2013-10-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zabiegani w Warszawie (czytano: 3025 razy)
Jestem pewien, że gdyby Woody Allen lubił biegać i przypadkiem trafił pod koniec września do pewnej stolicy środkowoeuropejskiego państwa – to dwa lata później (notatki wyciąga w czerwcu roku następnego, potem scenariusz, casting – John Goodman w roli Wandy Panfil, produkcja itd…) mielibyśmy kolejny film mistrza pod w/w tytułem. Niestety Woody jest seksofon… - przepraszam saksofonistą i możemy tylko o tym pomarzyć.
Natomiast już całkiem realnym jest fakt, że to właśnie Warszawa jest najbardziej zabieganym miastem w kraju – niezależnie od tego czy nam się to podoba, czy też nie. Czy jest jeszcze jakaś stolica, w której odbywają się dwa oficjalne, „duże” maratony? A te wszystkie biegi na rozmaitych dystansach, we wszystkich dzielnicach i pomiędzy? Ile razy Mijagi jedzie do Warszawy „do brata” lub do „chrześnicy” – to zawsze jest jakiś bieg i zawsze „przypadkiem” wraca z jakimś medalem.
I do tego historia w tle – „Amortyzacja? Zero. Spadek pięta – palce? Zero. Waga? Potężna. Zapach? Wypędzający psa na dwór… Protoplaści dzisiejszego minimalizmu – przedstawiamy państwu – stomile!”. To fragment z działu „Duch w maszynie” opowiadającego o sprzęcie (sic!) do biegania, w specjalnym wydaniu magazynu „Bieganie” - dla „orłów”, które wystartowały w ostatnią niedzielę września na ulice stolicy. Pamiętacie jeszcze ten mroczny przedmiot pożądania? Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… - a już wtedy biegali maraton w polskiej stolicy i to w ilościach większych niż w Nju Jork… Coś nieprawdopodobnego i niemożliwego bez pana Hopfera, który we wczesnych latach osiemdziesiątych był jak dzisiejsze skrzyżowanie Wojewódzkiego z Wendzikowską (kto to jest do cholery?!). Naprawdę warto zajrzeć do bezpłatnego prezentu fundacji „Maraton Warszawski” – kawał prawdziwej, przaśnej, naszej polskiej historii ze smacznymi dodatkami w postaci np.: 10 klasycznych błędów maratończyków. Szkoda, że nie przeczytałem tego „przed”…
Choć i „po” potwierdza tylko pewne spostrzeżenia, których nazbierało się przez już 10 lat startów w maratonach. Tak się bowiem składa, że kolejna impreza, w której wziąłem udział – podobnie jak poprzednia – zamyka się ładną cyferką – tym razem „20”. Trochę się tego nazbierało, choć nie jestem specjalnie łakomy jeśli chodzi o starty wśród naśladowców Filippidesa – znam takich, którzy potrafią „zrobić” tyle w rok. Znalazłem się w stolicy na skutek jednej z wielu rozmów z moim przyjacielem „od biegania” – Wojtkiem Krajewskim. Ponieważ jednak zdrowie spłatało mu figla, nie mógł znaleźć się w gronie szczęśliwców, którym dane było wystartować w 35 edycji największego polskiego maratonu. Janek Polcyn się nie odzywał – w ten sposób mogłem wyjazd potraktować w kategoriach rodzinnych, zabierając ze sobą Jędrzeja, dla którego miała być to wycieczka krajoznawcza po Warszawie.
Już przy wieczornym, piątkowym kursie Wisłostradą, którą kieruję się zwykle na Wilanów – zachwycił się pokazem fontann poniżej Starego Miasta. Nazajutrz ruszyliśmy „w miasto”, tak by skorzystać ze wszystkich możliwych środków transportu poruszających się po torach. Bo do tej pory miał okazję jechać tylko pociągiem z Piły do Kaczor… Takie czasy. Na Stadionie Narodowym po raz pierwszy w życiu poprosił sam z siebie żeby zrobić mu zdjęcie – musiał być pod wrażeniem. Po południu główny gwóźdź programu – wizyta w skateparku. Lekko przestraszony wszedł na dziewiczy teren i musiał się tam poczuć jak Żyd na zlocie bojówki Młodzieży Wszechpolskiej – był jedynym, który pod pachą dzierżył deskę, reszta szalała na rowerkach i hulajnogach. Dla mnie też się to dobrze nie skończyło – jeszcze wieczorem zakomunikował, że znalazł w necie wyczynową hulajnogę (jedyne osiem stów polskich). Spotkaliśmy tam również paru kibiców Legii zmierzających na wieczorny mecz ze Śląskiem – ktoś kiedyś stwierdził, że „rzeczywistość to iluzja wywołana brakiem alkoholu”, chłopcom droga na „Pepsi Arenę” musiała się dłużyć, bo dokładali wielu starań by przejść na stronę „nierzeczywistą”. Po tym wszystkim Jędrzeja nie interesowały już belgijskie frytki, salon Ferrari w ogóle go nie obszedł – w przeciwieństwie do tatusia – i tylko ożywił się przy sklepowych polowaniach na yerba mate. Co to moje dziecko ma za zainteresowania?
„Dziwny jest ten świat” – jak śpiewał Niemen i dziwny jest ten specyficzny warszawski maraton. Nie zdarzyło się chyba jeszcze żeby dwa razy prowadził tą samą trasą, a to lewym brzegiem, a to prawym, a to tunelem, a to obok, czasem po rundach. Pierwszy maraton w 1979 roku – na punktach odżywczych można było kupić hot dogi, pomiar długości trasy – atestowany licznikiem dużego fiata (wyszło 1,5 km mniej – wcale nie najgorzej), to znowu miało być 10 kółek ale w tzw. międzyczasie okazało się, że jest trochę mniej kilometrów i zawodnicy już w trakcie biegu dowiadywali się, że muszą pokonać jedenaste.. Już widzę te zadowolone miny zawodników (no i jak ten PRL miał nie walnąć – sam by się wywrócił). A to wszystko w roku … 2002. Zwycięski Łotysz pokonał wtedy trasę w 2 godz. 30 min i wygrał … duży zielony plecak. Musiał być chyba naprawdę duży…
Inna z pieśni Niemena „Sen o Warszawie” jest sygnałem dla wszystkich, że za chwilę wystartuje bieg. Zanim jednak do tego doszło, na Moście Poniatowskiego ustawiłem się najpierw za grupą na 3 godz. Stali jednak tak daleko od startu i w ekipie mieli tak wiele „żółtych” numerów, że postanowiłem przemieścić się w przódy. I ruszyłem z wigorem i nadzieją. Pierwsze 2 km idealnie – ok. 4,13; potem zaczęła tworzyć się grupka, która wstrzeliła się z tempem (w tym momencie). Okazało się jednak, że planują na mecie ok. 2:55 – za wysokie progi… Oddałem pola i zacząłem biec w zasadzie sam, kontrolując od czasu do czasu stoper. „Dyszka” wyszła jak w fabryce mercedesa – czyli zgodnie z planem – 42:24. Na ok. 17 km pierwszy mały kryzys – ale to chyba przez to, że za często zacząłem się przyglądać pięknej okolicy (bulwary wokół pałacu w Łazienkach) i pięknym Warszawiankom odwiedzającym je tego przedpołudnia.
Na pewno było lepiej niż w zeszłym roku. Na połówce 1:29,29 i w zasadzie żadnych problemów. I jeszcze bonus – myślałem, że z „górki” będzie dopiero od Świątyni Opatrzności Bożej, do której mieliśmy jeszcze kawałek – a tu taka miła niespodzianka. Taktyka? Wytrzymać w tym tempie jak najdłużej. Świątynia rosła w oczach (24,5 km trasy) – tak jak Śnieżka w Maratonie Karkonoskim. I tak jak na Królową Karkonoszy patrzącą z góry na zawracających biegaczy nas nie wpuścili – tak i teraz do świątyni górującej nad trasą - nie otrzymaliśmy wstępu. Tak mi się jakoś nałożyły te obrazki – pewnie z bólu, który nagle wybuchł w lewym kolanie i miał towarzyszyć już do mety. Walczyłem jednak dalej – grupa na 3:00 minęła mnie dopiero na 28 kilometrze i wiedziałem już, że mogę walczyć tylko o życiówkę. Ta była realna jeszcze na 40 km, kiedy to w zasadzie byliśmy już z powrotem na Moście Poniatowskiego. Niestety nie byłem w stanie więcej z siebie wykrzesać – mimo tego, że mieliśmy spory fragment „z górki”. Mijając bramę na stadion miałem 3:09 z groszem i było jasne, że sekundy zadecydują o porażce. Bo w takich kategoriach będę wspominał ten bieg. Wszystko było w zasięgu, zabrakło trochę więcej siły w nogach, paru więcej podbiegów na treningach lub powtórzeń na siłowni. Pretensje mogę mieć tylko do siebie… Na mecie wydymany byłem tak, że nawet siedząc miałem problem z pionizacją ciała i nie byłem w stanie przełknąć makaronu – ja, który bez problemu po biegu w upale mogę wmłócić parówę z grochówką. Musiało być naprawdę „po grani”. Do tramwaju jakoś się doślimaczyłem, po przesiadce na autobus zaczynałem dochodzić do siebie – zwłaszcza kiedy za oknem widziałem tłumy, które do mety miały jeszcze kawałek – jak Bartek Mirowski, widziany na jego 41 km, lub coraz to większy kawałek trasy – bo przesuwałem się w kierunku „startu”. Wtedy dotarło do mnie, że powinienem być szczęśliwy – moja orka jest już za mną.
U brata czekał już obiad – pizza, lekko podłamane koniecznością powrotu „do małomiasteczkowej rzeczywistości” dziecko i ponad 400 km serialu „polskie drogi”. Trzeci atak na Warszawę zakończony rozczarowaniem i jednocześnie świadomością, ze cel jest blisko. Tylko jak pogodzić trening „pod” biegi w górach z wytrzymałością szybkościową potrzebną na trasach asfaltowych? Blisko, coraz bliżej, jeśli tylko zdrowie pozwoli jeszcze powalczę o „dwójkę” z przodu…
ps.: na fotce Jędrzej testujący skatepark na Mokotowie. A swoją drogą – dlaczego ktoś nie zafunduje czegoś takiego pilskim dzieciakom? Technologia nie jest specjalnie wyszukana…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |