2015-05-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pierwsze tegoroczne koty na płoty, albo za płoty... łot ewer. (czytano: 577 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://rango.pl/1-pko-sopot-polmaraton/
Sopocki półmaraton okazał się moim pierwszym startem w sezonie 2015, choć w planach wcale tak nie miało być. Niestety uraz mięśnia brzuchatego łydki zweryfikował plany treningowe i startowe.
Pech chciał, że na początku kwietnia, akurat kiedy miałem włączyć do programu treningi szybkościowe podczas wybiegania gdzieś w lesie pomiędzy Dąbrową, Karwinami i Witominem uraziłem mięsień i w konsekwencji musiałem wprowadzić szereg zmian do planu treningowego i startowego. Zrezygnowałem z dwóch 10,5 km biegów po górkach w Pustkach i Witominie, które miały stanowić przetarcie przez Sopotem. Musiałem na kilka dni w ogóle odwiesić buty na kołek i dać odpocząć uszkodzonym mięśniom, a później kolejne kilka dni po święcić na lekkie wybiegania bojąc się nawrotu kontuzji.
W drugiej połowie kwietnia wróciłem do treningów ale plan już się posypał, więc mając na widoku półmaraton, dyszkę i maraton postanowiłem nie wracać już do pierwotnych założeń, a li tylko pobiegać kilka treningów fartlekowych w ramach pracy nad szybkością i wrócić do rytmu treningowego pod koniec maja. Jak wymyśliłem tak zrobiłem.
Przez ostatnie 4 dni przez półmaratonem postanowiłem w ogóle nie biegać, żeby dać odpocząć nogom (mocno doświadczonym kilometrami wybieganymi po górkach i lasach trójmiejskiego parku), złapać świeżość i poczuć głód biegania. Plan na Sopot – pobiec tak ostro jak pozwoli forma i dyspozycja dnia i zobaczyć gdzie jestem w procesie treningowym. Niby nie specjalnie stresujące założenia, a jednak… wielki znak zapytania i ciekawość jakie będą efekty pracy nad siłą i wytrzymałością przez ostatnie 4 miesiące. Tym większy znak zapytania, że nie zrobiłem szybkości i że pojawiła się po drodze kontuzja. Na domiar wszystkiego przerwę w bieganiu przed startem wykorzystałem na remont i porządki w domu i… o zgrozo zakwasiłem mięśnie dwugłowe. W przeddzień startu były totalnie zabite, a w dzień biegu wcale nie było wiele lepiej.
Na bieg zabrałem grupę najwierniejszych kibiców, czyli żonę i synów – co automatycznie skutkowało… spóźnieniem i nerwami. Wyjechaliśmy 20 min. później niż chciałem i już w drodze grzałem się irytacją wiedząc, że zabraknie mi czasu na solidna rozgrzewkę.
Szczęściem organizator postarał się i postawił rząd tojtojów długi jak okiem sięgnąć – czas zaplanowany na oczekiwanie w kolejce do tojtoja mogłem przeznaczyć na rozgrzewkę :))
W końcu padł strzał i wspólnie z 1019 biegaczami wyruszyłem na trasę biegu. od razu okazało się, że coś jest nie tak… pomimo problemów z mięśniami biegło mi się bardzo dobrze i pomimo dość żwawego tempa (jak na dziadka takiego jak ja) miałem wrażenie, że biegnę za wolno.
Pomny błędów jakie popełniłem wielokrotnie na początku pół i maratonów postanowiłem konsekwentnie zignorować uczucie, że biegnę za wolno i przez pierwszą małą pętlę do powrotu przed Egro Arenę (jakieś 4 km) złapać się jakiejś dwudziestki w obcisłych spodenkach i utrzymywać tempo. Jak postanowiłem tak zrobiłem, z tym że z braku wyboru złapałem się jakiegoś łysola metr dziewięćdziesiąt i paru innych kolegów biegaczy. Prawie wytrzymałem ich tempo… ale na 3 kilometrze troszeczkę przyspieszyłem i przesunąłem się do przodu 😉 a kończąc pętlę przy Ergo czułem się jak młody bóg (albo jak w średnim wieku bóg – ale bardzo dobrze).
Pamiętając Verve Run k10 z października 2014 zakładałem, że dopadnie mnie kryzys gdzieś na końcu Grunwaldzkiej przed nawrotem na nadmorski spacerniak i że w okolicach molo pozbieram się i odbuduję… mówiąc krótko tak własnie się stało. Na ścieżkach rowerowych pomiędzy molo a Jelitkowem zacząłem łapać kontakt wzrokowy z zawodnikami biegnącymi przede mną. Wszystko szło zgodnie z planem…
A później wszystko się posypało. Gdzieś na 12-13 km był wodopój, który stał się przyczyną problemów. Zawsze obiecuję sobie, że przy punktach odżywiania będę zwalniał, będę pił powoli i spokojnie… czasami dotrzymuję tej obietnicy, ale nie tym razem :(
Kolka dopadła mnie gdzieś na 15 km i trzymała skutecznie prawie do końca biegu. Jak zwalniałem bieg powoli odpuszczała, jak tylko próbowałem biec szybciej wracało upierdliwe kłucie z lewej strony brzucha. Pozostało wprowadzić korektę do planu, przeczekać kolkę i jeśli będą po temu warunki pocisnąć końcowe kilometry i złamać 1:30.
Chciałbym napisać „jak pomyślał tak zrobił” ale niestety na 19 km mięśnie dwugłowe postanowiły odegrać się za zrobione im kuku. W jakiś magiczny sposób udało mi się uporać z kolką (kosztem straconych minut) i zacząłem szukać w zakamarkach pamięci definicji słowa „optymizm” kiedy przy próbie zwiększenia prędkości dwugłowe zareagowały natychmiastowym przykurczem. Jako człowiek dzielny i charyzmatyczny udałem, że zwalniam i podjąłem kolejna próbę zwiększenia tempa, niestety dwugłowe nie dały się zwieść i znowu zagroziły skurczem. Trzecia próba okazała się decydująca… po trzeciej próbie przestawiłem się na tryb „byle dobiec”.
Końcówka była frustrująca i wpieniająca… wyprzedziło mnie około 20 biegaczy, tym bardziej mnie irytując, że to ja wszystkich wyprzedziłem i zgubiłem wcześniej.
Finisz sobie odpuściłem, bo jak tylko spróbowałem przycisnąć końcówkę moje mięśnie dwugłowe napięły się jak struny kontrabasu. Później już było z górki, medal, woda, banan, roztruchtanie, rozciąganie…
Z perspektywy czasu patrząc na bieg z całą stanowczością muszę stwierdzić, że gdybym nie nosił brody i golił się codziennie to ze spokojem i uśmiechem mógłbym spoglądać w oczy mojego odbicia w lustrze.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |