2013-09-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Krynica - do 100 km zabrakło… 2 mm (czytano: 1177 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://youtu.be/48oSPn_wXCc
Nie ukrywam, że po powrocie z Dolomitów miałem mały niedosyt. Wszak przygotowywałem się na pokonanie ponad 100-kilometrowej górskiej trasy, a tu po skróceniu jej przez organizatora wyszło "zaledwie" niecałe 86 km. Nie to, by zaraz sobie włosy z głowy rwać (w sumie i tak nie ma ich już tam za wiele) z powodu, że całe kilkumiesięczne przygotowania poszły na marne. Ale czułem, że te 100 km jest w moim zasięgu. Tak zaświtał mi pomysł, by spróbować ponownie i zmierzyć się z tym dystansem na Biegu 7 Dolin.
Aby utrzymać jako tako formę, wystartowałem w lipcu w półmaratonie Izerska Pętla, a początkiem sierpnia przyszła pora na długo oczekiwany Maraton Karkonoski. Niestety, prawdopodobnie za ten ostatni przyszło mi trochę więcej zapłacić niźli tylko startowe. Wkrótce bowiem, zupełnie znienacka, wstając rano z łóżka, poczułem ból w pięcie. Początkowo nie przejąłem się tym zbytnio, gdyż w moim wieku wstawanie zwykle już trochę boli - to tu strzyknie, to tam, a i nogi zwykle sztywne jak "pal Azji". Po kilku krokach wszystko jednak najczęściej szybko wraca na swoje miejsce i jestem znów jak młody bóg :)
Tym razem też tak było i zapomniałem o chwilowym dyskomforcie. Jednak po południu, kiedy poszedłem na trening, już przy pierwszych krokach ból wrócił i to taki ała... ała... Po czym znów udało się to jakoś rozbiegać i dalej biegło się dobrze. Po treningu wredota na nowo powróciła. Nie wiem czemu, nadal jednak myślałem, że to nic takiego. Że pewnie chwilowe i jakoś się to rozbiega. Zresztą nie raz już tak bywało, że coś tam wlazło, a potem wylazło.
Po kilku dniach postanowiłem, że jednak nieco ograniczę bieganie, tak o połowę, a w to miejsce wrzucę trochę pedałowania na rowerze. W końcu pogoda piękna, a i trzeba było kilka razy objechać trasę Maratonu Wina, by sprawdzić, czy wszystko OK. Wtedy też padł pomysł, abyśmy wspólnie ze Snipim pilotowali na rowerach czołówkę biegaczy w czasie tych zawodów. I jakoś tak sobie sierpień "pyknął" na naiwnej nadziei, że wszystko samo się naprawi i będzie gicio.
Nie naprawiło się. Nie pomagały masaże lodem, smarowanie maściami, a voltaren dawał tylko chwilową ulgę. Zapisałem się więc w końcu na USG. Badanie wypadło mi dokładnie w dzień wyjazdu do Krynicy. Wciąż nie traciłem nadziei, że da się jakoś tę stówę przelecieć. Choć rozum podpowiadał zgoła inny scenariusz. Te kilka dni oczekiwania na badanie były nie do zniesienia. Wciąż zastanawiałem się, czy w ogóle jest sens jechać taki szmat drogi dla samego tylko kibicowania, jeśli okaże się, że jest źle. Z drugiej strony wszystko już poopłacane, noclegi zamówione, zaliczka przelana...
Wyrok brzmiał: "Cechy uszkodzenia mechanicznego niewielkiego stopnia proksymalnego przyczepu rozcięgna podeszwowego w postaci drobnego ogniska martwicy - 2 mm od strony okostnej i przyczepu ścięgna." Potem coś tam jeszcze było o jakichś cechach entezy i o... tłuszczu (a ten tu czego?) - "w przestrzeni pomiędzy warstwą tłuszczu a ścięgnem piętowym powyżej k. piętowej patologiczny zbiornik płynu wysiękowego śr. 8 mm". Tak więc martwica, tłuszcz, patologia - takie coś mi teraz dudniło w głowie oraz słowa pana doktora, że czeka mnie co najmniej miesiąc bez biegania. Najwyraźniej nie nazbyt mocno dudniło, bo do Krynicy i tak pojechałem. Jadąc, wciąż jeszcze myślałem, że wystartuję, ale przebiegnę tylko do pierwszego przepaka w Rytrze na 36 km.
Na szczęście rozum jakoś się przebił przez te chaszcze głupoty i na odprawę ultramaratończyków już nie poszedłem. Trudna decyzja, ale w tej sytuacji wiem, że jedynie słuszna. Nie sztuką jest pobiec i się załatwić na dużo dłużej niźli teraz wychodzi, albo i na zawsze. Przecież jeszcze nie jedno ultra będzie, a ja chcę biegać i samobójcą nie jestem. Niby mądre to, niby rozsądne, ale kurdesz dołujące i zgoła odmienne od endorfinowego szału uczucie. I pewnie nie jestem pierwszym, kto tego doznaje.
Luuuudzie!!! No znaleźć się w centrum świata biegaczy i nie móc biegać!!! Jasny gwint!!! Jak to boli!!! Wolę już ten ból pięty, czy jakikolwiek inny (dentysto wierć!).
W sobotę była Życiowa Dziesiątka Taurona. Start o 12:00. Poszliśmy wcześniej na miasto po jakieś zakupy. Po drodze myślałem, że się "okocę". Wszędzie pełno biegaczy, od rana już jakieś zawody. No szał. Pomyślałem więc, a raczej rozum zaczął mi znów zarastać dżunglą głupoty, że przebiegnę sobie tą dyszkę. Ot tak, towarzysko chociaż. No nie będę przecież stał i się gapił jak inni biegają. Nawet robiąc zdjęcia. Nie zdzierżę. Wstąpiłem zatem nieśmiało do biura zawodów, by zapytać, czy mogę przepisać swoją opłatę za B7D na ŻD, czyli ze 100 km na 10 km… Takie tam, jedno zero mniej. Co będzie to będzie. Oczywiście nie było z tym żadnego problemu. Znaczy się los tak chciał i to jego sprawka, jakby co :)
Wystartowalim. Pierwszy kilometr trudno było nazwać biegiem. Na starcie stanąłem daleko od czuba peletonu i teraz bardziej tuptałem w pionie niż w poziomie, taki ścisk. Po jakichś 100 metrach nagle peleton niemal stanął w miejscu. Ktoś z boku rzucił: "No to po życiowej dyszce". Okazało się później, że nieco z przodu kilku biegaczy się wywróciło - taki tam odwieczny problem rozsądnego ustawiania się przed biegiem w strefie startu i szalejących endorfin wymieszanych z adrenaliną ;)
Z założenia nie spoglądałem na zegarek, by nie stresować się swoim zółwim tempem. I nie chodzi tu tylko o ten pierwszy kilometr, ale o całą dyszkę. Czułem jak wychodzą braki treningów szybkościowych. W końcu do biegów ultra nie potrzebne mi były przebieżki, czy katowanie interwałów. Dlatego też specjalnie nie dziwił mnie ciężki oddech, czy nogi z ołowiu. Od samego początku bez przerwy czułem tą chorą piętę, ale ból nie narastał. I póki co właśnie to było najważniejsze. Przebiec i nie zrobić sobie krzywdy.
Gdzieś w okolicach 4 km dopadłem Rysia. Ależ ten chłopak dzisiaj śmigał! Wydukałem krótkie: "No pięknie!", na co Rysiu: "Za szybko zacząłem!" No tak, jak się staruje z jednej linii z "keniolami" to trudno nie pędzić ;)) Wbiegając do Muszyny, na siódmym kilometrze ujrzałem przed sobą Marysię. Nie mogłem uwierzyć, że jest tak blisko. Więc może nie jest ze mną aż tak tragicznie? ;)) Słońce zaczęło przygrzewać niemiłosiernie. Pogoda była wymarzona, ale na leżaczek nad wodą, a nie bieganie. Bezchmurne niebo, niemal bezwietrznie. No i samo południe. Jakieś 25°C w cieniu, którego prawie nie było. Po kilku kolejnych minutach śmignął koło mnie jak rakieta Zikom, pozdrawiając mnie i pytając gdzie Marysia. "200 metrów przed nami, leć! Dogonisz ją!" - odrzekłem. "Lecę! Może zdążę się jeszcze przywitać!" - usłyszałem w oddali ;))
Marek zdążył. Ja tym razem nie dałem rady dogonić dziouszki, ale byłem tuż tuż. :)) Czas netto: 40:57, tylko o 2 sekundki gorszy od Marysi :))) Dopiero teraz do mnie dotarło, że ja wcale aż tak wolno nie biegłem!! Spojrzałem na zegarek - no tak, pierwszy kilometr 5:17, ale już kilka kolejnych poniżej 4 minut!!! Reszta nieco ponad. Jasny gwint!!! To dlatego tak sapałem!! :))) Ależ to wspaniałe uczucie - nie sapanie oczywiście, tylko dotarcie do mety w tak dobrym czasie ;)) Po kilku chwilach na metę wpadł również mój ból pięty. O ja pierdziu!!! Mam za swoje! Ledwie kuśtykałem, ale udawałem, że jest OK i uśmiech nie schodził mi z twarzy. Do wieczora udało się to jakoś trochę rozchodzić i nie ma co biadolić. Jedno było pewne - decyzja o rezygnacji z B7D była na prawdę jedynie słuszna i teraz już nie żałowałem, że go nie pobiegłem.
Pod wieczór poszliśmy znów na miasto. Chcieliśmy pokibicować ultramaratończykom, a potem udać się na losowanie samochodu. Po drodze wstąpiliśmy do biura zawodów i Marysia zrobiła podobnie co ja rano. Postanowiła, że zapisze się na Koral Maraton, który miał się odbyć nazajutrz. Ot taki "kaprys" ;))) Choć przyznam, że wcale się nie zdziwiłem, bo gdyby nie ten mój "kulas" sam bym się zapisał.
Kibicowanie ultrasom znów mi na chwilę przywróciło żal z utraconego startu. To takie trochę posypywanie solą świeżej rany. No ale ninja nie może być "miętki". Ucieszyłem się widząc znajome sylwetki na kilkaset metrów przed metą i to w całkiem dobrej kondycji - Damiana, Tomka, Alicję, Irka, no i oczywiście jak zwykle uśmiechniętego Radka. Prawdziwi twardziele!
W niedzielę o 8:30 wystartował maraton. Limit 5,5 godziny na trudnej górzystej trasie - suma podbiegów ponad 450 m i tyleż zbiegów. Wspólnie z Radkiem i Miłoszem wdrapaliśmy się na "Romę", ostatnie wzniesienie przed metą, by tam w okolicach 39 km podopingować Marysi. Po drodze Radek (jak to Radek) zażartował, że pobiegniemy z nią razem do samej mety. Pewnie myślał, że Marysia po takich górkach to już ledwie będzie truchtać. Tuż przed szczytem wzniesienia ujrzałem grupkę pędzących maratończyków, a w niej dwie kobitki - Marysię i zawodniczkę ze Słowacji, z którą dzień wcześniej niewiele przegrała na dyszkę.
Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie. Przyszło mi na myśl, że zamiast "cykać" zdjęcia nakręcę film, bo będzie lepiej widać ten sprint. Później zadziałał instynkt, zwykły odruch - uciekają, to goń! I pogoniłem, zapominając o swojej kontuzji i o tym, że przecież jestem zupełnie nierozgrzany do takiego szybkiego biegu. Ale dziewczyny tak pędziły, że musiałem to nakręcić. Wiedziałem, że będzie walka. Ba! Byłem tego pewien! Znam Marysię i wiem, że takie ściganie bardzo lubi, zwłaszcza na trudnych trasach. Tempo momentami schodziło poniżej 3:40 min/km. Nie było łatwo utrzymać kamerkę stabilnie przy tej prędkości, stąd obraz trochę podskakuje w rytm moich kroków. Ale z drugiej strony dodaje to nieco dynamiki i w połączeniu z moim sapaniem każdy może się teraz na chwilę poczuć jak ja wtedy ;))) Link do filmiku powyżej. Miłego oglądania! :D
To był bardzo udany weekend! Teraz czas na wyleczenie stopy i regenerację. Mam nadzieję, że miesiąc przerwy od biegania mnie nie zabije. Choć wiem, że łagodnym barankiem przez te najbliższe dni nie będę. Zwłaszcza, że pływalnia zamknięta z powodu konserwacji, a w rowerze właśnie urwałem przerzutkę i nie wiem już co robić, by nie zgłupieć do reszty. Tymczasem katuję brzuszek i zabijam te cholerne na nim oponki. Na śmierć! No i pilnuję się z obżarstwem, bo nie stać mnie teraz na nowe ciuchy - ciasteczkowym potworom mówię zdecydowane NIE!!! (Snipi, to do Ciebie!!) ;)))
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora snipster (2013-09-12,15:36): zdrowiej Waćpan, bo nie dam rady przez miecha samemu tych łakoci zjadać... ;) Gratki smerfnego wypadu do Krynicy :) Truskawa (2013-09-12,16:54): Odjechana diagnoza. :)))) Truskawa (2013-09-12,16:56): Jezuuu!! I tyś poleciał z czymś takim?? Koniec świata! :) Truskawa (2013-09-12,16:57): No i zdjecia jak zwykle super. :) dario_7 (2013-09-12,18:36): Dzięki Piter! Dasz radę, nie "peniaj"!! :D dario_7 (2013-09-12,18:44): Iza, no ten tłuszcz mnie trochę wnerwił :| dario_7 (2013-09-12,18:46): Poleciałem, z tym co miałem pod ręką... ale nie jest tak źle, kilkanaście lat temu musiałbym śmigać z kamerą VHS!!! ;)) Marysieńka (2013-09-12,20:21): Raz jeszcze wielkie dzięki za te 3 kilometry.....no i mam nadzieję, że Snipi pomyśli o swojej wadze i od czasu do czasu "pokusi": Ciebie jakąś "bombą" kaloryczną dajmy na to....chałwą, którą ostatnimi czasy sama "obżeram" się:) dario_7 (2013-09-12,21:00): Maryś, on tylko jakieś "herbatniki" wcina... no czasem czekoladkę... O chałwie to pewnie boi się nawet pomyśleć!!! :D Zikom (2013-09-12,21:26): fajna relacja:) Pozdrawiam:) Powrotu do zdrowia życzę dario_7 (2013-09-12,22:02): Dzięki Marku! Pozdrowienia! :) jacdzi (2013-09-12,22:19): Zdrowiej szybko! Kedar Letre (2013-09-12,23:34): Jakie to szczęście, że po kilku krokach coś tknęło mnie, aby nie biec:) Marysia pięknie walczyła , choć Tobie też należą się słowa pochwały :) Mnie na pewno zabrałby ten ambulans, który nie wiedzieć czemu kręcił się koło Was dario_7 (2013-09-13,07:58): Będę się starał Jacku! Dzięki! :) dario_7 (2013-09-13,08:01): Radziu, mam nadzieję, że ci kibice z ambulansu nie zasłabli z wrażenia na widok pędzącej Marysi! ;)) paulo (2013-09-13,08:42): fajnie, że była choć ZDZIESIĄTKOWANA radość :) Gratuluję! DamianSz (2013-09-13,08:53): A mnie się tak podoba w Krynicy, ze pojechałbym nawet ze złamaną nogą. Lecz się Darku i szykuj formę na Orlen gdzie oboje złamiemy 3 h ,-) dario_7 (2013-09-13,09:00): Dzięki Paulo! Dokładnie, te 10% musiało wystarczyć ;) Nie żałuję, było zajefajnie!! :D dario_7 (2013-09-13,09:02): Tyle, że Ty Damku masz tam zdecydowanie bliżej, dla mnie to ponad 7 godzin jazdy samochodem. Ale się zawezmę i jeszcze te 7 Dolin polecę ;) ... A co do OM - "pożywiom uwidim". Jeszcze się nad nim nie zastanawiałem ;)) Marysieńka (2013-09-13,10:17): No to "oba" polecimy B7D...tyle, ze każdy w sowim tempie.:) dario_7 (2013-09-13,11:06): Heh, Maryś "sowie" tempo!!! Czyli oczy jak ping-pongi??? :D Marysieńka (2013-09-19,13:50): "czy jak ping-pongi".....zrobisz że zdziwienia, że wciąż dotrzymuję Tobie kroku :)) Marysieńka (2013-09-20,08:59): "Ło" matko...znowu literówka...chyba powinnam przestać komentować, albo na naukę pisowni się wybrać...może dziś..:) dario_7 (2013-09-20,09:16): Maryś, nawet literki nie nadążają za Tobą ;)))
|