mnie roześmiane dziewczyny: Emi z Izą.
— Emi, ty już tutaj? I to lecąc pod prąd? – zażartowałem.
Czułem się całkiem dobrze i humor mi dopisywał. Nic tak nie pomaga na trasie jak pozytywne myślenie. Ale jak spojrzałem na wprost przed siebie, zaniemówiłem.
— To… to… nie mówcie, że tam mamy biec? – wydukałem z przerażeniem.
Przed nami rozpościerały się przepięknie pofalowane pola i ścieżka asfaltowa pośród nich. Goły, odkryty teren, czyste błękitne niebo, jakieś 30°C w cieniu (którego nie było), zapach zboża, cykające świerszcze… Wymarzona Afryka. Ha! Ha!


Bezpieczeństwo ponad wszystko. Przejście przez drogę krajową nr 46.

Zżarłem jak zwykle kilka kawałków arbuza, pouzupełniałem płyny w bukłakach. Iza poratowała mnie nowym smakiem dla zabicia mdłości po coli i izo – schłodzoną fantą (jeszcze raz dzięki Iza!). Nie było wyjścia, trza było ruszać dalej. Z minuty na minutę robiło się coraz goręcej, a sił nie przybywało. Każda górka robiła się już ze dwa razy wyższa niż była w rzeczywistości.

W takich chwilach nieocenioną pomocą jest doping kibiców. Na wspomnianym, odkrytym, zalanym słońcem asfalcie spotkałem taką właśnie, niedawno widzianą już radosną parę, do której nie sposób było się nie uśmiechać. I w nagrodę zostałem ustrzelony razy kilka z aparatu fotograficznego, przez co mam teraz piękną pamiątkę. Pamiętam też inny przypadek, jak na Przełęczy Jaworowej (96 km) przebiegało się przez jezdnię. Zauważyłem wówczas przejeżdżające auto, którego kierowca widząc biegaczy wyhamował, a następnie cofnął samochód, by uchylić drzwi i nam pokibicować. Niektórzy nawet nie zdają sobie sprawy jak doładowują takie momenty, nieduże gesty, a jak wielkie.

* * *

Coraz bardziej odczuwałem palący żar z nieba. Miałem wrażenie, że wysysa ze mnie całą pozostałą jeszcze energię. Krew zaczynała gotować się w żyłach, a głowa robiła się ciężka. Popijałem co chwilę. Na zmianę, raz colę, raz wodę. Wciąż jednak czułem suchość w gardle. Coraz bardziej doceniałem swoje odpowiednie przygotowanie przedstartowe – suplementację elektrolitami, magnezem, nawadnianie… Także podczas biegu. Doświadczenie to piękna rzecz. Wiem dobrze, że bez tego leżałbym już dawno gdzieś w krzakach i… kwiczał (i to nie ze śmiechu).


Na Przełęczy Kłodzkiej (86 km).

Na ostatnim punkcie kontrolnym w Orłowcu (98 km) musiałem na chwilę odsapnąć w cieniu. Ledwie ległem na trawie, a już miałem full wypas obsługę wolontariuszy:
— Podać coś do zjedzenia? Może do picia? Jakieś owoce? Dolać wody do bidonu?
Po prostu rewelacja. Pozostało mi już tylko 12 km do mety. To tak niewiele. A tak wiele. Szczególnie teraz, gdy na ostatnich kilku kilometrach opadły mnie siły, dystans ten urósł do niebotycznych rozmiarów. Oczywiście, swoim zwyczajem, podzieliłem go sobie na dwa etapy – 6 km podejścia na Gomółkę i tyleż samo zbiegu już do samego końca.

W okolicy setnego kilometra płynął sobie górski potoczek. Jezu! Jak on płynął! Ale „wredne” drwale robili ścinkę i świerkowymi gałęziami zasypali potoczek tak szczelnie, że tylko go było słychać. Normalnie tortury! I jeszcze ta intensywna woń olejków eterycznych wydostająca się ze świerkowych igieł. Zaatakował mnie motyl. Potem drugi. „Nosz kurdesz”, nie miałem sił się bronić! Zresztą latające owady towarzyszyły nam niemal bez przerwy. Najpierw nocą wpadały mi ćmy do oczu. Były miejsca, że stadami. Potem nad ranem pobudkę miały komary, a jak już wyżej wzeszło słońce to muchy i meszki. Jedna mucha wpadała mi do ucha. Musiała to lubić, bo robiła wielokrotnie. Takie bzyknięcia są bezcenne! Dla muchy.

W końcu gałęzie się skończyły i oczom mym ukazała się czysta, zimna, zaje**sta... WODA!!! Ułamek sekundy i brodziłem w niej po łydki. To był instynkt. Wprawdzie było za mało, by się wytarzać, ale chlapałem się jak dziecko. Poczułem jak wracają mi siły. Pomogło! Wprawdzie po kilkuset metrach byłem znów suchy jak pieprz, ale ten moment rozkoszy tkwił jeszcze w pamięci i pozwalał brnąć dalej pod górę. Udało mi się później jeszcze dwa razy wskoczyć po drodze do wody. Rzec można – mycie uratowało mi życie.

Napisałem, że planowałem ostatnie 6 km zbiegać? Heh, dobre sobie! Nie, no OK. Ale próbowałem chociaż. Wcześniej, na treningach raczej nie potrafiłem biegać wolniej niż w tempie 5:30 min/km. Teraz, gdy zaczął się wspomniany zbieg miałem gdzieś tak około 6:30 min/km i… dostałem kolki, bo było za szybko! No ubaw nie z tej ziemi. Musiałem zadowolić się marszobiegiem. Powoli jednak nogi odzyskiwały część dawnej sprawności i po dotarciu do asfaltu w Lutyni dawało się już w miarę szybko zapierniczać. Po 6 min/km.


Upragniona meta w Lądku, po 16 godzinach 56 minutach i 57 sekundach.

Wpadając do Lądka zastanawiałem się jak daleko jeszcze do mety. Wnet dowiedziałem się od zabezpieczających trasę strażaków, że to już tylko kilkaset metrów. Gdzieś na ostatnich pięciuset metrach ktoś krzyknął mi:
— Brawo! Ale uważaj, gonią z tyłu!
No tego trza mi było. Ścigania. Niemniej zapieprzałem z tych oparów paliwa coraz szybciej, że aż sam się dziwiłem skąd u mnie jeszcze tyle energii. Ostatnie metry, po kostce, pod górkę, po schodach… Nie wiem jak ja to przeleciałem. Niosły mnie głośnie okrzyki:
— Dawaj Dario! Dawaj!!! Dario!! Dario!
Chyba nigdy jeszcze nie miałem takiego dopingu, by tyle luda na raz krzyczało mi na mecie. Rety, co to za uczucie!

Chciałem zatrzymać garmina, ale w jednej chwili zostałem psiknięty wodą z rozpylacza, następnie oblany z bukłaka, a obok czekali już wolontariusze z talerzem owoców i dwoma kubkami – z wodą i z colą. Czyli tak zwany zmasowany atak. Cuuuudooownaaa chwila!!! Odebrało mi mowę ze wzruszenia. Nie wierzyłem, że to nie sen. Że dzieje się naprawdę. Góry, skały, błoto, kamienie, noc, samotność, ludzi, gwiazdy, owady, słońce, pot, ból, koleiny, wysokie trawy i pokrzywy, karkołomne zbiegi, Kalwarię, bieg, cierpienie, odciski, mdłości, arbuzy, herbatę, metę… – „Jak ja to kochom!!!”

* * *

Postałem jeszcze chwilę z głową umoczoną pod fontanną i poszedłem na stancję. Powoli, spacerem, z medalem na szyi. Przeszczęśliwy. Jasna dupa, że musieliśmy sobie ten pokój wynająć akurat na wzgórzu!!! I do tego na drugim piętrze! No nic. Udało się jakoś wdrapać. Prysznic i spanko. Jaaasne! Spanko. Zapomnij! Burza emocji szalała. W mózgu miałem wręcz małą aleję tornad. No nie da się zasnąć i już. Ale próbowałem. Ze dwie godziny się wierciłem. W końcu, by nie wyjść z siebie, wyszedłem z pokoju. W kierunku mety oczywiście. Poczekać na innych. Poszukać Trebiego. Pozwolić chwili trwać.

Byłem już blisko centrum, gdy usłyszałem Jarka:
— Dawaj Dario na piwo, tu siedzimy wszyscy – wskazał na pobliską restaurację.
Była tam Natalia, ale i Ania z Łukaszem. Ależ to radocha móc ich wszystkich znowu widzieć. Posiedzieliśmy chwilę, pogadaliśmy i poszedłem pod strefę mety, gdzie ponoć był też Trebi. Spotkałem jeszcze po drodze Adama, który właśnie ukończył bieg. Pogratulowałem mu i musiałem zadać jedno pytanie, bo wydawało mi się, że już kiedyś razem startowaliśmy w jednych zawodach:
— Adam, czy ty czasem nie biegałeś Rzeźnika w 2011 roku?
— No jasne! Biegałem. To były moje pierwsze zawody – odrzekł z uśmiechem.
Pierwsze zawody i od razu Rzeźnik, czyli 80 km po Bieszczadach. Muszę przyznać, robi wrażenie.


Moi Wielcy Przyjaciele (od lewej): Miłosz, Natalia, Jarek, Dawid i Trebi.

A Trebi? No jasne, że był! W końcu mogliśmy się przywitać. Wiedziałem już, że ukończył jako drugi na najdłuższym 240-kilometrowym dystansie. Kibicowałem mu od samego startu. Wydzwaniałem do Jarka na punkt w Ścinawce, a później już dopytywałem się w punktach na trasie jak sam pobiegłem swój dystans. Zresztą mocno kibicowałem też Dawidowi Pigłowskiemu z Santocka, czyli naszemu Lubuszaninowi, który w tym roku wygrał.

Kiedy tak rozmawialiśmy sobie z Robercikiem wbiegali kolejni biegacze na metę, w tym „Maniaczki” – Aneta z Agnieszką oraz uradowany Mariusz, świeżo upieczony (dosłownie) ultramaratończyk. Dotarła też Inga! Ależ miło było ich wszystkich widzieć na mecie!

W pewnej chwili Trebi zapytał:
— Daruś, a powiedz mi gdzie wy śpicie? Jak się nazywa ten dom? Czasami nie Apis?
Normalnie zatkało mnie.
— Tak, Apis.
— No to my też tam nocujemy – odrzekł jak gdyby nigdy nic.
Nie no, ten nadmiar emocji chyba mnie nie zabije, prawda? Przecież zupełnie się nie umawialiśmy, ot czysty przypadek. Niewiarygodne!

Postanowiliśmy wrócić do pokoju i jeszcze trochę poodpoczywać, by wieczorem spotkać się znowu na najlepszej pizzy w okolicy. Była wielka. Pożarłem całą. No prawie.

* * *

Po pełnych emocji dwóch dniach – piątku i sobocie – miałem nadzieję, że choć trochę się wyciszę w niedzielę. Nic z tego. W niedzielę o 14-tej była ceremonia dekoracji i zakończenie całego festiwalu. A okazało się, że stało się coś, czego nie wyśniłbym w największych marzeniach – otóż zająłem 3. miejsce w swojej kategorii wiekowej! W biegu ultra! Po górach! Nie spodziewałem się tego i nigdy bym nie uwierzył, gdyby nie to, że czarne na białym było tak w wynikach. Nie śledziłem wcześniej czasów, bo samo ukończenie takiego dystansu jest największą nagrodą. Pamiętam tylko, że Mariusz wspominał, że w zeszłym roku wśród „naszych” były czasy w okolicach 15 godzin. A ja przecież miałem nieco poniżej 17-stu. Więc przepaść! No ale jak powiadają – tych, co na pudle nie krytykuje się za to jak biegli. Więc skakałem z radości pod niebiosa. Skaczę do dzisiaj.


3-cie miejsce w kategorii M-50. Niewiarygodnie piękna chwila.

Jeszcze przed dekoracjami nie mogłem sobie odmówić uściskania Piotrka Hercoga. Byliśmy w zeszłym roku w Dolomitach przed Lavaredo Ultra Trail i Cortina Trail. Mieszkaliśmy kilka dni pod jednym dachem. Sporo się od niego dowiedziałem i nauczyłem. Znajomości z takim ludźmi są bezcenne. Teraz podziękowałem mu za wspaniale zorganizowaną imprezę. Najlepszą imprezę biegową, w jakiej miałem okazję uczestniczyć. I piszę to nie ze względu na moje „pudło” i nie po to, by się „podlizać”. Tak po prostu jest i basta! A jak ktoś nie wierzy, to niech się nie zastanawia i przyjeżdża sprawdzić na własne oczy za rok. Wróci do domu innym człowiekiem. Obiecuję.




Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


flex2002 (2015-07-23,10:56): Świetny wpis Darek. Czytałem z zapartym tchem. Znów się przekonałem jaki ten światek biegaczy jest mały i że mamy wspólnych znajomych ;)
dario_7 (2015-07-23,14:20): Dzięki Krzysiek! To prawda, świat jest mały - jak ma się dużo znajomych ;)
Truskawa (2015-07-23,20:21): Oczywiście, że ultra dzielimy na raty. Przynajmniej ja też tak robię. Przeczytałam 1/3 i skończę wieczorkiem na kompie. Wpis super!
Marysieńka (2015-07-24,04:24): Za rok "lecimy" razem....gratki raz jeszcze :)
Marysieńka (2015-07-24,07:24): Wpis prawie tak długaśny jak bieg, ale nie zmienia to faktu(że kosztem treningu), przeczytałam go 2 razy :)
michu77 (2015-07-24,08:51): Muszę podzielić czytanie na odcinki :P A Aysen Solak wygrała w tygodnie wcześniej bieg "3 razy Śnieżka", na którym byłem ... w open też była w pierwszej 10-ce.
dario_7 (2015-07-24,13:37): Iza, dzielimy, dzielimy ;)) Dzięki!
dario_7 (2015-07-24,13:39): Marysiu, tylko 2 razy? ;))) Cieszę się, że chcesz za rok to zrobić... A może dojrzejemy do Super Traila (130), co? :D
dario_7 (2015-07-24,13:41): Michał, dzielimy, dzielimy ;)) Co do Aysen wiem, zdążyłem już powertować nieco ;))
ZBYSZEK1970 (2015-07-24,13:48): Po takim opisie nie pozostaje nic innego jak zaklepać sobie termin na następny rok :) Gratulacje Darku :)
dario_7 (2015-07-24,14:17): Zbyszku, bezapelacyjnie impreza obowiązkowa w kalendarzu! Wielkie dzięki! :))
natalia0101 (2015-07-24,17:59): Dario jeszcze raz ogromne gratulacje! Cieszę się ,że tą Andorą kopnęliśmy Cię do działania:) Do zobaczenia na górskich szlakach :)
TREBI (2015-07-25,19:48): No to Daruś za rok się widzimy w Lądku ponownie:) Wyjścia nie ma :) Pięknie było się spotkać na tak klimatycznej imprezce :)
dario_7 (2015-07-25,20:06): Natalia, no jasne, że do zobaczenia! I wielkie dzięki za to andorskie kopnięcie! :D
dario_7 (2015-07-25,20:08): Robercik, miałeś rację - impreza niepowtarzalna. A za rok przywiozę Marysię, bo już też się zaraziła ;))







 Ostatnio zalogowani
Piotr Fitek
02:04
BuDeX
00:12
kos 88
23:49
mariuszkurlej1968@gmail.c
23:22
fit_ania
23:21
Świstak
22:54
Robak
22:37
szalas
22:34
staszek63
22:06
uro69
22:01
edgar24
22:00
elglummo
21:57
marekcross
21:36
Beata72
21:26
jacek50
21:01
JW3463
20:50
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |