2015-04-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jestem Maratończykiem, czyli relacja z 42. Dębno Maratonu (czytano: 890 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.runandreferee.blogspot.com
Tak, mogę o sobie powiedzieć że „Jestem Maratończykiem!” i brzmi to bardzo, bardzo dumnie. Jestem niesamowicie szczęśliwy i zadowolony ze swojego osiągnięcia i czasu w jakim pokonałem Królewski Dystans. Były to 3 godziny 32 minuty i 18 sekund nieprzerwanego biegu okraszonego potem, zmęczeniem, ale i uśmiechem na twarzy.
Do Maratonu przygotowywałem się nieprzerwanie od 15 tygodni trenując 4-5 razy w tygodniu. O treningu przygotowującym pisałem wcześniej dlatego przy tym wpisie skupie się na tym jak wyglądał start. Dzień przed zawodami byłem w Górzycy gdzie sędziowałem spotkanie w klasie okręgowej. Po powrocie z meczu przepakowałem torbę ze sprzętu sędziowskiego, na sprzęt startowy. Spakowałem buty, spodenki, koszulkę, bieliznę, plastry, agrafki oraz pozostałe niezbędne rzeczy. W niedziele rano jednak nie byłbym sobą gdybym nie sprawdził kolejny raz czy mam wszystko w torbie.
Po zjedzeniu skromnego śniadania udałem się w miejsce w którym umówiłem się z biegaczami (Grzegorzem, Leszkiem i Norbertem) którzy wybierali się do Dębna. Równo o 8.10 wyjechaliśmy z Gorzowa Wielkopolskiego, na miejscu byliśmy około godziny 9.00 i udaliśmy się do biura maratonu, gdzie odebraliśmy pakiety startowe. Następnie podjechaliśmy na parking jednego ze sklepów, żeby w przypadku dłuższego wyłączenia dróg z użyteczności można było w miarę szybko wyjechać z zachodniopomorskiej miejscowości. Około 10.00 zaczęliśmy się przebierać, za szatnie robił nam samochód, ze zwykłego lenistwa nie udaliśmy się do tych wyznaczonych przez organizatorów.
Kiedy się przebraliśmy postanowiliśmy podbiec – w ramach rozgrzewki – w okolice startu. Już o 10.52 stałem koło pacemarkera z balonem 3 godziny 30 minut, ustawiłem się lekko zanim gdyż postanowiłem biec na 3 godziny 40 minut, mimo że całą zimę myślałem o 4 godzinach, jednak przygotowania jakie popełniłem pozwoliły myśleć o próbie wybiegania lepszego wyniku. Nadeszła godzina 11.00, godzina startu, godzina rozpoczęcia walki z samym sobą, od początku nie ścigałem się z nikim a jedynie z samym sobą i swoimi słabościami, nie celowałem w dane miejsce, a jedynie w dany czas.
Pierwsze 5.8 kilometra za szybko z czasem 26’50’’, jednak tego dnia miałem jakieś niespożyte siły i mimo że rozsądek podpowiadał żeby zwolnić to nogi niosły, naprawdę dobrze mi się biegło. 10 kilometrów w czasie 47’35’’ więc sporo poniżej życiówki na ten dystans jednak w perspektywie jeszcze 32.195 km. Kiedy mijałem flagę oznaczającą 15 km miałem na zegarku 1 godzinę i 11 minut, zaś na połówce 1h40’28’’ co oznaczało że przebiegłem ten odcinek szybciej niż jeszcze kilka miesięcy temu półmaraton w Wieleniu i co najważniejsze czułem się dużo lepiej niż wtedy mimo że w perspektywie było jeszcze raz tyle do pokonania. Kolejne kilometry pozwoliły odczuć zmęczenie, dlatego na każdym z punktów żywnościowych starałem się coś zjeść czy napić napoju, zwykle łapałem banana i izotonik gdyż były to pewne i sprawdzone wcześniej produkty. Kiedy zaraz za połówką dystansu wbiegłem kolejny raz do miasta nastąpiło coś niesamowitego, wszyscy mieszkańcy, goście i kibice w Dębnie żyli biegiem, wspierali, oklaskiwali, dawali słowa wsparcia i otuchy. Wrzask jaki był w mieście niósł moje nogi na wyżyny mimo że wiedziałem iż powinienem zwolnić to i tak nie mogłem. Biegłem i zbijałem piątki z kibicami i dziećmi ustawionymi wzdłuż trasy, coś mega motywującego i pozytywnego. Jeszcze na 30 kilometrze utrzymywałem się w okolicy 4:50/km, jednak wtedy nastąpiło zwolnienie tempa którego jeszcze w tym momencie nie odczułem, a dowiedziałem się o nim już po opublikowaniu wyników.
Między 35, a 37 kilometrem nastąpiło coś co maratończycy nazywają „ścianą”, przyznam szczerze że mały kryzys miałem, ale nie był on tak bardzo odczuwalny, jednak niezauważalnie wtedy dla mnie, moje tempo spadło. Przy 37 kilometrze przeszła mi przez głowę myśl, że w sumie już pokonałem dystans taki jaki pokonał Filippides 490 lat przed naszą erą i nie dziwie się że padł martwy bo wtedy też najbardziej odczuwałem zmęczenie. Na 40 kilometrze pomyślałem „przeklęci Brytyjczycy nie dość że dorzucili 3 kilometry to później żeby się popisać przed królem Edwardem VIII dorzucili dodatkowe 2.195km, ciekawe czy ten kto to wymyślił pokonał takowy dystans?”, rzecz jasna nie było mowy o tym żeby się zatrzymać czy co gorsza rezygnować, ale jednak często maratończycy mówią sobie w tym miejscu „nigdy więcej”, a jak już na ich szyi zawiśnie medal to myślą o kolejnym starcie. Nie żywię urazy do Brytyjczyków, ale kogoś o zmęczenie wtedy chciałem i musiałem obwinić. Kiedy już byłem 300 metrów przed metą usłyszałem Grzegorza (który już od ponad pół godziny był na mecie gdyż zrobił niesamowity wynik poniżej 3 godzin). Krzyczał: „Finiszuj Dawid!” jednak ja nie miałem z czego już finiszować, tylko biegłem utrzymując tempo. Kiedy przekroczyłem linię mety zegar wskazywał 3h32’28’’ brutto, z tego wszystkiego nie pamiętam dokładnie o czym myślałem wiem tylko że miałem w oczach łzy, łzy jednoczesnego uczucia wzruszenia – w końcu spełniłem swoje marzenie – i bólu kończyn.
Kiedy zszedłem ze strefy mety nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić, iść w kierunku parkingu, czy położyć się na chodniku i leżeć, nogi były niesamowicie zmęczone, nigdy wcześniej na żadnym z treningów nie odczuwałem takiego zmęczenia, nadal miałem w oczach łzy szczęścia i łzy bólu. Zaraz po biegu razem z Grzegorzem, Norbertem i kilkoma pozostałymi biegaczami postanowiliśmy udać się na pobliskie jezioro schłodzić nogi, czytałem wcześniej o tym, że elita biegu maratońskiego zanurza się w beczkach z lodem jednak nie myślałem żeby również spróbować. Cieszę się że dałem się na to namówić, zanurzenie nóg (mimo że tylko łydek) w zimnym jeziorze Lipowo, dało uczucie ulgi i pozwoliło ruszyć kończynami.
Zadowolony jestem z tego jak przygotowałem się do dystansu, nawet nie wiedziałem jak nie docenionym zakupem mogą być okulary przeciwsłoneczne, nigdy ich nie nosiłem i za nimi nie przepadałem, jednak uratowały moje oczy nie tylko przed słońcem, ale również przed wiatrem którego na trasie było sporo w twarz i brzuch. Oczywiście nie jest tak że nie popełniłem żadnych błędów bo jednak odczułem bieg w postaci odcisku na lewej stopie, a wszystko przez brak wazeliny na stopach o czym w ogóle nie pomyślałem. Mimo wszystko radość jaka mi towarzyszy nie pozwala na załamywanie się lekkim bólem, jednak przed niedzielnym 14 Cracovia Maratonem lepiej zadbam o stopy.
Maraton pozwolił mi na zmierzenie się ze swoimi słabościami i na przekroczenie kolejnej granicy, i tak jak pisałem wyżej, że każdy na mecie myśli o kolejnym starcie ja również żyje niedzielą i Krakowską imprezą, choć lekki ból nóg nie pozwala zapomnieć o tym iż jeszcze wczoraj pokonywałem Królewski Dystans. Najważniejsze jednak jest to że od dziś mogę nazywać się „Maratończykiem”.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu pkaczyn (2015-10-05,22:06): Gratulacje!!!
|