2013-08-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Szkoda, że już nie 25 km... (czytano: 1842 razy)
Jechać, nie jechać… jechać, nie jechać… jechać… Gdyby nie był to bieg w Wieleniu, to zapewne zostałbym w domu. W końcu miałem te sto kilkadziesiąt kilometrów pielgrzymki w nogach i można by sobie darować kolejne. Ale jak tu nie jechać do Wielenia? Przecież to tereny Orzecha, a kolegi zawieść nie można. Pobiegniemy sobie, a potem tradycyjny bankiecik. Kwestie wyjazdu dograliśmy właściwie w ostatniej chwili. Nie było za wielu chętnych, mimo iż bieg jest „za miedzą”. Jedni, tak jak Jacek, startują w Karkonoszach, inni są w trakcie obozu biegowego i nie chcą zakłócać rytmu. Tylko Ania, Wiesiu i ja zdecydowaliśmy wziąć udział w 34. Półmaratonie im. J. Noijego w Wieleniu. A Orzech już czekał na nasz przyjazd. Rano o 8:15 ruszyliśmy, jak to się mówi, z kopyta. Po drodze spotkaliśmy się ze ścianą wody. Po wielkich upałach, które doskwierały mi ostatnio, było to coś nowego. Tylko Ania nie do końca była zadowolona, no bo jak tu biegać w deszczu? Co zrobi z włosami? Na szczęście już w Wieleniu deszcz ustał i zapowiadała się iście biegowa pogoda. W centrali, czyli w „orzechowym biurze” dokonaliśmy przeistoczenia w zawodników i ruszyliśmy na miejsce startu. Tam króciutka wizyty w biurze zawodów, odbiór numeru startowego i można myśleć o czekających nas dwudziestu jeden kilometrach. Przyjechało kilku znajomych: Marek, Mirek i Ireczka, którzy także chcieli „rozbiegać nogi” po Pielgrzymce. Zanim jednak ruszyliśmy na trasę, odbyło się uroczyste rozpoczęcie biegu, złożenie kwiatów przed obeliskiem J. Nojiego, garść wspomnień i zaczęło się. Ruszyliśmy na tę piękną i dość trudną trasę. Nie ma tu wielu podbiegów, ale są długie proste w otwartym terenie. Punkty z wodą są, ale nie często i … tylko woda. Na szczęście nie było słonka, ale za to mieliśmy tropikalną wilgotność. Ruszyliśmy dość szybko, gdzieś tak koło 4:35-4:40/km. Szło nieźle aż do Krzyża i trochę poza Krzyż. Ania i Wiesiek pięknie ciągnęli za mną. W międzyczasie miła niespodzianka – Asia, moja kuzynka czekała w Krzyżu i … uratowała mi życie. Jak zwykle miała w samochodzie wodę i izotoniki. Po dziesiątym kilometrze … spasowałem. Dla mnie było na ten dzień … za szybko. Ania i Wiesiek odjechali, a ja, spokojnie już, postanowiłem ukończyć zawody. W końcu udało się dotrzeć do stadionu. Meta i koniec. Kilka minut za mną dobiegł Orzech. Dobiegł i padł. Chyba się zmęczył. Chwilę odpoczynku i oczekiwania na wyniki. Okazało się, że Ania stanęła na podium. Zajęła trzecie miejsce i obłowiła się w nagrody. Najbardziej niepocieszony był Wiesiek. Pobiegł bardzo dobrze i spodziewał się pierwszej szóstki. Okazało się, że zajął … siódme miejsce. Miał chłopak pecha. Po emocjach sportowych przyszedł czas na spotkanie towarzyskie, czyli bankiecik u Orzecha. To już taka nasza tradycja. Posiedzieliśmy sobie w dobrym towarzystwie, zregenerowaliśmy siły, ale trzeba było wracać. Pogoda się poprawiła, więc droga powrotna była dużo przyjemniejsza. W ten sposób tradycji stało się zadość. Nie mogło nas zabraknąć na wieleńskim półmaratonie. Szkoda tylko, że to już nie 25km… Jakoś brakuje tych czterech kilometrów…
Zdjęcie: Z Markiem przed startem
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora marek100384 (2013-08-11,22:08): Tak samo ja się zastanawiałem...jechać,czy nie jechać...no i byliśmy. Pozdrawiam
|