Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [37]  PRZYJAC. [140]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Honda
Pamiętnik internetowy
W drodze do sukcesu

Honorata Janowicz
Urodzony: 1995-10-11
Miejsce zamieszkania: Opalenica
38 / 45


2014-04-18

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Kibic czy Zawodnik? A może jedno i drugie? (czytano: 2338 razy)

 

Co wyzwala we mnie więcej emocji? Startowanie, walka ze samą sobą, pokonywanie przeciwności, ból na trasie, radość z osiągnięcia mety, życiówki? Czy może dopingowanie innych zawodników, oklaskiwanie ich, dęcie w trąbkę, uśmiechanie się na pokrzepienie, krzyczenie i darcie gardła? Które emocje biorą górę? Czy wolę sama pokonywać trasę, czy pomagać innym w jej pokonywaniu? Czy wolę zdać się na kogoś, kto będzie zagrzewał mnie do walki czy sama być tym kimś, dzięki komu może ktoś się ‘odrodzi’?

Pierwotna wersja wyjazdu do Warszawy na Orlen Warsaw Marathon była taka, że jestem na starcie, a potem przemieszczam się komunikacją miejską na 10, 21, 30km trasy i metę, aby dopingować maratończyków, a w szczególności mojego tatę. Lubię to, lubię pojawiać się w różnych punktach, obserwować zmiany wśród stawki, a przede wszystkim pomagać w tej niełatwej drodze, wlewać w serca nadzieję i zagrzewać do walki. Wersja ta jednak uległa zmianie, bo życie jest nieprzewidywalne i pełne niespodzianek... ;) startowałam na 10 km.

Na starcie staliśmy razem z maratończykami, z tą różnicą, że oni biegli „w dół”, my „w górę” i mieli do pokonania o 4 razy z hakiem dłuższy dystans niż my. Czułam do nich wielki szacunek i po cichu im zazdrościłam. Bo czymże jest te moje 10 km przy ich 42? Jakże odmienne są te dwa biegi, jak wiele je dzieli, choć łączy jednak to samo – META. Stojąc na linii startu przed balonami na 50 minut, całą swoją uwagę skupiłam na tych, którzy stali obok. Na maratończykach. Na figurujących na ich piersiach czerwonych numerach. Na ich skupionych twarzach. Na ich zasznurowanych butach. Na założonych na ich rękach zegarkach. Na słuchawkach w ich uszach. Na imionach przy ich numerze… Ruszyli do przodu, a ja podeszłam do barierki i wystawiłam rękę, aby mogli przybić mi piątki. Rozległ się dźwięk „Rydwanów ognia”, całe moje ciało przeszedł przyjemny dreszcz, a w moją wystawioną rękę uderzali moi współbracia. Maratończycy. Czułam wielką jedność z nimi. Każdemu z nich życzyłam jak najlepiej. Chciałam, aby czuli się dobrze, aby niczego im nie zabrakło. Aby… o, cholera, czemu te baloniki są tak bardzo z przodu?!
Z całej mej zadumy i w ciągu trwania magicznej chwili nie zauważyłam, że mój bieg już też wystartował… :) Oj, Honda, Honda… Przekraczając linię startu włączyłam zegarek i ruszyłam…

… w istną pogoń! Wokół mnie była masa ludzi, za nic nie szło się przecisnąć do przodu, szukałam choć najmniejszych szparek, aby móc się zmieścić. Jak mogłam być tak nieuważna, by przegapić fakt minięcia mnie przez balony? Przecież lecę na wynik poniżej 50-ciominutowy! Gdzie tylko się udaje, próbuję mijać, nawet to wychodzi. Wzdłuż Wybrzeża Gdańskiego lecę chodnikiem, mijam Spartan, którzy wesoło coś śpiewają. Na 2-gim kilometrze spoglądam na zegarek – jest dobrze, poniżej 5 min/km. Cały bieg mija rewelacyjnie, po lekkim podbiegu nogi mam jak z drewna, ale zaraz wszystko się stabilizuje, baloniki mnie nie wyprzedzają, tempo w miarę równe, cały czas <50 minut. W oddali widzimy już stadion, przebiegamy obok 40-stego kma i przypominam sobie wtedy o tacie. Zastanawiam się jak się czuje, czy nie ma skurczy, czy nie jest zmęczony po prawie trzech nieprzespanych nocach, czy nic mu nie jest, czy myśli o mnie, na którym jest kilometrze? Myśli o nim zajmują mnie tak mocno, że nawet nie zauważam, że przede mną ostatni kilometr. Biegnę co sił, staram się wyprzedzać i zatrzymuję zegarek na 49:16. O to właśnie chodzi, dostaję medal, picie, odbieram depozyt i wypoczywam na pufach, oglądając relację z maratonu. Pokazują czołówkę – kilku Kenijczyków zaraz minie 21 km…. A ja ledwo zrobiłam 10 ;) Spotykam się z kolegą z Wrocławia, który postanawia ruszyć na trasę razem ze mną.

Dojeżdżamy tramwajem na 30-sty kilometr trasy, 100m od hotelu, w którym spaliśmy. Obok nas przebiegają osoby na wynik ok. 3:20. Szybko wyciągam papierową trąbkę podarowaną przez wolontariuszki, ubieram fioletową koszulkę i zaczynam kibicowy rytuał. Staram się uśmiechać (dmuchając jednocześnie w trąbkę – arcytrudna czynność) do zmęczonych twarzy biegaczy; do tych, których znam, krzyczę po imieniu, ksywie, nazwie miejscowości. Mijają mnie bohaterzy. Każdy z nich jest inny, mają różne numery, różne koszulki, przeróżne style biegania – wyprostowani, zgarbieni, pronatorzy i supinatorzy, jedni szaleńczo wymachują rękoma, inni trzymają je przy sobie. Jedni słuchają muzyki, inni mają okulary, jeszcze inni czapki. Każdy inny, a przecież każdy taki sam. Biegacz. Bohater. MARATOŃCZYK! Starają się odwzajemnić uśmiechy, klaszczą, podnoszą kciuki, a dla mnie to miód, wiem, że w jakimś, choć malutkim procencie im pomogłam i to czyni mnie szczęśliwą. Mija mnie niesamowita Gerappa, którą podziwiam już od 3 lat, Bartek krzyczący „Hej Honda!”, kilka osób z Grodziska, Wolsztyna, Chyżaków. Jest i Łuciu w bluzce Lecha Poznań, przytulam go i całuję, a on leci dalej. Moja trąbka zaczyna się psuć, usta bolą od dmuchania, ale nie przestaję. Jest tata, biegnę z nim ok. 200m, nie czuje się zbyt dobrze, idzie na przemian z biegiem. Staram się go jakoś zmotywować, jednak jest dość uparty. Klepię go po plecach i mówię, że będę czekać na niego na mecie. Chwilę potem mija mnie Anita, która pięknie biegnie, życzę jej powodzenia i wracam.

Mimo, że w nogach mieliśmy już 10 km biegu i dobre parę kilometrów chodu, nie czuję zmęczenia, bo jak to można czuć zmęczenie, gdy ktoś inny biegnie 42 km? Gdy ktoś właśnie w tym czasie spełnia swoje marzenie, łamie życiówkę, po raz pierwszy wpada na metę maratonu? Wracamy w okolice stadionu, dopiero wtedy odczuwam burczenie brzucha. Ustawiam się przy barierce i cierpliwie czekam na tatę, oklaskując przy okazji pozostałych. W ich oczach widzę zmęczenie, czasem wyczerpanie, ale też wielką radość. Ten błysk w oku, ta ulotna chwila… Na horyzoncie pojawia się Anita, drę się do niej i widzę jej szczęście. Kilkanaście minut później widzę fioletową bluzkę i niebieską czapeczkę. To tata. Krzyczę do niego i biję brawo a on uśmiecha się do mnie i po chwili znika za zakrętem.

I teraz – co jest lepsze? Być zawodnikiem czy być kibicem? Co wyzwala więcej emocji? Co daje większą frajdę? Co wspominam lepiej? Co będę pamiętać dłużej? Sama nie wiem… w obydwóch rolach czuję się świetnie. I czy to po jednej stronie barierki, czy po drugiej… tętni we mnie krew biegacza!


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


snipster (2014-04-18,21:10): keep going Honda! :)
paulo (2014-04-18,22:12): piękna kombinacja córki z ojcem :) Naprawdę miło popatrzeć.
Mahor (2014-04-18,23:16): Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku wydziela się adrenalina.Ludzie zarażeni sportem nie mogą bez niej żyć.
Sting (2014-04-27,14:41): Fajnie piszesz, a doping na 30km (koło hotelu) był super :) Też miałem tam "swoich" a dodatkowo pamiętam tych miłych japończyków co są na Twoim zdjęciu (za Tobą). Gdy przebiegałem to mega mnie dopingowali :)
domcab (2014-07-21,13:36): Super relacja :) Mnie bardzo motywuje doping kibiców :) Bardzo lubię im przybijać piątki i mówić "dzięki za doping", "jesteście super" itp. Mam dzięki temu mega motywacje i wielki uśmiech na twarzy. Powodzenia w dążeniu do maratonu :) Wziąć udział w tym wydarzeniu też jest moim marzeniem :)







 Ostatnio zalogowani
Piotr Fitek
02:04
BuDeX
00:12
kos 88
23:49
mariuszkurlej1968@gmail.c
23:22
fit_ania
23:21
Świstak
22:54
Robak
22:37
szalas
22:34
staszek63
22:06
uro69
22:01
edgar24
22:00
elglummo
21:57
marekcross
21:36
Beata72
21:26
jacek50
21:01
JW3463
20:50
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |